Rozdział 4

268 23 1
                                    

Chłopak spłoszył się i nic nie mówiąc odwrócił się na pięcie, odchodząc w głąb jakieś małej, ciemnej uliczki. Wydawał się na bardziej rozmownego, myślałam, że chociaż powie nam o swojej tożsamości, na przykład, że chce naszej śmierci czy coś w tym stylu. Byłoby nawet zabawnie.

Uśmiechnęłam się pod nosem, ale musiałam wyrwać się z moich wyobrażeń, bo jak widać Santanie nie było do śmiechu.

- Kto to był?  - zapytałam przyjaciółkę, licząc na to, że ona wie kto to był, przecież zna tutaj dużo osób. Jednak po jej minie zauważyłam coś innego. Byłam zdziwiona, kogo nie zna Santana?

Przecież ona jest tą najpopularniejszą stąd, ale nie było jej tu kilka miesięcy i jednak coś mogło się zmienić, chociaż liczyłam na coś innego. Przecież nie minęło aż tak dużo czasu odkąd wyprowadziła się do Nowego Yorku, przynajmniej tak mi się zdawało.

- Nie wiem, wydaje mi się podejrzany, chodźmy za nim.

Natychmiast chciałam zaprzeczyć, wiedziałam, że to zły pomysł, ale momentalnie zostałam pociągnięta w kierunku, gdzie zniknął tajemniczy nieznajomy. Nie pochwalałam tego pomysłu, ale co miałam zrobić? Postawić się jej? Zacząć krzyczeć, że moja przyjaciółka jest szurnięta?

Sanatana jest ciekawa wszystkiego co dzieje się wokół, to osoba nie od powstrzymania, a przynajmniej nie do powstrzymania przeze mnie, ja jestem dla niej za słaba, nie mam tyle siły co ona, ale jakoś nie narzekam na to, przywykłam do tego po tylu latach znajomości.

Poszłyśmy za nim, to znaczy Santana poszła, ja zostałam tam pociągnięta. Szłyśmy w ciemnościach przez parę dobrych minut, nie byłam z tego powodu zbytnio zadowolona, boję się szalenie ciemności, ale coś w środku podpowiadało mi, że bardzo chcę odkryć kim jest osoba, która śledziła nas przez prawie cały dzień. Czasami też byłam wszystkiego ciekawa, przecież to nie grzech, prawda?

Malutka uliczka skręcała w prawo, gdzie pojawiało się trochę blasku słonecznego, szczerze trochę mi ulżyło. Czyli wyszedł na jakąś ulicę miasta, nie znajdziemy go, całe pół godziny na nic.

Z jednej strony się cieszyłam, że nie igram ze śmiercią, ale z drugiej strony straciłam szansę na ciekawą przygodę. Westchnęłam jedynie.

Udałyśmy się w kierunku wyjścia, kiedy usłyszałyśmy cichy szelest. Niby to nic takiego, ale zamarłyśmy na chwilę, nigdy wcześniej tak bardzo się nie bałam jak teraz.

Natychmiastowo, jak na jakiś znak od Boga, w mojej głowie zaczęły pojawiać się wszystkie sceny z tuch wszystkich filmów kryminalnych, które przez lata oglądałyśmy z Santaną i Abi w jej domu. Zawsze tam ktoś giną, kiedy trafił do ciemnej uliczki, kiedy o tym pomyślałam, zaczęłam zastanawiać się jak wyglądała śmierć Abigail. Może to była szybka śmierć, może umierała powoli w męczarniach, może została napadnięta przez nożownika, może potrącona przez samochód.

Zdałam sobie sprawę, że tak naprawdę nie wiem co się z nią sało, ciotka mi tego nie wyznała.

Przeszedł mnie dreszcz, na myśl o moim nowym pomyśle, może ktoś zamordował ją w małej, ciemnej uliczce. Ktoś teraz mógł nas zabić jak Abigail.

Moje ciało natychmiast było gotowe do ucieczki, ale chyba lepiej było tymczasowo jadynie się ukryć. Rozejrzałam się dookoła w poszukiwaniu jakiejś potencjalnej kryjówki. Było pusto, został tylko duży kosz na śmieci, ale nie miałam zamiaru wchodzić między sterty cuchnących śmieci. Nigdy w życiu.

Kroki były coraz głośniejsze, a z rozmów mogłam już wychwycić pojedyncze słowa. Usłyszałam nawet jedno zdanie wypowiedziane przez nieznajomych, no prawie całe 'Lexie', cisza, 'zginąć'. Domyśliłam się, że brakuje tam jednego słowa 'musi'.

Zmrok [Michael Clifford]Where stories live. Discover now