XI rozdział - Chtoniczna Bestia

Start from the beginning
                                    

Wbrew pozorom na pocieszenie nie działała również pogoda. Z jednej strony ukazywała niemal bezchmurne niebo ze słońcem dającym choć trochę ciepła. Z drugiej strony dochodził zimny wiaterek, do reszty przemrażając i tak zmarznięte kości mężczyzny. Gdzieś w duchu począł się modlić do Ćmowida, boga uciemiężonych, by wraz z podmuchami powietrza nie namierzył go żaden powietrzny demon. Ostatnie czego pragnął w tym momencie to spotkać jakiegoś wietrznego jeźdźca, podwieja lub latawca.

Gnierat przeklął sowicie, gdy nad głową zaczęły mu krakać wrony. „Chmurnik pozdrawia idiotę" – pomyślał w duchu, spostrzegając jedną chmurkę i wypatrując w niej uśmiechniętej mordy demona pogody. Ten jednak postanowił zaciągnąć swój wypełniony śniegiem bagaż gdzie indziej, tak też obłok zniknął za powiększającą się ścianą drzew, ptaki odleciały w nieznanym kierunku, a Grażdarianin w ciszy wszedł przez bramę lasu.

Pomiędzy drzewami śniegu było zdecydowanie mniej. Stopy zagubionego wędrowca przyjęły to z ogromną radością. Zwłaszcza gdy przez chwilę wyłożył je na wysoki, suchy pień, gdzie postanowił przynajmniej na moment odpocząć. Był niezwykle zmęczony, przemarznięty, a jego mięśnie wciąż przypominały o przegranej z dnia poprzedniego. Oparł się o znajdujące się za jego plecami drzewo, energicznie masując palce u nóg, modląc się przy tym do Ćmowida, będącego również patronem zagubionych, by jego zakończenia dolnych kończyn nie uległy odmrożeniu.

Murżanin widział raz w życiu tego typu przypadek i doskonale wiedział, że w tej sytuacji jego jakże ważna część ciała nadawałaby się tylko do amputacji. Nie chciał do tego w żadnym wypadku dopuścić, nie miał jednakże żadnej możliwości zabezpieczenia stóp. Zdawał sobie sprawę też z tego, że nie może tkwić w tym miejscu wiecznie. Choć w tej chwili temperatura otoczenia utrzymywała się nad tą powodującą zamarzanie wody, tak noc mogła przynieść mrozy nie tyleż siarczyste, co po prostu dla niego mordercze. Gnierat, wziąwszy głęboki oddech, ruszył dalej.

W głąb kniei prowadziła ścieżka wytyczona wśród kęp śniegu. Zagajnik z czasem gęstniał, coraz bardziej zamieniając się w gaj. Zagubiony człowiek szedł wciąż przed siebie, nie zauważywszy, kiedy zgubił ścieżkę, którą nadal uparcie podążał.

Obejrzawszy się za siebie, nie widział nawet drogi powrotu. Jak gdyby wszystkie ścieżki prowadziły do środka, ku coraz głębszym kniejom, ku centrum matecznika. Za jego plecami drzewa zdawały się zbliżać do siebie, tworząc mur, przez który ciężko przejść. Tuż nad ich korzeniami wyrosły nagle bardzo chwytliwe i najeżone kolcami krzewy. Gnierat mógł przysiąc na wszystko co cenne, iż przed momentem ich tam nie było. Wszystko wyglądało tak, jak gdyby ścieżka, którą jeszcze przed momentem przechodził tak swobodnie, nigdy nie istniała i była zwykłym omamem.

Kratorianina przeszły dreszcze, lecz tym razem nie wynikały one z panującego chłodu. Zresztą samo zimno też nagle zniknęło, a jego ciało z każdym krokiem otrzymywało coraz więcej ciepła. Gnierat czuł ciarki ze zdecydowanie innego powodu. Oto nagle poczuł zapach, którego woń uwielbiał. Ulubiony aromat, którego nie można pomylić z niczym innym. Kwitnący bez. Tak mógł pachnąć tylko ten kwiat. A to w samym środku zimy było niemożliwe.

Las, dotychczas tak gęsty, że ciężko było przejść pomiędzy dwoma znajdującymi się obok siebie drzewami, nagle stał się przestrzenią pełną miejsca. Drzewa rozłożyste w swych koronach udostępniały ogrom przestrzeni u swych pni, a krzaki odstąpiły terytorium pojedynczym paprociom i skondensowanym zgrupowaniom wszelakich kwiatów. Dookoła nie było ani grama śniegu, a powietrze nie tylko pachniało bzem, co przede wszystkim zadziwiającym ciepłem. Czymś nieopisanym, co zwykło nazywać się wiosną.

Ciało Gnierata z radością przyjęło tę wiadomość, ciesząc się każdą chwilą, w której mogło spędzać czas w tak przyjemnej temperaturze. Jego umysł rozanielił się, podziwiając zadziwiającą scenerię. Oto gdzieś bokiem kicały zające, a za nim kicały te zdecydowanie mniejsze króliczki. Z daleka widział dwie, tulące się wzajemnie szyjami sarenki, gdzieś za nimi w ganianego bawiło się stadko danieli, a pod drzewem ochoczo ryły trzy wcale niemałe już warchlaki, nad którymi pieczę stanowiła zdecydowanie większa locha.

Przeddzień końca // ZakończoneWhere stories live. Discover now