Nowa magia (cz. 3)

Start from the beginning
                                    

– Konie?

– Dzisiejsza dzieciarnia, wzroku to wy nie macie, ot co... Nie widzisz ty tego metalicznego błysku? I jak szybka jest ta chmura? To nie koń, tyle ci powie stara Hanka, ot co!

Józia uniosła dłoń nad czoło, zmrużyła oczy.

– Wóz! To jest powóz, Haneczko! Mechaniczny powóz!

– No nie piskaj tak... Powóz, powóz, ano powóz!

– Jak sądzisz, to dziedzic? Czy może... Pan Gorajski w końcu przyjechał?! – Józia aż podskoczyła, próbując dostrzec cokolwiek więcej w kłębie kurzu na drodze.

– No, to by o ile spóźniony przyjechał? Trzy miesiące? Cztery? Prędko, nie powiem...

– Oby to był on – westchnęła Józia. Potarła rękę na granicy z protezą.

– Jak to on, to pewno będzie się niecierpliwił, jak cię w chałupie nie zastanie. Lepiej leć tam zaraz.

– A pokrzywy?

– Dozrywam, doniosę, nie bój nic.

Józia przekrzywiła głowę.

– A ty tego pana zobaczyć nie chcesz?

– A na co mi patrzenie na panów? Młodsza od tego nie będę. A ty lepiej leć, ale już.

– Dobrze, Haneczko!

Józia porzuciła naręcze pokrzyw i pobiegła w dół, do wioski. Przecięła przy tym podwórko sąsiadów, przełażąc pod płotem, bo tak było szybciej niż gnając naokoło. Do chałupy dobiegła zziajana, niemal wpadając na Ingę.

– Józia! Mama kazała mi po ciebie biec. – Twarzyczkę Ingi rozjaśnił uśmiech, gdy tylko do dziewczynki dotarło, jak szybko udało jej się spełnić zadanie. – Pan Gorajski przyjechał!

– To... Ja jestem... Chwilkę – wydyszała Józia.

– Lepiej już chodź, nie każ im tam czekać.

Józia, która już trochę odzyskała oddech, kiwnęła głową. W izbie zastała mamę i wysokiego mężczyznę, ubranego na czarno i z monoklem na oku.

– Dzień dobry! – odezwała się grzecznie.

– No, no, jak wyrosła... Będę potrzebował trochę czasu, proszę się nami nie kłopotać – odezwał się pan Gorajski.

– To ja was samych zostawię. Inga, ze mną.

– Dobrze, dobrze... – niezadowolona dziewczynka wyszła razem z mamą.

– Usiądź – polecił mężczyzna Józi. – I połóż ręce na blacie.

Podniósł i postawił na stole skrzynkę, wypełnioną śrubkami, zębatkami, metalowymi płytkami i innymi kawałkami metalu o różnych kształtach. Józia zapatrzyła się na nie z fascynacją.

– Dlaczego pan nie przyjechał zimą? – zagadnęła.

– Niestety, pewne okoliczności zatrzymały mnie poza granicami. O ile można tak mówić w obecnej sytuacji kraju...

Zamilkł, a Józia za mało rozumiała z jego wypowiedzi, by o cokolwiek dopytać. Zamiast tego zapatrzyła się, jak mężczyzna ostrożnie rozkręcił kilka części protezy. Coś wyciągnął ze środka, włożył jakąś nową część, przykręcił kilka zębatek. Wszystko to momentami wydawało się sensowne, ale po chwili znów stawało się niezrozumiałe.

W Józi narastało niejasne, dziwne uczucie, paląc od środka, w gardle i w piersi. Zamrugała, nagle walcząc z napływającymi łzami. Co się z nią działo?

Ornamenty z atramentu. OpowiadaniaWhere stories live. Discover now