Pierwsze krople deszczu spadły na ziemię, rozpoczynając tym samym okropną burzę. Wiatr uginał drzewa, niczym źdźbła trawy. W oddali słychać było przytłumione grzmoty. W powietrzu unosił się ciężki zapach deszczu.
Na wzgórzu, pod osamotnionym drzewem stał mężczyzna. Ciemnowłosy, wysoki i przeraźliwie chudy, wyglądał na czterdzieści lat. Okryty był szczelnie w czarny prochowiec. Szyję zasłaniał mu ciepły szal. Jedną rękę wciśniętą miał głęboko w kieszeń prochowca. W drugiej, chudymi i długimi palcami ściskał paczuszkę, zawiniętą w brązowy papier. Była lekko wilgotna.
Mężczyzna rozglądał się z rozdrażnieniem na boki. Oto stał, sam po środku wzgórza, pod drzewem w środku burzy. Przemarzając w objęciach lodowatego wiatru.
Ze wzgórza widać było całą okolicę. Za plecami mężczyzny, rozciągał się gęsty, zielony i mroczny las. Przed sobą mężczyzna miał pustą drogę, prowadzącą dalej, do miasta. Mógł z łatwością dostrzec świetlistą łunę, która roztaczała się nad budynkami w oddali.
Przy drodze stał zaparkowany samochód. Jego stary, czerwony ford. Z chęcią by do niego wsiadł, żeby się ugrzać, ale nie mógł. Jeszcze nie teraz.
Mężczyzna wpatrywał się w drogę. Wypatrywał na niej dwóch, zbliżających się światełek kolejnego samochodu. Zbliżała się siódma wieczorem, a samochodu wciąż nie było widać.
Kiedy wybiła pełna godzina, mężczyzna z rozdrażnieniem przestąpił z nogi na nogę. Już miał ruszyć w stronę auta, kiedy za jego plecami rozległ się głęboki głos.
- Wybierasz się dokądś?
Odwrócił się na pięcie z mocno bijącym sercem. W cieniu lasu stał elegancki, młody mężczyzna. Ubrany był w czarny garnitur, który mocno kontrastował z jego bladą cerą. Mimo braku słońca na jego nosie tkwiły czarne okulary przeciwsłoneczne. Długie, ciemne włosy związał w ciasny kucyk.
Deszcz lał teraz jak z cebra, ale na niego nie spadła ani kropelka. Wyglądał nieskazitelnie w każdym calu. Zupełnie jakby stał pod niewidzialną kopułą, która osłaniała go przed deszczem.
Podszedł niebezpiecznie powoli pod osamotnione drzewo. Każdy jego ruch był przesycony gracją. Wyglądał na jakieś dwadzieścia lat, ale budził niesamowity lęk.
- Myślałem, że... - zaczął pierwszy mężczyzna.
- Że przyjadę od strony miasta. - dokończył młodzieniec - Dlatego przyszedłem z drugiej strony.
Wypowiadał słowa z ostrożnością. Jakby nad każdym z nich dokładnie się zastanowił.
- Masz to, o co cię prosiłem? - zapytał młodszy z mężczyzn.
- Oczywiście. Przecież po to przysłała cię Rada, prawda?
Wyciągnął rękę z lekko wilgotną paczuszką w stronę młodzieńca. Ten odebrał ją ostrożnie i zaczął odpakowywać.
- Nie ufasz mi? - zapytał starszy. Młodzieniec uniósł lekko kącik ust, na kształt drwiącego uśmiechu.
- Nie. - odpowiedział wprost.
Kiedy brązowy papier opadł, ich oczom ukazała się książka. A właściwie jej oryginał - brudnopis. Książka nie została jeszcze opublikowana.
- Całość? - zapytał młody.
- Tak. Nic więcej nie ma. Żadnych dodatkowych notatek. Wszystko zostało spalone przez Toma.
- Rada przysłała mnie nie tylko po to. - powiedział powoli młodzieniec, owijając książkę w papier. - Twoja wiedza bardzo nas niepokoi. Wiesz za dużo, a to mój drogi Noah - wskazał na paczuszkę - jest tylko mocno okrojoną wersją twojej wiedzy.
W Noah serce zamarło. Przełknął ślinę i zaczął się cofać. Młodszy z mężczyzn powoli ruszył w jego kierunku. Na jego ustach błądził delikatny uśmieszek.
Niebo przeszyła błyskawica i Noah podskoczył ze strachu.
- Boisz się? - wyszeptał młodzieniec, przechylając lekko głowę na jedną stronę, jakby z zaciekawieniem. - Przecież doskonale wiesz jak to będzie wyglądało, prawda? Wiesz... Ja nawet nic do ciebie nie mam. Ale skąd Rada może mieć pewność, że nie powiesz ludziom o naszym świecie? - był coraz bliżej - Na twoim miejscu bym się cieszył, że to skończy się w ten sposób... Inni zrobiliby to inaczej, a tak... - wzruszył ramionami.
Serce Noah biło coraz szybciej i szybciej, jakby za wszelką cenę pragnęło utrzymać go przy życiu. Jednak to na nic. Młodzieniec był już przy nim i po raz pierwszy w pełni się uśmiechnął, niemal przyjacielsko, ukazując przy tym ostro zakończone siekacze.
- Nie bój się. Dawno nie jadłem, więc zrobię to szybko. - powiedział łagodnie.
Granatowe niebo przeszyła błyskawica, a przez wieczorną ciszę przetoczył się grzmot. Bezwładne ciało, pozbawione krwi padło na ziemię.
Młodzieniec wyciągnął z wewnętrznej kieszeni marynarki telefon i szybko wystukał numer.
Odebrano już po pierwszym sygnale.
- Felixie. - rozległ się kobiecy głos w słuchawce.
- Już po wszystkim. - po drugiej stronie zaległa cisza.
- Ach. Wspaniale. - ucieszyła się kobieta, wypuszczając wstrzymywane powietrze. - Felixie...
- Ratter?
- Wracaj szybko.
