Traitor's Oath

By Lotthiaa

6.7K 800 3.1K

Rodzeństwo Verhmar nie łączy nic więcej poza nazwiskiem, nawet rodzinna tragedia nie jest w stanie ich do sie... More

Prolog
1. Komiczna ironia losu
2. Wszelkie i jedyne prawo
3. Niepewne ścieżki przyszłości
4. Mur różnic
5. Śmierć rozwiąże wszystkie problemy
6. Nie za taką cenę
7. Błędy ojca
8. Wyrok na własnego brata
9. Zawieszona na sznurkach marionetka
10. Wszystko albo nic
12. Labirynt niewiadomych
13. Niedorzeczne pomysły ojca
14. Tylko jedno wyjście
15. Kretyn ma rację
16. Nigdy nie chodziło o pieniądze
17. Imperium kłamstw
18. Grono zdrowych na umyśle Verhmarów
19. Kim właściwie byli oni?
20. Nic tu nie wydarzyło się przypadkiem
21. Wszystko jest dozwolone, jeśli przynosi korzyści
22. Nowy lord Verhmar
23. Ofiara Verhmarów
24. Lepiej zniszczyć życie innym niż sobie
25. Zguba, której szukali
26. Papierowe obietnice
27. Ostatnia część przedstawienia
28. Wieczny spokój

11. Mordercze zapędy znajomych Carvena

206 28 100
By Lotthiaa

Deszcz szkła zalał pomieszczenie. Kolorowe odłamki niczym strącone podmuchem wiatru jesienne liście opadły na podłogę. Zerwane tego poranka białe lilie smutno poniewierały się między resztkami wazonu, ozdobionego fikuśnymi wzorami namalowanymi jeszcze w dzieciństwie przez pannę Lauvelon. Stojąca w kącie pokoju służąca westchnęła cicho z rozpierającej ją irytacji. Pokaleczone dłonie nadal nieznośnie ją piekły przy każdym ruchu palców. Obrzuciła rozeźlonym spojrzeniem zwróconą do niej plecami Mairaanę i zabrała się — po raz trzeci tego dnia — do sprzątania wyrządzonego bałaganu.

Mai niespokojnie przeszła wzdłuż ściany i zatrzymała się przy oknie, wyglądając na skąpany w promieniach słońca podjazd. Zaprzężone do powozu dwa rosłe wierzchowce parskały niecierpliwie, zmęczone panującym na dworze upałem. Ich wyszczotkowana sierść w dziennym świetle błyszczała niczym wypolerowany onyks. Stajenny klepał rumaki uspokajająco po rozgrzanych szyjach i kojąco do nich szeptał, posłusznie oczekując, aż będzie mógł je zaprowadzić do stajni. Młodzieńczą twarz chłopaka rozjaśnił szeroki uśmiech, gdy dostrzegł w oknie rezydencji pannę Lauvelon. Mai była przekonana, że pomachałby do niej radośnie na powitanie, gdyby właśnie stangret nie otworzył drzwi pojazdu przed jej ojcem.

Komicznie zaczerwieniona twarz mężczyzny nie prezentowała się nader groźnie, mimo to wzbudzany samym nazwiskiem strach torował mu drogę. Ludzie, zginając się w głębokich ukłonach, usuwali mu się spod nóg i pośpiesznie uciekali do swoich obowiązków. W tym człowieku nikt nie chciał mieć wroga.

Wiedziona gniewem Mai porwała pierwszy, znajdujący się pod ręką przedmiot — grube, oprawione w skórę tomiszcze — i cisnęła nim przez pomieszczenie. Nie sprzyjało jej dziś szczęście. Trafiła w służącą kierującą się do wyjścia. Dziewczyna rozdarła się przeraźliwie, jakby Mai co najmniej kazała jej znowu wleźć do dołu pełnego skorpionów po srebrną kolię, którą umyślnie tam wrzuciła, i wypuściła z rąk zebrane odłamki. Siła uderzenia zbiła ją z nóg, zdążyła jednak podeprzeć się ściany, nim zażyła kąpieli w morzu szkła.

Wolumin z ciężkim łoskotem, lecz w nienaruszonym stanie, opadł na ziemię. Mai fuknęła wściekle, z wyrzutem spoglądając na leżącą na posadzce księgę, niepocieszona, iż ostała się w całości po jej ataku. Tylko zniszczenie kilku drobiazgów pozwalało jej się uspokoić. Świadomość sprawowania władzy nad chociażby nieistotnymi rzeczami powodowała, że czuła się lepiej. Tym razem nie pomogło jej roztrzaskanie trzech flakonów, rozerwanie perłowego naszyjnika, wyrzucenie patery suszonych fig przez okno, wysłanie jednej służącej na drugi koniec miasta po spinkę do włosów ani dręczenie drugiej. Nic nie mogło ukoić jej gniewu.

Mairaana Lauvelon nie przyjmowała odmowy. Zawsze dostawała to, czego chciała.

Zawsze.

Jeden filuterny uśmiech, kilka trafnych pochlebstw i garść złotych aklingów zwykle wystarczały, by urzeczywistnić jej nieważne jak niedorzecznie brzmiące kaprysy i życzenia. Jednak na lorda Lauvelona to nie działało. Nigdy nie szczędził na swoich dzieciach, zasypywał je szczodrymi podarkami, dbał o ich wykształcenie i najlepsze wychowanie, ale jego hojność również miała granice, żelazne, zwłaszcza gdy domagano się od niego informacji. Tego swoim pociechom nie był skłonny zaoferować.

I z tym Mai nie chciała się pogodzić.

— Posprzątaj tu — rozkazała służącej, kulącej się pod ścianą, jakby obawiała się kolejnego, nieuzasadnionego zamachu na jej nędzne życie. Mai nie zamierzała jej tłumaczyć, że to był tylko wypadek. — I gdy tu wrócę, tego — oskarżycielsko wskazała na opasłą księgę — ma już tu nie być. Porwij na strzępy, a potem wyrzuć. Jeśli dowiem się, że tego nie zrobiłaś, wtedy sama tak skończysz.

Przerażenie na bladej twarzyczce dziewczyny niemalże rozbawiło pannę Lauvelon. Wygięła wargi w niewinnym uśmiechu i ruszyła w stronę wyjścia. Głośny łoskot zatrzaskiwanych za nią drzwi donośnie zawiadomił wszystkich w rezydencji, iż opuściła swój pokój. Każdy musiał się o tym dowiedzieć. Nie lubiła, gdy jej obecność pozostawała niezauważona.

Pośpiesznym krokiem przemierzyła korytarze i dotarła do gabinetu ojca jeszcze przed jego nadejściem. Usadowiła się wygodnie w obitym czarną skórą fotelu — traktowanym przez Lauvelona niczym święty tron ze szczerego złota, na którym nikt nie miał prawa siadać — i położyła nogi na krawędzi blatu biurka. Dumnie zadarła podbródek, wyniosłym spojrzeniem mierząc usadzonych na krzesełkach wyobrażonych lordów. Milkli, gdy ona mówiła. Odzywali się, gdy na to pozwoliła. Wychodzili, gdy im na to przyzwoliła. Mai uśmiechnęła się kwaśno, niepocieszona, że w rzeczywistości to nie było takie proste i uważano ją tylko za głupiutką pannę, niezdolną do prowadzenia rodzinnych interesów.

— Dobrze się bawisz, dziecko?

Mai niedbale wzruszyła ramionami, znużony wyraz twarzy nie zdradzał jej zaskoczenia widokiem ojca, choć na dźwięk jego głębokiego głosu omalże podskoczyła.

— Piękne masz buty, córeczko, porządne, wytrzymałe. — Lauvelon odłożył na blat plik grubych papierów i pochylił się w stronę dziewczyny nad biurkiem. — Jeżeli nie chcesz się przekonać, czy są również odporne na ogień, zabieraj te nogi ze stołu.

Pociągnięte barwnikiem wargi Mairaany wydęły się lekko w grymasie oburzenia. Zamierzała zignorować polecenie ojca — nie zależało jej szczególnie na tym obuwiu, by mogła obawiać się ich utraty — ale ostatecznie ustąpiła. Myśl o powodzie, dla którego tam przyszła, ułatwiła jej dostosowanie się do rozkazu. Usiadła prosto, wygładzając na kolanach materiał jasnej sukienki z cienkiego, delikatnego jedwabiu. Włosy niczym rzeka płynnego złota spływały jej po ramionach, w blasku wpadającego przez okno słońca przybierając niemal srebrnej barwy.

— Chciałbym się mylić i wierzyć, że nie przyszłaś tu z powodu, o którym myślę. — Lauvelon zajął miejsce naprzeciw córki, sięgnął po inkaust i otworzył pierwszy z przyniesionych dokumentów. Zamoczył końcówkę zaostrzonego gęsiego pióra w atramencie. — Jestem zajęty, nie mam czasu na literowanie ci słowa nie.

Ty nigdy nie masz czasu — pomyślała ponuro Mai, ale tę uwagę zachowała dla siebie. Przez te wszystkie lata zdążyła się przyzwyczaić, że w domu Lauvelonów zawsze było tłoczno, ale od służby. Matkę widywała sporadycznie — gdy nie towarzyszyła małżonkowi w podróży, zamykała się w swojej komnacie, odpoczywając przed kolejną wyprawą — a ojca jeszcze rzadziej. Miała tylko brata, starszego od niej o rok, lecz on, odkąd ukończył trzynaście wiosen, regularnie wyjeżdżał wraz z rodzicami, by kształcić się i nabywać niezbędnego doświadczenia przed objęciem w przyszłości funkcji po ojcu. Mai zawsze była sama, otoczona licznymi prezentami, budującymi coraz większy mur niezrozumienia między nią a resztą rodziny. Nauczyła się z tym żyć i cenić otrzymywane przedmioty wyżej niż ludzi; one przynajmniej jej nie zawodziły. Ostatnie wydarzenia jedynie utwierdziły ją w tym przekonaniu.

— Gdzie jest Carven? — zapytała Mai.

Oparła się łokciami o blat i nachyliła w stronę ojca. Nie widziała, co pisał — pochyłe, lekko niedbałe pismo mężczyzny było dla niej całkowicie nieczytelne, ale musiało to być coś ważnego, jeśli nie przerwał czynności, mimo że z irytacji zadrżała mu dłoń.

— Dlaczego ciągle mnie o to pytasz? — Lauvelon westchnął. Utworzony kleks przysłonił kluczową informację w tekście. Lord nie zmartwił się tym szczególnie, powyżej plamy dopisał własną propozycję. — To nie moim… partnerem Verhmar był na bankiecie.

— Zostawił mnie. — Zeszpecona smutkiem twarz Mairaany zmarszczyła się posępnie. Nie mogła się z tym pogodzić. — Obiecał zaraz wrócić i tego nie zrobił. Do końca bankietu już go nie widziałam.

— Verhmarom nie można ufać, dziecko, mówiłem ci o tym.

— To ty go tu ze mną przysłałeś — przypomniała ostro Mai.

Wtedy, gdy jeszcze nie znała uporu i wytrwałości Carvena, ucieszyła ją ta decyzja ojca. Teraz jej radość miała jednak gorzki smak rozczarowania, gdyż ten fałszywy dupek zapadł się pod ziemię, pogrzebując ze sobą pokładane w nim nadzieje, lecz Mai nie zamierzała tak łatwo zrezygnować. Nie, gdy jej jedyna i ostatnia szansa na zrealizowanie planu nazywała się Carven Verhmar.

— Nie musiałbym tego robić, gdybyś mnie słuchała, dziecko, nie nakładam na ciebie ograniczeń ze zwykłej złośliwości. Zasady są po to, by ich przestrzegać. — Odłożył pergamin na bok, by wyschnął atrament, sięgnął po następny dokument i złożył na nim zamaszysty podpis. — Muszę dbać o twoje dobre imię, choć tobie zupełnie na tym nie zależy.

— Gdzie jest Carven? — zapytała oschle Mai. Nie zamierzała dyskutować o jej dobru, jeśli ojciec nie miał pojęcia, co było dla jego córki odpowiednie, a jedyne, co tak naprawdę go obchodziło, to rodowe nazwisko, niezbrukane żadną hańbą i uwłaczającym skandalem. — Powiedz mi, co wiesz.

— A co ja mogę, dziecko?

Zmęczenie pobrzmiewające w głosie Lauvelona wyczerpało cierpliwość Mai. Czy on sądził, że błaganie go o informacje sprawiało jej przyjemność? Że cieszył ją widok rozczarowania w jego skutych lodem oczach? Zacisnęła dłoń w pięść i huknęła nią w stół. Promieniujący wzdłuż ręki ból otrzeźwił dziewczynę. Odetchnęła, a na jej twarzy ponownie zagościł nienaturalny spokój, choć gniewny krzyk ugrzązł jej w piersi, zapierając dech. Nie pozwoliła jednak emocjom zerwać się z trzymających je więzów. Wrzaski w starciu z jej ojcem nie były szczególnie pomocne, a wręcz mogły zakończyć całą dyskusję wcześniej, niż Mai by tego chciała.

— Możesz wszystko. — Wbiła paznokcie w wewnętrzną część dłoni, gdy usłyszała, iż jej ton zdradzał więcej, niż powinien. — Wszystko, a nie robisz nic!

— Czego ty się po nim spodziewałaś? — Lauvelon tak gwałtownie poderwał głowę znad papierów, aż Mai cofnęła się, uderzając plecami w oparcie fotela. — Zabrał pieniądze, bo tylko dla nich przybył do stolicy, bo tylko na nich naprawdę mu zależy, i wyjechał. Więcej go nie zobaczysz.

— Dla złota tu przyjechał — przyznała ostrożnie Mai. Nie było sensu się okłamywać, wmawiać sobie, że to ona była powodem, dla którego Verhmar, wbrew wcześniejszym planom, przybył do stolicy, gdy znała prawdę. Carven nigdy specjalnie nie ukrywał, że pieniądze były jego jedyną, prawdziwą miłością. — Bez niego nie opuściłby Artengen, a ja wciąż je mam. Coś musiało się stać, ojcze.

— Jak to je masz? — Brwi Lauvelona zmarszczyły się powątpiewająco. Nie taką umowę zawarł z Raumaerem. — Inaczej zadecydowałem.

— Miałam mu je wręczyć dopiero po bankiecie, po powrocie do rezydencji. — Lekceważąco wzruszyła ramionami, jakby nie widziała w tym żadnego problemu, choć Verhmar również się zirytował, gdy o tym usłyszał. — Carven jest chciwy i tylko odcinając go od środków, można nad nim zapanować. Wbrew powszechnej opinii nie jest jednak idiotą, nie zostawiłby mnie samej na bankiecie, świadom, że jest uzależniony od moich humorów.

—  Ale nie wrócił. — Mężczyzna w zamyśleniu pogładził schludnie przystrzyżoną brodę. Sięgnął po skrawek papieru i pośpiesznie coś na nim naskrobał. — Sprawdzałaś tutaj?

Mai nieufnie ujęła podsuniętą w jej stronę karteczkę. Zapisano na niej dwa adresy, oba ulokowane w stolicy. Poruszyła się niepewnie, ogarnięta dziwnym niepokojem. Często bywała w Artengen, wydawało jej się, że znała je niemal tak dobrze, jak rodzinną miejscowość, lecz wskazane przez ojca miejsca były dziewczynie obce. Spojrzała pytająco na mężczyznę, przekonana, że nie wysłałby córki gdzieś, gdzie mogłaby stać się jej krzywda, jednak on już pogrążył się w lekturze kolejnego dokumentu. W prawej dłoni dzierżył swój niezrównany oręż — gęsie pióro — i zakreślał nim dane w tekście, w lewej zaś trzymał chusteczkę, ocierając cieknące po skroniach kropelki potu. Upał dokuczał mu nawet w czterech ścianach budynku.

— A co jest tutaj? — zapytała Mai, gdy cisza przerywana skrobaniem pióra po papierze zaczęła się przedłużać. Serce tak głośno tłukło jej się w piersi, że ledwo poznawała własny, zniekształcony głos.

— Verhmarowie, dziecko. — Machnął ręką, poganiając córkę do wyjścia. — Ich zapytaj, w końcu to ich brat.

Mai podniosła się niemal natychmiast, kurczowo ścisnęła trzymany papierek, jakby był jej ostatnią podporą, powstrzymującą ją przed upadkiem, i opuściła pomieszczenie. Z każdym krokiem oddalającym ją od gabinetu ojca wzrastała pewność dziewczyny, choć jej nadzieja malała. Nie wierzyła, by Carven mógł ukrywać się u jednego z braci. Jego relacje z rodzeństwem były… trudne. Wiedziała, że żaden z nich nie udzieliłby młodszemu bratu pomocy, a prędzej sami staliby się przyczyną jego problemów.

Na tę myśl Mai ogarnęła trwoga. Co, jeśli to pozostali Verhmarowie stali za zniknięciem Carvena? Co, jeśli to oni byli wszystkiemu winni i przez swoje wścibstwo skończy tak samo jak on? Potrząsnęła głową, nie mogła teraz tego roztrząsać — przyparta do muru była gotowa zaryzykować.

Zdeterminowana dotarła na zewnątrz. Gorące powietrze uderzyło w nią niczym taran wrogich wojsk. Cofnęła się o krok, chowając w cieniu rzucanym przez portyk. Oparła się barkiem o kolumnę i przywołała do siebie służącego. Robiło jej się słabo na samą myśl zamknięcia w nagrzanym powozie, mimo to nakazała przygotować go do jazdy. Musiała poznać prawdę.

— Wierzchem będzie szybciej — zawołał mężczyzna, prowadzący osiodłanego konia za uzdę. — A jeśli nie, to chociaż towarzystwo będziesz mieć lepsze.

Grymas obrzydzenia wstępujący na twarz panny Lauvelon stanowił wystarczającą odpowiedź na to ordynarne zachowanie. Odszukała wzrokiem strażnika z zamiarem nakazania mu wyrzucenia za bramę tego impertynenckiego obdartusa. Żaden obszarpaniec nie będzie podważał jej decyzji. Otwarła usta, lecz głos ugrzązł jej w gardle, gdy uświadomiła sobie, kim był ten mężczyzna. Jeden jego uśmiech rozwiał wszelkie jej wątpliwości.

— Kieran — mruknęła głucho Mai. Zamrugała nierozumnie, zdumiona, że go nie poznała. — Zabierz mnie tutaj. — Podbiegła do niego i podała mężczyźnie kartkę z adresami.

Z bliska Kieran wyglądał jeszcze gorzej. Zaczerwienione, podkrążone oczy na tle niezdrowo bladej twarzy wyglądały nader przerażająco. Wydawały się niemal czerwone, jak ślepia bestii z lokalnych opowiastek, którymi straszyło się małe, niegrzeczne dzieci. Nieświeże, czesane jedynie podmuchami wiatru włosy, strąkami opadające na skronie, oraz porastający szczękę zarost tylko dopełniały jego nieszczęsnego, niechlujnego wyglądu. Odzienie miał zmięte i poplamione, a otaczający jego ciało paskudny smród dosadnie zdradzał, po jakich odrażających miejscach Kieran przez ostatnie dni się plątał.

— Podziękuj swojemu ojcu — odezwał się Kieran, gdy dostrzegł, jak mały nosek Mai marszczy się pod wpływem jego nieprzyjemnego zapachu, a oczy rozszerzają się z ogarniającego ją szoku. — Wyrzucił mnie.

— Wiesz, gdzie jest Carven? — zapytała dziewczyna, nie odnosząc się do jego słów. Słyszała, że ojciec kazał się Raumaerowi wynosić, ale nie przejęła się tym zbytnio. To nie było jej zmartwienie.

— Gdybym wiedział, gdzie jest, nie spałbym na stogu siana w stajni i nie żywił się czerstwym chlebem. — Skinął ręką na pannę Lauvelon i wspólnie wyszli na ulicę. — Gdybym wiedział, gdzie jest Carven, urwałbym mu łeb za uczynienie mnie bezdomnym.

— Muszę go znaleźć. — Szarpnęła Kierana za łokieć i zmusiła go, by na nią spojrzał. Nie przejmowała się, że był brudny, a jego smród dławił jej oddech w piersi. — Tylko on może mi pomóc.

— Pomóc? W czym? — Parsknął śmiechem. Jak na kogoś, kto głodował, wyglądał i żył jak włóczęga, Kieran był nadzwyczaj wesoły. — On nie potrafi pomóc samemu sobie.

— Porozmawiaj ze Starą Gwardią, ktoś musi coś wiedzieć. — Mai zatrzymała się gwałtownie, gdy w odpowiedzi usłyszała śmiech Kierana. — Co się stało?

— Sądzisz… — urwał i pokręcił głową z rozbawienia — że z Gwardią może porozmawiać każdy prostak z ulicy?

— Należysz do Czarnych Płaszczy — odrzekła ostro panna Lauvelon. Nie przywykła, by ktoś tak jawnie z niej kpił. — Twój ojciec jest dowódcą.

— A twój jest lordem, ale czy to oznacza, że ciebie szanują tak samo jak jego? — Uśmiechnął się pogodnie na widok pochmurnej miny dziewczyny. — Lubię wmawiać ludziom, że mam znaczenie, i jak widać, udaje mi się to całkiem skutecznie.

— Ale mówiłeś, że masz znajomości!

— Kłamałem. — Nonszalancko wzruszył ramionami. — To mój ojciec je ma, ale o ile w Daleeun samo nazwisko wystarczyło, by uzyskać posłuch, to poza nim nie robi już takiego wrażenia

— Ale…

— Wiesz, ile razy się pomyliłem, nim wreszcie dowiedziałem się, że to Anvassier może nam pomóc? Trzy razy! A ile razy się pomyliłem, zanim odkryłem, kto jest matką Carvena? Siedem razy. — Odwrócił wzrok. — Nie wspominając, że wziąłem cię za jego siostrę — dodał ponuro, jakby jednak, pomimo lekceważącego podejścia, nie mógł sobie tego wybaczyć. — Czy teraz cię przekonałem, że w moich działaniach jest więcej głupiego szczęścia niż faktycznej wiedzy?

— Carven o tym wiedział?

— Nie. — Kieran wyraźnie poweselał na te słowa, cień rozgoryczenia zniknął z jego twarzy. — Musiał wierzyć, że wiem, co robię, i jestem mu potrzebny. Zmuszałem go do zatrzymywania się w różnych miejscach pod pretekstem błahych rzeczy, a gdy on zajmował się użalaniem, ja sprawdzałem informacje.

— To teraz zrób to samo, dowiedz się, co się z nim stało. — Mai westchnęła. Niezdecydowanie w zielonych tęczówkach mężczyzny zmusiło ją do użycia niezawodnego środka przymusu: pieniędzy. — Zapłacę ci.

— Nie przyjmuję zapłaty w obietnicach i ładnych uśmiechach. — Obojętnie wzruszył ramionami, choć na wspomnienie złota jego oblicze stało się odbiciem czającej się w oczach przebiegłości. — Carven też miał ładny uśmiech, ale on teraz nie napełni mi żołądka.

— Weź to. — Mai westchnęła z poirytowania, ściągnęła prosty, złoty łańcuszek z szyi i wcisnęła go w ręce mężczyzny. — Jako zaliczkę, jeśli uda ci się czegoś dowiedzieć, hojnie ci za to odpłacę.

Kieran podejrzliwie zerknął na podarowaną błyskotkę. Spod lekko przymrużonych powiek zdawał się oceniać jej wartość. Wreszcie nieznacznie przytaknął głową, schował biżuterię do kieszeni i wsiadł na grzbiet wierzchowca. Panna Lauvelon odetchnęła z ulgą, choć nie była przekonana, czy słusznie zrobiła. Może powinna precyzyjniej uściślić nagrodę za jego pomoc? Albo jedynie zaoferować mu wikt i opierunek? Bez wyraźnie zakreślonych granic mógł zażądać od niej wszystkiego.

Mai lekko potrząsnęła głową. Nie chciała teraz zastanawiać się nad konsekwencjami swoich pochopnych decyzji. Ujęła wyciągniętą w jej stronę dłoń Kierana i pozwoliła usadzić się na siodle tuż za nim. Niechętnie objęła mężczyznę w pasie, wstrzymując oddech. Jego odór był nie do zniesienia. Kieran cuchnął, jakby wpadł do wypełnionego nieczystościami rynsztoka, lecz gdy tylko wierzchowiec szarpnął, zrywając się do kłusa, Mai zapomniała o drażniącym jej nozdrza smrodzie i mocniej przylgnęła do pleców mężczyzny.

Przez całą drogę musiała jednak walczyć z nudnościami. Chłodny wiatr przyjemnie otulający ciało dziewczyny ułatwiał jej zapanowanie nad żołądkiem. Cieszyła się, że o poranku zjadła skromne, lekkie śniadanie, inaczej mogłaby dołożyć do kolekcji plam i zapachów na odzieniu Kierana następne zabrudzenie. Oddychała szybko i nierówno, a z każdym zakrętem i szarpnięciem jej twarz stawała się coraz bledsza.

Panna Lauvelon kurczowo zaciskała powieki, błagając, by dotarli już do celu. Podróż zdawała się nie mieć końca, mimo iż rozpędzony wierzchowiec, ścigany wybrednymi przekleństwami mieszkańców stolicy, gładko pokonywał kolejne ulice. Pogrążona w bezgłośnych modlitwach, wyklinaniu Carvena i własnej głupoty nawet nie zauważyła, kiedy nadszedł kres jej tortur i wreszcie się zatrzymali.

— Wiedziałem, że to moje towarzystwo skłoniło cię do jazdy wierzchem — mruknął Kieran. Zerknął na dziewczynę przez ramię. — Dlatego tak mi przykro, że dotarliśmy na miejsce. Poczekać na ciebie?

Mai nie odpowiedziała. Pośpiesznie zeskoczyła na ziemię, ignorując przeszywający ból w łydkach, powstały na skutek zderzenia z twardym gruntem, i łapczywie zaciągnęła się powietrzem, jakby całą drogę wstrzymywała oddech. Błogie poczucie ulgi rozciągnęło usta dziewczyny w szerokim uśmiechu, a rozpierające ją od środka szczęście przywróciło jej twarzy naturalnych kolorów. Cudownie było oddychać znowu świeżym powietrzem!

Odwróciła się w stronę budynku — piętrowego, eleganckiego domu, stojącego w sąsiedztwie podobnych budowli. Biegnąca między nimi ulica była czysta i dobrze utrzymana, a panujący w okolicy spokój wydawał się wręcz nierzeczywisty.

Mai machnięciem ręki odesłała Kierana — nie zamierzała z nim wracać, chociażby drogę powrotną miała pokonać pieszo — i utykając nieznacznie na jedną nogę, skierowała się do wejścia, w którym stała już ciemnowłosa kobieta o ostrych rysach twarzy, nadających jej surowego, poważnego wyglądu. Delikatna sukienka, wdzięcznie podkreślająca jej smukłe ciało, łagodziła nieco jej wykreowany wizerunek, mimo to Mai poczuła się niezręcznie przez natarczywy, nieprzychylny wzrok kobiety. Czy wszystkich gości witano z taką uprzejmością, czy tylko ją? Ale czymże ona jej zawiniła? Panna Lauvelon była pewna, że nigdy wcześniej się nie poznały, a więc nie mogła ubliżyć komuś, kogo nigdy nie spotkała. Wzruszyła ramionami i dumnie się wyprostowała, dzierżąc swe nazwisko niczym tarczę.

— Jestem…

— Wiem, kim jesteś — przerwała jej kobieta, a jej wargi wygięły się w sztucznym, wymuszonym uśmiechu. — Czego tu szukasz, Mairaano Lauvelon?

Mai zmarszczyła brwi. Nie podobał jej się ton, jakim kobieta wypowiedziała jej nazwisko. Czym zasłużyła sobie na takie pobłażliwe traktowanie? Może nie była tu mile widziana… może nikt nie był. Stojąca w progu domu gospodyni o ostrym spojrzeniu nie wyglądała jak osoba, której przyjmowanie gości sprawiało radość. Mai nie dała się jednak zastraszyć ani sprowokować. Odpowiedziała kobiecie równie fałszywym uśmiechem.

— Zastałam jakiegoś Verhmara, pani…?

— Adeena Verhmar, żona Merrana. — Zadarła podbródek, jakby chciała uświadomić Mai, iż było to niedostępne dla niej osiągnięcie. — Chodź za mną. 

Mai otwarła usta, lecz przez ściśnięte gardło nie była w stanie wydobyć z siebie głosu, więc przytaknęła tylko głową. Z niedowierzaniem wpatrywała się w wyprostowane plecy kobiety, prowadzącej ją przez korytarz. Nie była zdumiona samym odkryciem, iż Merran był żonaty — ojciec kiedyś jej o tym wspominał — lecz świadomością, że najstarszy z Verhmarów mieszkał w tak skromnym, niewyróżniającym się budynku, prawdopodobnie nawet bez służby. Dla niej, osoby o podobnym statusie społecznym, wychowanej w dostatku i przepychu, było to nie do pomyślenia. Nie wyobrażała sobie, by mogła żyć jak… pospolity mieszczanin i samodzielnie wykonywać wszystkie codzienne czynności. Wzdrygnęła się, sama taka myśl była jej wstrętna.

Panna Lauvelon rozglądała się z zaintrygowaniem po nowym otoczeniu, lecz wszystko wydawało jej się… zwykłe, przeciętne, nieciekawe. Minęły zwyczajne schody, stąpając po równie zwyczajnym dywanie, i weszły do także zwyczajnego pomieszczenia. Od pozostałych części domu wyróżniał go jedynie panujący tu rozgardiasz. 

— Wybacz, że przeszkadzam — odezwała się chłodno żona Merrana — ale masz gościa.

Po tej jakże uprzejmej zapowiedzi wizyty panny Lauvelon kobieta wyszła, nie czekając na odpowiedź szwagra. Zamknęła za sobą drzwi, a wraz z jej odejściem w pomieszczeniu ponownie zaległa nieprzyjemna cisza, przerywana jedynie szelestem przewracanych papierów. Veiron, siedzący przy zastawionym dokumentami biurku, nie wyglądał na zainteresowanego przybyciem gościa, nawet nie podniósł głowy, którą wciąż opierał na ręce, wpatrując się w czytane pismo. Jasne włosy w nieładzie opadały mu na czoło, poprawiał je końcówką trzymanego pióra jakby z niechęcią, poirytowany, że zaraz wracały na swoje miejsce.

— Gdzie twoi bracia, Merran i Gibrill? — zapytała Mai, uznając, iż był to odpowiedni temat do rozpoczęcia rozmowy, choć zupełnie jej to nie obchodziło.

— Dla niektórych życie nie jest niekończącą się zabawą. — Lakonicznie wskazał dziewczynie miejsce. — Pracują.

Panna Lauvelon z powątpiewaniem spojrzała na stosik dokumentów ułożony na krześle i usiadła na poręczy mebla.

— A Lyramie? Nie…

— Udała się na spotkanie — przerwał jej Veiron. Odchylił się na oparcie fotela i założył splecione dłonie pod brodą. — O ojca też zapytasz? Ma się dobrze. — Potarł pokrytą lekkim zarostem szczękę. — Nie żyje.

— Prze… — Urwała, czując, jak wstyd karminem barwi jej policzki. Nieruchomo utkwiony w niej wzrok mężczyzny zdawał się nabijać z jej nieporadności. — Nie chciałam cię urazić.

— Nie uraziłaś. — Lekceważąco wzruszył ramionami. — Ale oboje dobrze wiemy, że interesuje cię tylko jeden Verhmar i zdumiewająco nie jestem nim ja. — Zmarszczył brwi w konsternacji, jakby zupełnie nie rozumiał wyboru panny Lauvelon. — Nie ma go tu, a gdyby był…

— To urwałbyś mu łeb, tak, wiem. — Wymownie wywróciła oczami. Te mordercze zapędy znajomych Carvena komplikowały jej plany. — Będziesz musiał ustawić się w kolejce.

— Warto trochę poczekać, by dostąpić tego zaszczytu. — Veiron uśmiechnął się, a Mai ze zdumieniem stwierdziła, iż był to nader szczery uśmiech… i całkiem ładny. — Nie obrażę się jednak, jeśli nigdy więcej nie będę musiał oglądać jego gęby, mimo że twierdzisz, że to urocza gęba.

Panna Lauvelon nie dała się sprowokować, nie powiedziała też, że określając młodszego brata uroczym, Veiron komplementował, całkiem świadomie, jak sądziła Mai, samego siebie. Dlatego uśmiechnęła się figlarnie i odparła tylko:

— Wolałabym więc, żeby jego głowa pozostała na miejscu.

— Nie martw się niepotrzebnie, jeżeli to Gibrilla spotka pierwszego, możesz być pewna, że głowę urwie mu na samym końcu. — Zmierzył dziewczynę nieodgadnionym spojrzeniem, nachylając się w jej stronę. — Ale raczej nie przyszłaś tu rozmawiać o pustej głowie mojego brata.

— Carven nie uciekł — oświadczyła Mai z taką mocą, jakby niczego bardziej na świecie nie była pewna. Dla podkreślenia swojego zdecydowania zadarła podbródek.

— Tego nie powiedziałem. — Machnął ręką, odcinając się od tego zarzutu. — Powinien to zrobić, ale jest na to za głupi.

— Wiesz… — z trudem przełknęła ślinę — gdzie on jest?

— Nie mógłbym spać spokojnie, gdybym nie wiedział — mruknął ponuro Veiron. Jego twarz nadal nosiła widoczne ślady po ostatnim pobiciu. — Raz próbował mnie zabić, dlaczego miałby nie zrobić tego po raz drugi?

— Więc gdzie? — Zerwała się na nogi. Z ogarniającego ją strachu nie mogła usiedzieć w miejscu. — Proszę, muszę wiedzieć.

— Tam, gdzie jego miejsce, panno Lauvelon. Tam, gdzie zawsze mówiłem, że trafi. — Uśmiechnął się okrutnie, bez śladu współczucia. — W lochu.

Continue Reading

You'll Also Like

868K 24.2K 41
Nazywam się Amanda. Mam 19 lat, mieszkałam w Newcastle, jednak z niewiadomych mi powodów, przeprowadziłam się razem z moim bratem do Luton. Nie wie...
883K 54.8K 191
Zostałam oskarżona o próbę zabicia mojej młodszej siostry. Nikt we mnie nie wierzył, nikt nie przyszedł mi pomóc. Nawet moja własna rodzina. Byłam...
BOND By KT

Fantasy

282K 8.6K 36
Kiedyś myślałam, że wilkołaki to jedna wielka fikcja. Jak dla mnie istniały tylko w bajkach, baśniach, legendach, filmach i książkach, czyli były po...
1.2K 50 35
Tomxtord mattxedd to moją pierwszą książka więc przypraszam za błędy i jestem ja z moją besti i jeszcze z jedna kol w książce