osiem

963 156 7
                                    

a/n - właśnie skończył się doctor who. lubię capaldiego. nie lubię clary. koniec prywaty, oto rozdział, mam nadzieję, że się spodoba. bo ja lubię i calamity i ashtona, o.

- szkoda, że nie umiem malować – rzucił ashton, obracając się na bok i podpierając głowę na dłoni. – namalowałbym ciebie, jak siedzisz i próbujesz zapalić papierosa mokrymi zapałkami.

- nie moja wina, że plecak wpadł do strumienia – wyparowała calamity, wyciągając z pudełka kolejną zapałkę. – wszystko przemokło, ale hej, to ogień, ogień nie przemaka, jezusie, dlaczego te zapałki nie działają – dodała, nadal pocierając zapałką o draskę, aż w końcu wyrzuciła pudełko za siebie i opadła na koc.

- obawiam się, że ogień nie przemaka, ale od razu gaśnie – parsknął ashton, uśmiechając się do calamity, która tylko przewróciła oczami.

- chwilami jesteś jak dziecko – mruknęła calamity, krzyżując ramiona na klatce piersiowej i przymykając oczy. – poważnie, co ja w tobie widzę. chyba tylko uśmiech.

- lubisz mój uśmiech? – podchwycił ashton, w mgnieniu oka zmieniając pozycję; ku irytacji calamity, chłopak niemal przykrył ją własnym ciałem, opierając się na rękach i opuszczając głowę tak, że jego grzywka łaskotała calamity w czoło. – coś jeszcze lubisz?

- aktualnie przestrzeń osobistą – calamity była wyraźnie zirytowana, ale jednocześnie nie potrafiła się nie uśmiechnąć; irwin był po prostu jak wielki niedźwiadek, który ustawicznie wymagał atencji. – i lody czekoladowe.

ashton parsknął śmiechem i pocałował calamity w nos, przez co dziewczyna w końcu porzuciła swoje drugie, zirytowane „ja” i zachichotała, odgarniając grzywkę chłopaka na bok.

- poza czekoladą lubię też inne rzeczy – westchnęła calamity, patrząc na ashtona z dziwnym uśmiechem. chłopak wrócił do poprzedniej pozycji i skrzyżował ręce za głową, patrząc na calamity wzrokiem, który wyraźnie mówił „kontynuuj”.

- lubię… wiem! lubię skoszoną trawę, nie zapach, samą skoszoną trawę. i lubię… papierosy – tutaj calamity się trochę skrzywiła, bo była na siebie zła za nałóg, ale jednocześnie widok dymu uciekającego z jej ust był jedną z tych rzeczy, które potrafiły ją uspokoić jak nic innego. – lubię… ashtona irwina i jego uśmiech, ale to chyba mamy ustalone.

- w pewnym sensie – mruknął ashton, przyciągając calamity do siebie tak, by móc objąć dziewczynę w pasie. – mów dalej.

- lubię… o cholera, ashton! już są! – wrzasnęła calamity, zrywając się z koca. – są na scenie!

ashton pokręcił głową z dezaprobatą i podziwem jednocześnie; calamity była niezwykle roztrzepana, a jej koncentracja… cóż, jeśli się zjawiała, to na bardzo krótko i dlatego dziewczyna była w stanie przeskakiwać z tematu na temat w ułamku sekund. tak jak teraz, pozornie była  rozmarzona i lekko rozleniwiona, ale coś przykuło jej uwagę i podskakiwała jak mały piesek.

- och, calamity – westchnął ashton, podnosząc się z posłania.

- cammie? calamity? – ashton szturchnął dziewczynę w rękę, próbując ją obudzić. – cammie?

- hm? – mruknęła calamity, otwierając jedno oko. – pali się? kosmici? mama przyjechała?

- musimy jechać – odparł ashton, zbierając powoli porozrzucane puszki i inne śmieci.

- kiedy ja nie chcę – jęknęła calamity, mimo wszystko podnosząc się z ziemi i otulając kapą, na której leżała. – jest mi tak wygodnie, wszyscy śpią.

- ale nie wszyscy mają ostatni autobus do domu za cztery godziny – powiedział ashton, po czym skinął w stronę plecaka, z którego wystawał srebrny termos, do którego calamity dopadła, jakby od tego miało zależeć życie. – gorąca herbata, napij się.

- anioł, nie człowiek – wymamrotała calamity, odkręcając termos i nalewając sobie napoju do kubka. – mam cię jednocześnie ochotę zabić i pocałować.

ashton parsknął śmiechem, wzdychając lekko. w niemal całkowitej ciszy, przerywanej przez okazjonalne rozmowy kogoś z daleka czy odgłosy muzyki granej w którymś namiocie, irwin starał się zbierać ich prowizoryczne obozowisko na jedną górkę, a calamity siorbała herbatę, ogrzewając dłonie na kubku.

- skończone – powiedział w końcu ashton, patrząc z dumą na miejsce, w którym jakiś czas wcześniej leżało dosłownie wszystko, czego może chcieć człowiek na festiwalu muzycznym. – jestem z siebie dumny.

- ja też – mruknęła calamity i podeszła do chłopaka, lekko plącząc się w narzucie i jednocześnie balansując kubkiem z herbatą. ashton „oswobodził” dziewczynę z kapy, zarzucając ją sobie na plecy i otwierając ramiona w zapraszającym geście. calamity natychmiast wtuliła się w chłopaka, wdychając dość wyraźny zapach papierosów, taniego piwa ze stacji benzynowej i porannej rosy.

- chwilami mi się wydaje, że żyję w książce – rzuciła calamity, upijając łyk herbaty. – jesteśmy jak z książki, ashton.

- bylebyśmy nie umarli pod koniec – odparł ashton, opierając brodę na głowie calamity. – nie chcę takiej książki.

- ja myślę, że jesteśmy niesamowitą książką, ashton – stwierdziła calamity, uśmiechając się. – nikt takiej książki jeszcze nie widział. no bo wiesz, kto jedzie na festiwal z termosem? kto śpi na narzucie na łóżko, bo tylko to miał w samochodzie? no właśnie. jesteśmy bestsellerem, ashton. jesteśmy bestsellerem w jakiejś małej księgarni w paryżu, o.

- och, calamity… - ashton przymknął oczy, ciesząc się aurą wschodzącego słońca.

/ the a team /Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz