V rozdział

23 5 0
                                    

Przejażdżka z trzema ślepymi kobietami za kółkiem, była iście fantastyczna.
– Zrób coś, bo nam jeszcze twój chłoptaś obrzyga tapicerkę – powiedziała ta, siedząca za kierownicą w stronę Annabeth. Czułem się, jakby z mojej jamy ustnej za chwilę miała wypłynąć ławica ryb. Nie miałem choroby lokomocyjnej, ale przetrwanie jazdy ponad dwusetki na godzinę, wymaga stalowych nerwów.
W końcu blondynka, przeszukując swój plecak wyciągnęła papierową torebkę, do której z wielką chęcią zwróciłem obiadek.
– Gdzie jest oko? – zapytała jedna z nich po środku.
– W schowku nie ma! – krzyknęła, któraś, zapewne obok okna.
– Oddaj mi to kółko, ty nie umiesz jeździć!
Trzy Starki wrzeszczały i przepychały się nawzajem, powodując nie lada chaos.
– Znalazłam! – Prowadząca samochód podniosła gałkę oczną. Znowu zaczęły się przepychać, tym razem o oko, któro wpadło do nas.
– Ble! – skrzywiła się córka Ateny odrzucając ją do mnie.
– Weź to zabierz! – Podałem ją Nico, a ten do Marion. Dziewczyna nie odrzuciła "prezentu", ani ją to nie obrzydziło, jak przypuszczałem. Wzięła gałkę oczną, obracając ją w dłoni. Zobaczyłem w jej oczach lekką fascynację.
– Mogę sobie to wziąć? – spytała.
– Nie! – krzyknęły na raz Starki. Zawiedziona trzynastolatka podała oko kierowcy, a ta wcisnęła je sobie w oczodół.
– Teraz lepiej – odparła, dociskając pedał gazu. Znowu puściłem pawia do papierowej torebki i tym samym, wszyscy się odemnie odsunęli najdalej, jak to tylko możliwe.

Nagle taksówka zatrzymała się, wywalając nas za drzwi, niedaleko parku narodowego.
– Następnym razem, spróbuj nie wykitować – zaśmiała się ta obok okna. Rydwan Potępienia odjechał, znikając w mgle.
– Szczęście, że nas drogówka nie ścigała – odparłem osuwając się na ziemię, jakby w celu rytualnego wycałowania twardego gruntu.
– Nawet nie zauważyliby, że cokolwiek przejechało tuż obok – powiedziała blondynka.
– Jestem głodny.
– Hm... Niedaleko jest bar.
– A czy... – zaczął Nico.
– Przykro mi, to nie jest McDonald.
– No trudno... – Spuścił głowę.

Poszliśmy do przytulnego, choć nieco cuchnącego szczurami, pubu, tuż pod lasem. Drewniane litery, przymocowane do dachu układały się w napis "Chatka Papcia", ale bez jednego "p", co dawało "Chatka Pacia".
Lokal prawie świecił pustkami. W dwóch stolikach siedziało tylko kilkoro staruszków odbierających herbatkę od (moim zdaniem) całkiem ładnych kelnerek. Zajęliśmy miejsca przy oknie i odbierawszy menu od jednej ze ślicznotek, rozsiedliśmy się wygodnie.
– Co zamawiacie? – spytałem, patrząc jak zbliża się do nas kelnerka, by przyjąć zamówienie.
– Zjadłabym hamburgera – odpowiedziała moja dziewczyna.
– A ty, Nico?
– To samo – westchnął, gapiąc się w okno.
– Marion?
– Nic – odparła.
– Na pewno?
– Powiedziałam, że nic nie chcę.
– No dobra...

Gdy zamówiliśmy swoje żarcie, musieliśmy trochę długo czekać. A raczej nie trochę, klienci po dwudziestu minutach zdążyli już wyjść.
– Rany... Gdzie ona jest? – zapytałem.
– Jeśli nie przyjdzie z moim hamburgerem w ciągu minuty, to obrócę ten lokalik w proch – warknął syn Hadesa.
– Ej spokojnie, po co od razu się denerwować?
– Kurczę, zaraz coś we mnie chyba wstąpi... Głodna jestem – burknęła Annabeth.
– Też jestem głodny, ale innych barów w pobliżu akurat nie widziałem.

Nagle, pojawiła się kelnerka z naszymi zamówieniami na tacy. Nie byle jaka kelnerka. Była jakby połączeniem tej aktorki z TV, w której się kiedyś podkochiwałem i Annabeth. Była ubrana w czerwoną, jak róże suknię i białym fartuszku. Uśmiechała się do nas prominnie. Ann, kopnięciem w nogę, uświadomiła mi, jak bardzo się do niej śliniłem.
– Miło was znów widzieć – oznajmiła ciepło, podając posiłek, ale go nie tknęliśmy. – Przykro mi, że to tak długo zajęło, ale odesłanie klientów wymagało czasu.
– Afrodyta – odezwałem się. – Dlaczego tu jesteś?
– Och, witaj Percy Jacksonie. Pragnęłam tylko was odwiedzić. – Obdarzyła mnie jednym ze swoich uwodzących uśmiechów i po kolei popatrzyła na nas. Jej wzrok spoczął na Marion, siedzącą na przeciwko, obok Nico, a kąciki ust lekko powędrowały w dół.
– Ciebie nie znam. Powiedz mi, skarbeńku, jak masz na imię?
– Eee... Po co? – Na twarzy dziewczyny zagościł wyraźny grymas. Widać, że chyba nigdy nie miała doczynienia z którymś z bogów.
– Chciałabym wiedzieć z kim rozmawiam.
– Ej, nie drocz się z nią, uwierz mi – szepnąłem do brązowookiej.
– Bo co? Zaatakuje mnie miłością? – Powiedziała to specjalnie tak głośno, żeby bogini usłyszała.
– Moc miłości jest najpotężniejszą mocą – oburzyła się Afrodyta.
– Co to w ogóle ma znaczyć?
– Miłość to chęć czynienia dobra dla drugiego człowieka. Powinnaś już to wiedzieć.
– Jestem zbyt egoistyczna, żeby to zrozumieć. – Ponownie ujrzałem ten niebezpieczny uśmiech. Wszyscy postanowiliśmy nie interweniować, by bardziej nie komplikować narastającej kłótni.
– Och, mylisz się moja droga. Miłość jest wszystkim i wszędzie. Spójrz tylko na nich. – Wskazała na Ann i mnie.
Odeszła od stolika w kierunku drzwi.
– Zatrzymaj się! – krzyknęła za nią.
Marion przystanęła w miejscu odwracając twarz ozdobioną tym szatańskim uśmiechem. Miałem wrażenie, jakby to było dziecko szatana.
– Bo co mi zrobisz? – spytała brązowowłosa. Bogini uniosła dłoń, jakby w zamiarze zaatakowania dziewczyny, ale ją opuściła, tym samym wywołując z podłogi długie łodygi róż, owijających się wokół naszej trójki. Zapewne chciała, żebyśmy się do tego nie mieszali.
Ale ja musiałem coś zrobić. Nie chciałem być samym obserwatorem.
Afrodyta, widząc moje ręce sięgające po miecz, zacisnęła mocniej róże wokół mnie, żebym nie mógł ich przeciąć.
– Zatem zaczynajmy walkę – oznajmiła bogini.

SamodestrukcjaWhere stories live. Discover now