What if something go wrong?

Start from the beginning
                                        

Powietrze było stęchłe, co oznaczało, że pomieszczenie nie było wywietrzane bardzo długi okres czasu. Możliwe, że coś było tutaj także zapleśniałe.
- Puszczajcie mnie skurwysyny - warknął i zaczął się szarpać.

- Mówiłem, żeby go zostawić, teraz będzie się darł - usłyszał czyjś głos po swojej prawej.
- Gdzie zostawić, co zostawić?! - krzyknął niemal natychmiast.

Poczuł dotyk czyjejś dłoni na twarzy i natychmiast odsunął głowę.
- Nie, no nie róbcie, będę ciszej - wymamrotał niezadowolony.

Zeszli schodami, gdzieś niżej, najpewniej do jakiejś piwnicy, zapach stęchlizny nasilił się, przez co Montanhie zaczęło się kręcić w głowie. Został odstawiony na własne nogi po czym rozwiązali mu ręce.

Gregory podniósł ręce w gotowości do walki na oślep, jednak ktoś unieruchomił mu je i posadził na twardym krześle, które raczej nie było zbyt nowe. Jego dłonie zostały przywiązane do podłokietników, co wciąż nie sprawiło, że policjant się uspokoił. Zacisnął zęby i zaczął się szarpać, ale więzy trzymały mocno.

Opaska na oczy została mu ściągnięta. Zamrugał i odczekał chwilę, by jego wzrok przyzwyczaił się do ciemności, która go otaczała. Po jego lewej zauważył kilka świeczek, które zostały w tym momencie zapalone. Rzucały one światło na niewielką część pomieszczenia. Dzięki temu Gregory był w stanie dojrzeć więcej.

Całe pomieszczenie nie miało żadnych okien i wyglądało na dawno nie sprzątane. Montanhie kojarzyło się ze starymi piwnicami bloków lub kamienic. Różniło się jedynie tym, że tutaj nie było mnóstwo niepotrzebnych przedmiotów, które może kiedyś się przydadzą albo ma się zbyt duży sentyment by je wyrzucić.

Na jednej ze ścian widać było ogromne pęknięcie, idące wzdłuż ściany, coraz wyżej, by ostatecznie zakończyć się w rogu. Dopiero wtedy policjant zorientował się, że pomieszczenie nie jest szczelne. Z owego pęknięcia kapała woda, która pozostawiła już na podłodze niewielką kałużę.

Gregory skrzywił się lekko widząc kolor tej wody. W świetle świeczki miała okropny brązowy kolor, a i zapach nie należał do najprzyjemniejszych.

Za nim znajdowało się parę mebli. Stary stolik z dwoma rozpadającymi się w oczach taboretami. A przynajmniej tyle zdołał zauważyć. Być może za nim znajdowało się coś jeszcze, jednak pole widzenia Montanhy, nie sięgało w tamto miejsce.

W pomieszczeniu razem z nim znajdowały się cztery osoby. Jedna niższa od niego na oko dwadzieścia centymetrów. Ubrana w ciemny golf, spodnie, które były z kolekcji czwartej, dość popularnej w Los Santos oraz jakieś zupełnie nie pasujące eleganckie buty.

Gregory nie mógł oprzeć się wrażeniu, że skądś go zna. Przeniósł wzrok na postać obok. Także ubrana na ciemno, na ramię zarzuconą miała torbę i trzymała w ręku karabin maszynowy, co lekko zszokowało policjanta. Myślał, że na mieście nie ma możliwości dostać takiej broni. Przynajmniej do teraz takiej możliwości nie było.

Trzeci napastnik tłumaczył coś czwartemu. Żywo gestykulował i widać było, że jest podekscytowany. Jego płaszcz zsunął się z jego dłoni, dzięki czemu Montanha znał już kolor skóry napastnika. Był ciemnoskóry. Każdy szczegół mógł być ważny, by w przyszłości złapać porywaczy, więc starał się niczego nie przeoczyć.

Ostatnia osoba założyła ręce na piersi i kiwała potakująco głową. Kapitan rozpoznał po sylwetce, że to kobieta. Włosy miała pod czapką, więc nie był on w stanie dojrzeć ani koloru, ani ich długości. Również ubrana w ciemne kolory, głównie czarny.

- Czyli co. Porwaliście mnie? Po co? - warknął pełen agresji.

Najniższy przyłożył palec do ust zasłoniętych maską.
- Ci Grzesiu... Będziesz miał czas, aby szczekać, naciesz się tą chwilą.

What If Something Goes Wrong...Where stories live. Discover now