1. Mój potworny ból głowy

117 14 38
                                    

Książka została przeniesiona z poprzedniego konta, na którym mi się znudziło, więc wskrzeszam ją tutaj.

I chciałam podziękować Krzemiona za korektę rozdziałów.

~~~
A i małe ogłoszenie: rozdziały, które były już dostępne, będą się pojawiać dziś stopniowo, a wieczorem, albo już jutro, wstawię 5

Rankiem 23 listopada 1963 obudziłem się z potwornym bólem głowy. Miałem wrażenie, jakby jakiś świr wycelował we mnie podczas mojego przejazdu po Dallas i strzelił mi prosto w łeb. Szyja również mnie bolała, jednak wydawało mi się niedorzeczne, że ktoś mógłby do mnie strzelić.

Rozciągnąłem się na niewygodnym i trzeszczącym łóżku, przetarłem oczy i zrozumiałem, że coś jest nie tak.

W ciemnym, mrocznym pomieszczeniu z jednym niewielkim oknem położonym tuż nad moim łóżkiem, przez które nieśmiało przedzierały się płomyki porannego słońca, będące źródłem jakiegokolwiek światła, nie było moich ulubionych kapci... Tych białych z uszami królika, które dostałem od Jacqueline w święta Bożego Narodzenia.

Zbulwersowany tym faktem zerwałem się z łóżka z zamiarem opierdolenia pierwszego lepszego człowieka za wszystkie napotkane mnie krzywdy w ciągu ostatnich godzin. Nie zważając na to, że mógłby być to zupełnie przypadkowy obywatel, który zawinił jedynie tym, że przechodził obok w momencie, gdy mój humor był tak... tak daleko odbiegający od dobrego. Jestem prezydentem Stanów Zjednoczonych, wolno mi było wyzwać delikwenta od chuliganów i fafronców, a i tak to on zostałby skazany na krzesło elektryczne za to, że doprowadził mnie do takiej wściekłości.

Wykonując jednak tak gwałtowny ruch, nie przewidziałem, że mój przeszywający ból głowy może się znów odezwać, co zrobił, i to ze zdwojoną mocą. Usiadłem więc na łóżku, klnąc szpetnie pod nosem:

- AJ KARAMBA... MOTYLA NOGA, KARWASZ TWARZ, BARABASZ... HUZIJA WUZKJE SZKŁO HARTOWANE MASŁEM POMIDOROWYM...

Przeklnąwszy w taki sposób połowę wszechświata, poczułem się trochę lepiej. Naszła mnie jednak refleksja na temat tego, czy zniknięcie moich ulubionych ciapów to jedyny powód do odczuwania niepokoju w sytuacji, w której się znalazłem. Zupełnie inaczej zapamiętałem bowiem pokój hotelowy w Dallas, w którym znajdowałem się jeszcze rankiem poprzedniego dnia. Cały poprzedni dzień był dla mnie jedną wielką niewiadomą. Wiem jedynie, że pojechałem gdzieś z Jacqueline i jakimiś fiutami, ale nie pamiętałem, czy było to spotkanie z wodzem kosmicznego rodu Zafajdańców, czy niewinna przejażdżka do monopolowego. Chociaż z tego, co mogłem wywnioskować, było to to drugie, a substancje ciekłe kupione tam były na tyle mocne, że na następny dzień obudziłem się w ciemnym pokoju, dodatkowo z zanikami pamięci.

Taaak... to musiało być to.

Przynajmniej taka była moja opinia przez następne pięć sekund, aż do momentu, w którym potężne pancerne drzwi prowadzące do pokoju (o których zapomniałem wcześniej wspomnieć) otworzyły się, a u progu stanął brodaty stary pierdziel, wyglądający jak typowy gość pewnego sklepu ze szlachetnymi trunkami typu denaturat. Gdyby zjawił się choć trochę wcześniej... miałem wtedy taki humor, że skazałbym go na karę śmierci za jego podarte, brudne buty i paskudną gębę. Straciłem jednak chęć na tego typu zabawy, dlatego chciałem jedynie użyć wszystkich znanych mi przekleństw w celu obrażenia go i pokazania mu mojej wyższości. Święty Mikołaj spod ciemnej gwiazdy odezwał się jednak pierwszy:

- Panie Kennedy, mam panu do przekazania bardzo ważną informację dotyczącą stanu, w jakim się Pan znajduje.

- Zamieniam się więc w słuch - odrzekłem, siadając na łóżku, gotowy w każdej chwili,, by użyć łacińską wiązankę wybuchową słów, które nie pojawiają się w podręcznikach dla przedszkoli.

- Panie Kennedy, może Pan w to nie uwierzyć, aczkolwiek Pana stan powszechnie nazywany jest stanem nieżycia.

Moi przyjaciele mieli wiele kiepskich żartów, które wydawały się śmieszne dopiero po jakimś czasie, jednak wynajęcie lumpa, który powiedział mi, że jestem w ,,stanie nieżycia" wydał mi się już szczytem... czegoś tam... Niemniej jednak doceniałem starania moich znajomych, dlatego stwierdziłem, że nie wypróbuję na nich zupełnie nowej bomby jądrowej, a jedynie nafaszeruję ich jakimś atomowym syfem albo poddam ich lobotomii, co było stosowane w mojej rodzinie od pokoleń i charakteryzowało się wyjątkową skutecznością.

- P-p-pan jest... Świetny żart - udało mi się z siebie po jakimś czasie wydusić. - Do tego ta gra słów. Jestem w stanie ,,nieżycia". Fascynujące.

- Panie Kennedy, próbuję Panu właśnie w przystępny sposób uświadomić, że jest Pan martwy. Gdybym miał zrobić żart, powiedziałbym: ilu trupów trzeba do zmiany żarówki?

- Ilu?

- Na pewno więcej niż dziesięć, bo w mojej piwnicy wciąż jest ciemno.

Po tym beznadziejnym żarcie, suchym jak piaski Sahary, zrozumiałem, że typ może naprawdę mówić serio. Poza bólem głowy i szyi czułem się jednak świetnie.

- Ale... ja czuję się świetnie. Naprawdę, mam ochotę pobiegać. Co prawda boli mnie głowa, aczkolwiek nic poza tym. No, jeszcze szyja, ale naprawdę czuję się świetnie.

- Ale jest Pan martwy, kopnął Pan w kalendarz, jest Pan żywy inaczej, Wszechmogący wydał na Pana wyrok i od wczoraj około godziny 12:30 znajduje się już Pan w stanie życia wiecznego. Amen.

W ciągu następnych pięciu minut zadawałem sobie miliony pytań bez odpowiedzi: gdzie moje kapcie? Czy to znaczy, że będę mógł podglądać dziewczyny w przebieralniach na plaży, bezkarnie? Ależ ten lump ma piękną brodę, ciekawe jakie odżywki stosuje?

- Czy to oznacza, że jest Pan świętym Piotrem, a ja znajduję się w czyśćcu? - odważyłem spytać.

- Otóż nie, nie jestem świętym Piotrem, a Pan nie znajduje się w czyśćcu. Moje imię pozostanie na razie tajemnicą, a znajduje się Pan u mnie w domu. Kawusi?

- Zaraz, skoro jestem martwy, wyznając zasadę wiary katolickiej, powinienem znajdować się teraz w czyśćcu, a Pan powinien być świętym Piotrem. Czy może... Jestem jednym z trupów, które potrzebuje Pan do zmiany żarówki? Idąc tokiem myślenia pańskiego idiotycznego żartu.

- Cóż... Jakby to Panu... Nie jest Pan całkowicie martwy, chociaż dostał Pan wyjątkowo celny strzał w głowę i szyję.

- Czy Pan mnie próbuje ofanzolić? Mówi Pan, że jestem w stanie nieżycia, straszy mnie Pan wymianą żarówek, a następnie przyznaje się, że uwięził mnie (prezydenta USA) w swojej zasmrodzonej piwnicy.

- Sprawa jest grubsza niż może się Panu wydawać, Panie Kennedy. Jest Pan martwy, aczkolwiek żywy. Znajduje się Pan w stanie, w którym za jakiś czas znajdą się Elvis Presley, John Lennon i Michael Jackson.

- Michael kto? Lennon z tego zespołu The Beatles, którego popularność skończy się zapewne za miesiąc lub dwa? Czy Pan zbiera ludzi do wymiany żarówek? Jeśli tak, proszę mnie wypuścić, a nafaszeruję Pana atomem, to znaczy... ustanowię Pana na mojego zastępcę, jeśli wygram nadchodzące wybory prezydenckie.

- Jest Pan wybrany na człowieka, który będzie mógł odwrócić losy świata i bla bla bla... Wyjaśnię Panu wszystko już niebawem w jakiś przystępny sposób. Proszę iść za mną - odpowiedział i wyszedł z pokoju, zostawiając za sobą otwarte drzwi.

Siedziałem tak jeszcze przez kilka minut, zastanawiając się, co się właściwie stało. Kim jest brodacz i kim do cholery jest Michael Jackson. Moje życie, a raczej nie życie... a raczej ,,nieżycie" miało się niebawem zmienić w najbardziej popierdoloną farsę w historii.

Zanim jednak podążyłem za lumpem, zadałem sobie jeszcze jedno nurtujące mnie pytanie: gdzie do cholery są moje kapcie?

Panie Kennedy, jest pan martwyWhere stories live. Discover now