siedem

1K 157 13
                                    

a/n - cześć. lubię ashtona. i płatki z gorącym mlekiem. nawiasem mówiąc, zdaję sobie sprawę z ustawicznego powtarzania "calamity" i praktycznie braku zamienników, ale uparłam się na taką formę i miałam nadzieję, że jakoś to się da przełknąć. uhm, tyle.

- calamity? – krzyknął ashton, wchodząc do środka opuszczonego domu. – cammie? jesteś tutaj?

jedyną odpowiedzią był odgłos chodzenia po spróchniałych panelach i świst wiatru za oknem; listopad był po raz pierwszy od dawna jesienny, bardzo jesienny; często padało, a liście przybrały kolor złota, który tak podobał się calamity.

- calamity? – powtórzył chłopak, rozglądając się wokół siebie. w myślach wyrzucał sobie kłótnię z cammie, przez którą teraz nie wiedział, gdzie dziewczyna się znajduje; nie wiedziała też tego mama calamity, dlatego gdy cammie nie wróciła na noc do domu, oboje postanowili wyruszyć na poszukiwania. mama ashtona zaopiekowała się młodszym rodzeństwem calamity, a ashton po kolei odhaczał wszelkie możliwe miejsca, w których dziewczyna mogła się zaszyć.

- cammie, proszę… - jęknął irwin łamiącym się głosem. – calamity!

nic. cisza. chłopak przełknął ślinę i postanowił sprawdzić pierwsze piętro ponurego domostwa, do którego dwa razy zapuścili się z calamity, gdy ta chciała „poczuć atmosferę wojny” – chociaż dom zbudowano w dziesięć lat po wojnie, ashton sprawdził to już dawno – i powoli wszedł po ledwo trzymających się schodach. jego wzrok przykuła widoczna dziura w jednym stopniu, jakby utknęła tam czyjaś noga podczas gwałtownego biegu.

- kurwa mać – mruknął ashton, przyspieszając kroku. w końcu znalazł się na pierwszym piętrze, które dosłownie śmierdziało pleśnią i grzybem; irwin schował twarz za zgiętym ramieniem tak, by jak najmniej fetoru dostało się do nosa i  kontynuował poszukiwania.

na pierwszym piętrze ponurego domostwa znajdowały się cztery pokoje i miniaturowa łazienka, z której bił taki odór, że ani on, ani calamity nie odważyli się otworzyć drzwi na więcej niż dwa centymetry.

- cammie? – krzyknął ashton, zaglądając do pierwszego pokoju, jednak zastał tam tylko kilka pustych butelek po tanim winie i porozrzucane pety. – calamity? – powtórzył, otwierając drugie drzwi.

- słodki panie, cammie! – wyszeptał chłopak, gdy zobaczył leżącą na podłodze dziewczynę z liśćmi wplątanymi we włosy i poszarpaną kurtką. – cammie, słońce.

- cześć ashton – mruknęła calamity słabo, otwierając powoli oczy. – co robisz u mnie w domu?

- w domu? och, calamity… - westchnął ashton, czując, że kilka łez spływa mu po policzkach. – calamity – dodał raz jeszcze, delikatnie podnosząc dziewczynę i przytulając ją do swojej klatki piersiowej.

- na pewno niczego nie potrzebujesz? – spytał ashton, klepiąc calamity w, jak stwierdziła dziewczyna, zagipsowaną nogę. – coś do picia?

- nie, dzięki, serio, nie musisz tego robić – powiedziała calamity, uśmiechając się do chłopaka. cammie do końca rozumiała ten cały rejwach wokół jej osoby; ona po prostu poszła na spacer, a że akurat się przewróciła na schodach i nie potrafiła później z nich zejść, bo coś ją bolało, to drugorzędna sprawa.

- calamity, martwiłem się o ciebie, twoja mama też się martwiła – odparł ashton, patrząc na troską na dziewczynę, która wtedy przyglądała się rzucanym przez okno cieniom spadających liści. – myślałem, że zapadłaś się pod ziemię, jak kamień w wodę.

- chciałabym, żeby tak było – wyparowała calamity, nadal się uśmiechając. – chciałabym zobaczyć, jak ludzie reagują na to, że mnie nie ma. zastanawiałam się, ile osób przyszłoby na mój pogrzeb, wiesz?

- calamity… - zaczął ashton ostrzegawczo, ale calamity zbyła go machnięciem ręki.

- a ty nie jesteś ciekaw, czy kogoś obchodzisz? nie chciałbyś się dowiedzieć, czy faktycznie coś znaczysz dla ludzi, czy po prostu sobie istniejesz, ot tak, bo kiedyś mama przespała się z tatą – parsknęła śmiechem cammie, a przez jej twarz przebiegł ledwo zauważalny cień. – nie powiesz mi, że nie jesteś ciekaw. każdy jest.

- cammie… - ashton pokręcił głową, po czym ściągnął buty i wdrapał się na łóżko dziewczyny i usiadł obok niej, krzyżując nogi, które dość wyraźnie się odznaczały na białej pościeli. – dlaczego cię tak ciągnie do śmierci?

- nie ciągnie, głupku – calamity roześmiała się bez cienia wesołości. – ja chcę umrzeć. to nie jest jakaś dziwna fascynacja albo fetysz, tatuśku – dodała, uśmiechając się nieco złośliwie. ashton wydał z siebie dźwięk podobny do warkotu i westchnął ciężko.

zapadła cisza. calamity zaczęła wyłamywać palce i odstawiać jakieś scenki, które właśnie uroiły się w jej głowie, a ashton oparł głowę o ramę łóżka i przymknął oczy. starał się ubrać myśli w słowa, które nie zabrzmią jak oskarżenie, ale jednocześnie nie pozostawią calamity drogi ucieczki, którą ona skwapliwie by wykorzystała.

- dlaczego chcesz umrzeć, calamity? poza ciekawością – mruknął irwin, nie otwierając oczu. cammie poruszyła się niespokojnie na łóżku, a ashton mógł przysiąc, że usłyszał pracę milionów trybików w mózgu dziewczyny.

- bo nie pasuję tutaj – stwierdziła w końcu calamity. – widzisz, ja bym chciała żyć w zgodzie z sobą, rozumiesz. nie chcę iść na studia, szukać dobrej pracy, wyjść za mąż i umrzeć. ja bym chciała wskoczyć do oceanu w grudniu, bo mam na to ochotę. chciałabym wykrzyczeć, że cię kocham na środku ulicy i nie przejmować się ludźmi, którzy popukają się w głowę – parsknęła cammie, wtulając się w ramię chłopaka.

- chciałabym mieć własny świat. z tobą. ale tutaj nie dam rady, ludzie są niemili, spójrz na moich rodziców, ashton. rozeszli się i skaczą sobie do gardeł za każdym razem, gdy się widzą. to jest idealny świat? nie sądzę – skwitowała calamity, poważniejąc. – to jest świat powierzchowny. i nudny, czarno-biały, bez szarości, a ja kocham szarości, te obszary, gdzie zacierają się granice, ashton. dlatego chcę umrzeć, żeby na to nie patrzeć.

- a pomyślałaś o tym, że inni nie wyobrażają sobie swojego świata bez ciebie? – powiedział ashton, spoglądając na calamity. – że ktoś teraz złapał byka za rogi i jest w stanie zrobić wszystko, bo jest szczęśliwy?

- obracasz kota ogonem, ash, nie jestem egoistką – fuknął cammie, odsuwając się. – ja myślę o wszystkich. że skoro ja nie pasuję do obrazka, to ten obrazek psuję.

- jesteś całym moim obrazem, calamity – westchnął ashton, uśmiechając się smutno. – i byłoby mi szalenie miło, gdybyś to w końcu wzięła pod uwagę.

/ the a team /Where stories live. Discover now