ROZDZIAŁ 14

261 26 18
                                    

ZANE

Minęło kilka tygodni od wyprawy w góry, a sytuacja ustatkowała się na tyle, że można było nazwać ten stan „normalnym funkcjonowaniem". Nie. To coś było dalekie od normalności.

Nie mniej, pewnego dnia zadzwonił do mnie pan Wilson z prośbą o spotkanie w sprawie kolejnego zlecenia na obrazy. Zgodziłem się przyjechać do jego biura po zajęciach w szkole.

Popołudniu udałem się na niemalże pusty parking szkolny nieopodal internatu, gdzie czekała już na mnie Mira.

Obiecałem podwieźć ją do centrum. Miała tam coś do załatwienia.

O tej porze spodziewałem się potężnych korków w mieście jak i na obrzeżach i oczywiście nie pomyliłem się, wybierając drogę przez I-5. W głowie pomału kalkulowałem, ile czasu spóźnię się na spotkanie. Nie cierpiałem się spóźniać.

Jednak między kolejnymi przekleństwami ciskanymi w kierunku innych kierowców dostrzegłem, że Mira była tego dnia wyjątkowo cicha. Jak nie ona. Zwykle zagadywała mnie, ochoczo podtrzymując rozmowę, i tym samym zdejmując z moich barków ciężar wymyślania na siłę kolejnych tematów rozmowy. Jednak teraz wpatrywała się w miejski krajobraz za szybą, nie reagując zbytnio na sprytnie wymyślone przeze mnie zaczepki. Wyczuwałem jej zmartwienie.

– Wszystko dobrze? – spytałem wprost, co dopiero ją ocuciło z zamyślenia.

– Tak, tak – odparła, wysilając się na uśmiech. – Miałam po prostu ciężki dzień i jestem już trochę zmęczona.

– Rozumiem – odparłem.

To niedobrze. Mira była w złym humorze, a ja nie miałem dla niej wcale dobrych wieści do przekazania.

– Muszę coś ci powiedzieć – wyznałem, koncentrując się na drodze, bo chwilowo mogliśmy jechać szybciej niż 20 mil na godzinę.

– Tak?

– Nie będę mógł dłużej zostawać na weekendy w internacie.

Moje żmudne, bezustanne kłótnie z Gemmą ostatecznie doprowadziły do tego, że w akcie desperacji wyznałem jej prawdę na temat tego, że wcale nie wracałem na weekendy do domu, jak wszyscy.

Do tej pory, to było dla niej oczywiste, że wolny czas spędzałem w Monroe z rodziną, a nie sam na sam z jedyną dziewczyną w szkole, o którą ona była tak cholernie zazdrosna. Prawda okazała się bolesna w skutkach.

– Jasne – mruknęła zamyślona, nie odklejając wzroku od szyby. – Dobrze, że wciąż możemy się spotykać w sali od malarstwa. Chyba tylko to nam pozostało – zabrzmiała smutno.

I tu również nie miałem dla niej dobrych wieści.

– Właściwie to prawie już skończyłem twój portret. – Dostrzegłem kątem oka jak przegryzła zmartwiona dolną wargę na kilka sekund, po czym na nowo skupiła wzrok na widoku za oknem. – Zostało jedynie kilka nieistotnych szczegółów, które wykończę w następnym tygodniu.

– Rozumiem. – I tym razem nie spojrzała na mnie. – Ja też oddałam już wszystkie dodatkowe prace pani Grove-Shrapnell.

Wszystkie płaszczyzny, jakie nas łączyły w mgnieniu oka rozmyły się na zawsze. Nie mieliśmy punktów stycznych, a bez nich ciężko było utrzymać znajomość, która i tak nie powinna mieć miejsca.

– I co? Masz już pomysł, co zrobisz z moim portretem?

– Tak – odparłem. – Chcę zabrać go do mojej pracowni w domu. Muszę jednak poczekać jeszcze kilka dni, aż farba wyschnie, by bezpiecznie go przetransportować.

W blasku żywiołu. Błyskawica ✅Where stories live. Discover now