Rozdział 1

267 13 3
                                    


Mam serdecznie dosyć tego miasta, tych targów i wszystkiego wokół. Marzę o chwili, kiedy wsiądę do samolotu i wrócę z raju na ziemię. Naszą zwykłą, polską, może nie taką piękną, a na pewno nie równie bogatą, ale moją własną.

Wybija korki! Od dwóch godzin czekamy na księcia z bajki albo, jak mówi Justi, na pajaca w szlafroku, który myśli, że może dezorganizować życie setkom ludzi, bo tyle mniej więcej jest nas tutaj, w wielkiej hali budynku, w którym odbywają się coroczne branżowe i, jak powszechnie wiadomo, największe – bo w Dubaju wszystko jest największe! – targi hotelarskie.

– Jak ten buc tu w końcu przylezie, spytam, czy nie był u komunii. Zegarka nie ma? – Justyna nie kryje irytacji.

– Obawiam się, że z komunią będzie ciężko – mruczy Igor.

Fakt, mało który rodowity Saudyjczyk to katolik. Śmiem twierdzić, że ani jeden.

– No co za ciołek – sarka Justyna. – Rozumiem akademicki kwadrans, niech będzie pół godziny, tutaj też są korki, ale dwie? To jest po prostu chamskie.

– I lekceważące.

– Głupi, bogaty dupek, który myśli, że wszystko mu wolno.

– Żebyś wiedziała – wtóruję jej, bo uwielbiam słuchać wymyślnych inwektyw bezkarnie przez nią wypowiadanych, oczywiście po polsku.

Nie sądzę, by ktokolwiek mógł je zrozumieć. Po obu stronach naszego stoiska są Szwedzi, naturalnie nie z meblami w typie kartonowych wytworów z IKEA. Bynajmniej. Te meble, które tutaj prezentują, są wykonane z najwyższą starannością i z najlepszych gatunków drewna.

– Tępy, miękki książę Fiutosław, który sądzi, że cały świat się zatrzymał, bo jemu się zaspało.

– Albo zabrakło mu mleka do kawy i musiał jechać do Lidla – podsuwam, dusząc się ze śmiechu.

– Tu w ogóle są Lidle? – pyta Igor, ale kto by odpowiadał, skoro tak sympatycznie tu sobie obrażamy księcia.

– Jak on się nazywa? Znów zapomniałam. Omar? A co potem?

– Omar ibn Coś Tam Aziz ibn Abd, a potem nie wiem. – Igor marszczy czoło.

– Ibn Ahmed chyba. – Patrzę na Igora. – A potem coś...

– Aziz? – Justyna razem z nami próbuje sobie przypomnieć długaśne nazwisko spóźnialskiego księcia.

– Na końcu jest al-Saud – mówię.

– Jego wysokość Fiutosław ibn Miętki ibn Coś Tam Aziz vel Spóźnialski Gnojek al-Saud – wygłasza Justyna, a ja i Igor kwiczymy ze śmiechu.

Boże, gdyby ktoś nas teraz podsłuchiwał – mam na myśli personel targów albo, co gorsza, kogoś ze świty księcia – zaraz wpadłaby tu policja obyczajowa, skuła naszą trójkę, zawiozła do aresztu, a potem tylko chłosta i ścięcie głów mieczem.

– Wiecie co? Pieprzę to. Chce mi się siku – oświadcza Justyna. – Gdy ten koleś przyjdzie, powiedzcie mu, że nie wytrzymałam napięcia.

W sumie ja też muszę iść za potrzebą. Pijemy litrami wodę, kawę, herbatę, soki – na zewnątrz jest jak w piekle, panują wściekłe upały, a w pomieszczeniach dokucza suche powietrze. Nie jesteśmy przyzwyczajeni i cała nasza trójka, którą pan Marek oddelegował na targi, od paru dni chodzi z katarem, ma podrażnione śluzówki i zaczerwienione oczy. Zużyłam już dwa spreje z wodą morską, a Igor co godzinę wyciąga bezbarwny sztyft do ust i smaruje wargi, za każdym razem wysłuchując przestróg Justi, żeby uważał, bo tutaj nie lubią metroseksualnych hipsterów.

Jego wysokość - Beata Majewska (zostanie wydana)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz