Lamy na wakacjach 1/2

Começar do início
                                    

Ponad trójgodzinna podróż minęła zaskakująco spokojnie sprawiając, że monotonne zmiany miasto-las-pole za oknem ukołysały Mieczysława do snu. Petronella odpłynęła w świat pana Darcy'ego, a Felicja kreśliła kolejne szkice przy pomocy ołówka. Żadnych matek z dziećmi uzbrojonych w krwistoczerwone szpony z odrobiną brokatu ani rozkosznych starych panien z małymi pieseczkami noszącymi słodkie imionka czy roztrajkotanych staruszek prowadzących niekończące się tyrady o zdrowiu, mężach, dzieciach, wnuczkach i sąsiadkach spod ósemki.

Lekko zesztywniałe towarzystwo wygramoliło się obładowane walizami. Tym razem jedyny męski przedstawiciel rodziny powołując się na równouprawnienie nie dał się wrobić w taszczenie bagaży. Gdyby młodzi magowie byli nierozsądni i beztroscy niczym lamy alpaki prowadzące psychoterapię na wybiegu to teleportowaliby się. Pozostając w ukryciu ze swoją prawdziwą naturą, wybrali komunikację miejską. Prowadzeni przez nawigację w telefonie stanęli przed czteropiętrowym domem, z balkonami i rozległym tarasem, podobnym do wszystkich innych budynków wokoło. Ślepa uliczka była pełna pensjonatów, zapewne poza sezonem wolna przestrzeń przytłaczała jego stałych mieszkańców.

- To ten? – Zapytała Petronella, pomimo świadomości idiotyzmu tego pytania. Wujek Google, tak jak babcia Eugenia, nigdy się nie mylił. A jak się mylili to i tak była to wina kogoś innego, no bo na pewno nie ich.

Ta słynna intuicja mówiła wprost, bez śladu nadmiernych wyrazów współczucia, będą problemy.

- Tak. Wszystko się zgadza, same kwatery i mijaliśmy po drodze jakieś muzeum tandenty i badziewia. – Potwierdziła Felicja, która dokonała wszelkich potrzebnych rezerwacji. Zmarszczyła gładkie czoło – chociaż... nie, to ten, na pewno. Chodźmy.

Felicja ruszyła przodem ocienioną ścieżynką z białej, chropowatej kostki. Otwierając dębowe drzwi z witrażem natychmiast ogarnął ją chłód, który nie należał do grupy tych przyjemnych chłodów wypatrywanych z radością podczas fali upałów. Wnętrze było zaskakująco ciemne i puste. W podłużnym holu stało wysokie biurko udające ladę, na przyczepionych do ściany haczykach wisiały klucze z kolorowymi breloczkami z muszelek. W kąt wepchnięto fikusa, który błagał o podlanie każdym pomarszczonym i wyschniętym listkiem. Dalej kryły się schody oświetlone słabo przez promienie słońca wpadające tu nieśmiało przez małe okienko.

Rodzeństwo wymieniło się spojrzeniami, lecz nikt się nie odezwał. Każdy krok wydawał się łomotem młota pneumatycznego w otaczającej ich gęstej ciszy.

Mieczysław, który tak jak jego siostry, nie do końca wiedział co ze sobą zrobić, ustawił walizki pod ścianą. Nigdzie nie dostrzegł dzwonka, a drzeć się w cudzym domu nie wypadało. Nie był przecież Martynkiem.

- Dziwne to jakieś... – ocenił opierając się o prowizoryczny kontuar.

- Dziwne, ale w jakim sensie?

U szczytu schodów zjawiła się wysoka postać, której głowa i dłonie były nieproporcjonalnie duże w stosunku do reszty szczupłego ciała. Powoli zaczęła schodzić ku nim nie wywołując przy tym najmniejszego dźwięku. Twarz miała dużą, rozlaną. Oczy w mętnym odcieniu brązu były szeroko rozstawione i wytrzeszczone. Nos wąski, lecz o wydatnych nozdrzach. W konkursie miss Pomorza zapewne otrzymałaby nagrodę pocieszenia za ostatnie miejsce.

Zajęła miejsce na biurkiem wymijając rodzeństwo i ich klamoty z gracją tancerki. Włączyła ukryty w szufladzie laptop. Postukała chwilę w klawiaturę i ponownie spojrzała na nowoprzybyłych wczasowiczów.

- Państwa godność?

- Gwiazda.

Dwa kliknięcia później właścicielka odwróciła się i sięgnęła po klucz z niebieską muszelką sercówką z wymalowanym numerem 01.

Nie jesteśmy wybrańcamiOnde histórias criam vida. Descubra agora