12━━IN WHICH I LOSE MY INNOCENCE (IF THERE WAS ANY OF IT LEFT).

67 10 11
                                    

Na noc wszyscy rozjeżdżają się do swoich domów ― oprócz dziadków, bo nocują w gościnnym. Wychodzi więc na to, że Lucyfer zostaje ze mną w mojej dawnej sypialni, która teraz jest... odrobinę przerażająco pusta. Matka w progu życzy nam dobrej nocy, a kiedy wreszcie zamykam za nią drzwi, po raz pierwszy od początku wieczoru udaje mi się zaczerpnąć głęboki oddech pełen ulgi.

Szczęście nie trwa długo. Opieram się plecami o ścianę przy wejściu, zauważając Lucyfera, który przysiadł na krawędzi mojego łóżka z dziwnym, błogim uśmiechem na ustach.

― ...chcę podkreślić dwie istotne kwestie ― zaczyna cicho, jakby bał się, że ktoś może nas podsłuchiwać. Co jest całkiem możliwe, bo cholera jedna wie, czy moja matka z chorej ciekawości nie zamontowała tu jakichś ustrojstw.

― Okej ― odpowiadam mu ostrożnie. Siadam obok niego, uważając, żeby go nie dotknąć, bo mam wrażenie, że jeżeli to zrobię, to potem poproszę go, żeby jednak został tu na noc. I nie wiem, czy ta opcja bardziej mnie przeraża, czy po prostu kusi. ― Mów.

― Po pierwsze: nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałem. Mam na myśli całą tę Wigilię. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz cokolwiek świętowałem, ale twoja rodzina to jest jakiś ewenement. ― Lucyfer łapie za prezent od Alice, zaraz potem ostentacyjnie machając mi przed nosem jedną z paczek cukierków, jakby chciał odpowiednio zobrazować to, o czym opowiada. ― To był, do cholery, najprzyjemniejszy chaos, w jakim dane mi było utknąć.

― Cieszę się ― wtrącam, a Lucyfer mamrocze krótkie "jasne, nie ma sprawy", zaraz potem wracając do swojego monologu. Obserwuję go z rozczulonym uśmiechem. Jest uroczy, kiedy się czymś ekscytuje.

― Nie zrozum mnie źle. Wiem, jak wygląda sytuacja i swoje widziałem i słyszałem tego wieczoru. Rozumiem, dlaczego spotykacie się od święta, ale... słuchaj, nie zarejestrowałem więcej niż połowy całej tej imprezy. Tego się po prostu nie dało ogarnąć, ale w takim... pozytywnym sensie? Niby się kłócicie, a Vicky prawie połknęła własne pięści z zazdrości, ale jednak... to wszystko było takie... ciepłe. I ludzkie. Proste, wręcz banalne, a takie... dobre.

Pochyla się do przodu, opierając łokcie o kolana, i... zaczyna się uparcie przyglądać swoim dłoniom. Jak dotąd na jego twarzy malowało się dziecinne wręcz szczęście, ale im dłużej milczy, tym poważniejszy się staje. Ten grymas zamienia się w coś nostalgicznego, a potem przeobraża się w coś, co przywodzi mi na myśl zwykłą tęsknotę.

― ...wiesz, co ja myślę? ― pytam cicho, powoli i ostrożnie, bo mogę się mylić w tej jednej kwestii i nieludzko mnie ta opcja przeraża. Z trudem przełykam ślinę; z nerwów zaschło mi w gardle. Lucyfer w tym czasie wydaje z siebie krótkie mruknięcie. Brzmi to tak, jakby zachęcał mnie do kontynuowania, więc to właśnie robię. ― Wydaje mi się, że zapomniałeś, jak to jest, kiedy ktoś cię kocha. Tak po prostu. Po ludzku.

Wyrzucam z siebie słowa tak szybko, że nie zdziwiłabym się, gdyby Lucyfer miał problem ze zrozumieniem mnie. On jednak pojmuje to, co siedzi mi w głowie. I chyba robi to aż nazbyt dosłownie. Patrzy na mnie z iskierkami konsternacji i subtelnego pożałowania w oczach, informując:

― Nikt nigdy nie kochał mnie po ludzku. Przywykłem do boskiej miłości, Joyce.

Stara się brzmieć pewnie, jakby mówił o czymś cholernie oczywistym, ale oczy go zdradzają. Mój ostatni tekst najwyraźniej jednak zasiał w jego myślach ziarenko niepewności.

Marszczę delikatnie czoło, zestresowana, że może... przekraczam teraz jakąś granicę dobrego smaku, na której wcale się nie znam. Pociesza mnie jedynie to, że Lucyfer nie wygląda tak, jakbym go czymkolwiek rozzłościła ― on jest zaintrygowany. I bardzo, bardzo zagubiony, nawet jak na niego.

✔ | SYMPATHY FOR THE DEVILTempat cerita menjadi hidup. Temukan sekarang