LOLA

By suchoty

203 7 10

Lola straciła rodziców i ostatnią bliską jej osobą, o której istnieniu wiedziała - poza babcią, która traktow... More

1. spadochroniarz na trawniku

203 7 10
By suchoty

      Lola nad morze przyjechała pociągiem, mając na uwadze, że podróż autostopem byłaby w jej wypadku wyjątkowo nierozsądna. Przed wieczorem, po kilku dobrych godzinach drogi, wyrzucił ją na stację — Jurata — pusty betonowy peron, zamknięta kasa w ponurym, sześciennym budynku, przypominającym pudełko, okienko za zardzewiałymi kratami, zasłonięte kawałkiem pomazanego kartonu, kapsle od butelek, zgniecione i te nadal błyszczące, wepchnięte między kostki chodnika, prowadzącego dalej w miasto. Nie tak wyobrażała sobie Juratę. Jak na ciepły dzień lipcowy, tylko fakt, że był środek tygodnia, usprawiedliwiał tę nudną ciszę i przerażającą pustkę, która panowała na peronie. Jedynie wysoka kobieta z kapeluszem w dłoni przemykała torami na drugą stronę. Lola obejrzała się przez ramię. Kobieta zniknęła w lesie. Ostatnim razem taki las widziała, gdy babcia zabrała ją do dziadka, którego po dwóch dniach odeskortowała do szpitala karetka na sygnale. Babcia nie lubiła lasu i trzeciego dnia oświadczyła, że Lola już nigdy nie postawi w lesie nogi, tego chciałaby Wandzia. Nie po to przywiozła córkę do Warszawy, by ta babrała się po bagnach i torfowiskach, wycierała buty w mech, kaleczyła łydki cierniami i łykała pajęczyny z wysokości wzroku. Dostała mieszkanko, rasowego kota z ogonem przypominającym pędzelek i nowiutkie podręczniki do szkoły. Wandzia w ogóle wiele chciała dla córki. Nie były to bynajmniej żadne wygórowane ambicje, a jedynie przepisy, które zostawiła babci i babcia skrupulatnie Loli przypominała, co mamusia lubi, a czego mamusia się wstydzi, chociaż Lola sama z ust matki nie usłyszała nic z tego. Chociaż Lola tak naprawdę nie usłyszała prawie niczego od Wandzi, poza parma żacikami, docinkami i westchnieniami, kiedy tatuś denerwował się czwarty raz w ciągu dnia. Babcia została więc ostatnim pomostem między tym, co Wandzia chciała, a czego już nigdy nie mogła córce powiedzieć.

     Spojrzała na las za drugim peronem, w którym zniknęła kobieta z kapeluszem. Drzewa na cienkich pniach, które pewnie połamałyby się jak zapałki, gdyby przyszedł nad Juratę potężny tajfun. Wyglądały zabawnie, samotne, nagie, ze spadochroniarzami jak u dmuchawców dopiero pod linią nieba. Babcia byłaby niepocieszona, gdyby dowiedziała się, że Lola zadziera głowę i szuka spadochroniarzy tak nisko nad ziemią. Było to niedorzeczne. Czy spadochroniarz potrafiłby wylądować na ziemi, kiedy pas lądu jest tak wąziutki jak nitka, z perspektywy morza i zatoki? Pomyślała, że gdyby wystarczająco napiąć spadochron, może dałoby się zrobić z niego coś na kształt łódki. Ale to także było niedorzeczne. Płaszczki nie unosiły się nad wodą, tylko szurały brzuchami po dnie, podrywając muł i kamyczki za sobą. Babcia byłaby dumna, że Lola pamięta tak wiele z filmów przyrodniczych, które puszczała jej na kasetach.

      Nie byłaby za to dumna, że Lola przyjechała do Juraty. Pierwszy raz w życiu. Nie to próbowała powtórzyć po Wandzie. A Lola mogłaby przysiąc, że kiedyś mama powiedziała jej: Córeczko, pojedź do Juraty. Koniecznie. Nie odwracaj się i jedź. Nie pożałujesz. Mama może była niemądra i dlatego babcia musiała przekładać na lolusiowy język jej zawiłe rady na każdy dzień, ale Lola doskonale pamiętała, że przez Wandzi usta przepłynęło kiedyś słowo Jurata. Słowo, którego przecież nie mogła sobie wymyślić ot tak. Mógł je wymyślić tylko ktoś nieskończenie błyskotliwy, albo musiało powstać dawno, dawno temu. Przed wojną. Przyjechała więc do Juraty. W dłoni ściskała swoją jedyną, starą walizkę z zepsutą klamrą, przez co musiała przytrzymywać bok walizki kolanem, żeby nie było jej — to znaczy walizce — zbyt ciężko i żeby cały jej bagaż nie rozsypał się po peronie. Wyciągnęła z kieszeni zmiętą karteczkę, zapominając o lesie za plecami. Miała na niej adres. Mestwina. Kolejne słowo, którego Wandzia nie mogła sama wymyślić. Nawet z pomocą Czarusia byłoby to niemożliwe.

      Ulica Mestwina musiała być gdzieś w Juracie, a że doświadczenia nabytego jeszcze wcześniej, Lola wiedziała, że Jurata jest wyjątkowo mała, czasu więcej jak do zachodu słońca nie powinno jej zająć, by ją znaleźć. Ruszyła do miasta, wolną już ręką przytrzymując podrygującą koło kolana walizkę. Za radą babci skręciła do pierwszego sklepu. Obok niego mieściła się kawiarnia. Opaleni, rozanieleni ludzie siedzieli rozwaleni w fotelach, pod łokciami mając blaty stolików na złotych nogach, gofry z bitą śmietaną i szklane butelki po coca-coli. Mężczyzna w jasnych spodniach zanurzał właśnie palec w śmietanie i z rozkoszą wymalowaną na twarzy uniósł go do ust. Kobieta siedząca naprzeciwko otuliła się chustką przed chłodnym wiatrem, nadlatującym od strony mola. Nogi długie jak drabiny przeciągnęła wzdłuż deptaka, rysując czubek obcasa o kostkę.

      — Gdyby chociaż nam cokolwiek powiedziała — wydukała z niepokojem na twarzy.

      W sklepie pachniało frytkami. Młody chłopak kupował butelkę oranżady. Przecisnął się koło Loli, chowając ją do plecaka. Lola obrzuciła półki wzrokiem.

      — Dzień dobry. Ptasie mleczko poproszę. Śmietankowe — dodała prędko, widząc pudełko ze smakiem czekoladowym. Sprzedawca przyjął gotówkę, nie odpowiadając Loli uśmiechem, bo Lola wcale się nie uśmiechnęła. Mężczyzna cieszył się tylko z pieniędzy. Przed sklepem kucnęła niedaleko drzwi i upchnęła pudełko z ptasim mleczkiem do walizki, która nie była znów tak pełna, jak mogłoby się wydawać, skoro Lola przyjechała do Juraty już na zawsze. Poprawiła zepsutą klamrę, siłą dociskając ją, by wytrzymała chociaż dłuższą chwilę. Ruszyła chodnikiem dalej.

      Nie układała tego planu wyjątkowo długo. Chociaż Jurata w jej głowie istniała od bardzo dawna, pewnie od momentu, gdy była jeszcze malutka i gdy Wandzi nie przychodziło na myśl, że razem z mężem będą musieli opuścić swoją niemądrą córkę na zawsze. Lola wierzyła, że mama nigdy tego naprawdę nie chciała i potrafiła przewidzieć, jakie życie jej zgotuje, gdy zostawi ją tylko z babcią. Miała może siedem lat. To chyba było trochę po tym, gdy poszła do pierwszej klasy, bo pamiętała, że pod bramę szkoły odprowadzała ją tylko babcia. Mama po prostu zniknęła. Tata zniknął niedługo później. Lola chodziła do szkoły, babcia karmiła ją ohydnym jedzeniem z puszki i purpurowiała ze złości, gdy słyszała, że Lola nie lubi się uczyć i nie rozumie nic, o co prosi pani nauczycielka. Przypominała jej wtedy, że mama i tata wrócą tylko, jeśli będzie dostawać dobre oceny i udowodni, że jest porządną uczennicą. Wierutne kłamstwo. Wandzia słyszała od babci przynajmniej trzy razy dziennie, że jest idiotką, a tatuś w obecności Loli komentował, że to niewychowawcze używać takich bezpośrednich słów przy jego córce. Babcia była ich największym wrogiem, a największemu wrogowi nie oddaje się wnuczki pod opiekę. Tego też nie wymyśliła sama, tylko usłyszała z ust Wandzi, na kilka miesięcy przed jej zniknięciem. Rozmawiała z tatusiem i wtedy w jej życiu pojawiła się Jurata. A raczej nie Jurata sama w sobie, bo o niej słyszała już wcześniej — ale ktoś, dzięki komu mogła Juratę oswoić. Kazimierz Jurkiewicz. Jej ojciec chrzestny. To imię w ustach Wandzi brzmiało jak zaklęcie. Z rozrzewnieniem powtórzyła je bardzo wyraźnie i wróciła do tematu. Kim była dla nich babcia, a kim był Kazimierz Jurkiewicz. Czemu mieszka tak daleko? Czemu Lola nigdy go nie odwiedziła? Czemu Loli nie powiedziano, że jest ktoś, kto kocha ją mocniej niż babcia? Miała tylko siedem lat i została sama. Przez kolejne sześć trzymała to nazwisko pod poduszką. Oswoiła się z nim, zaprzyjaźniła, wyobrażała sobie, że w drzwiach jej mieszkanka staje Kazimierz Jurkiewicz, póki co wyglądem przypominający tylko czarną, bezkształtną plamę, ale jak mógł wyglądać jej ojciec chrzestny? Lola była mała, czy w takim razie wybrali jej kogoś jej wzrostu, czy może wysokiego, jak tatuś, kto mógł wziąć ją z łatwością pod pachę? Nie miało to znaczenia, póki mógł ją złapać w ramiona, przytulić i przyznać rację — babcia była potworną, brzydką wiedźmą i nigdy więcej miała nie karmić jej papką z puszki. Od teraz będziemy tylko my, Lola i jej Kazimierz, tylko we dwoje, my w Juracie, nad morzem, a babcia niech zostanie w ciasnym mieszkanku z kotem i jego ogonem przypominającym pędzelek.

      Szła przez Juratę, czując jak walizka staje się coraz lżejsza. Co jakiś czas patrzyła, czy przypadkiem się nie otworzyła, ale ku jej radości pozostawała zamknięta. Unosiła się razem z nią. Odrywała stopy od chodnika tak wysoko, że prawie wzlatywała i opadała jak spadochroniarz, którego porywa gwałtowny wiatr. Robiło się jej coraz cieplej, miała wrażenie, że jest cała rozpalona, jak w gorączce. Nigdy nie miała tak cudownej gorączki. Kiedy skręciła w ulicę Mestwina, serce zabiło jej tak szybko, że przez chwilę zabrakło jej tchu. Gdyby teraz zemdlała, Kazimierz Jurkiewicz zobaczyłby jej drobne ciałko na środku drogi i z przerażeniem i troską podniósłby ją lekką jak parasol spadochronu. Przyspieszyła kroku, rozglądając się panicznie po kolejnych bramach i ogrodzeniach. Wszystkim brakowało skrzynek na listy. Tylko ktoś, kto mieszka w Juracie na stałe, mógł mieć skrzynkę na listy. Minęła rodzinę z parawanami, która wlokła się leniwie w stronę zatoki. Z podwórka odezwał się pies, oszczekał Lolę, która przez nieuwagę uderzyła walizką o ogrodzenie. Złapała ją mocno, przytulając do piersi. Już biegła, pędziła na łeb na szyję, przeskakując wystające kostki. Każdy kolejny dom wydawał się większy i piękniejszy od poprzedniego. Żywopłoty, tarasy, klomby upstrzone kwitnącymi kwiatami, słodki zapach oranżady i olejku do opalania, słony wiatr znad zatoki, pijane ginem śmiechy i pstrykanie klapek.

      Stanęła zadyszana. Mestwina 18. Skrzynka na listy. Jurkiewicz. Ogród z wysoką, nieskoszoną trawą, drzewo przygniatające swoim ciężarem smutną, zieloną siatkę, biały dom z balkonem na grubych filarach, spadzisty, czerwony dach, przypominający kaptur opadający na oczy domu, błyszczące szyby w przeraźliwie białych okiennicach, udeptana ścieżka spod furtki. Dom mógł mieć tylko jedno piętro, ale był najpiękniejszym domem, jaki Lola kiedykolwiek widziała. Okno na parterze było otwarte, koronkowa firanka zaczepiła się o jego kant i podrygiwała lekko. Może jej się przewidziało, ale w tamtym momencie była przekonana, że przemknął w nim ludzki cień. Kopnęła furtkę delikatnie. Nie zaskrzypiała przeraźliwie, jak to sobie wyobraziła. Otworzyła się delikatnie, zapraszając ją na podwórko.

      Kazimierz Jurkiewicz jest bogaty, pomyślała, idąc jak najciszej pod drzwi. Tak usłyszała od Wandzi. Kazimierz Jurkiewicz znał się z mamusią i jest jej najlepszym przyjacielem, opuściła głowę, żeby nikt jej nie zauważył, chociaż przecież nie mogła stać się magicznie niewidzialna. Kazimierz Jurkiewicz jest ostatnią osobą, która jest dla niej, bez względu na wszystko, zorientowała się, że dostała zadyszki. Biegła od sklepu, cięższa o pudełko z ptasim mleczkiem. Kazimierz Jurkiewicz jest najzupełniej samotny i jej potrzebuje. Wylądowała swoim spadochronem w jego ogrodzie i już nigdy więcej nie będą sami na tym świecie.

      Zatrzymała się pod drzwiami, blada ze zmęczenia, rozgorączkowana i przerażona. Na ganku stało tylko jedno, smutne krzesło, przykryte przypalonym kocem w czerwone kwiaty. Kazimierz Jurkiewicz musiał siadać na nim i przypatrywać się turystom, którzy spacerowali przed jego ogrodem, nieświadomi, że jedyna osoba, która mogła być dla niego na zawsze, przyjedzie tak późno. Musiała go za to przeprosić. Odłożyła walizkę, wyciągając z niej ptasie mleczko. Poprawiła sukienkę, odgarnęła włosy, które przylepiły się do jej spoconej twarzy i zapukała.

      W domu panowała cisza. Cień musiał zniknąć na piętrze, bo dopiero po niedługiej chwili rozległy się kroki. Zmierzały prosto do niej, serce podeszło jej do gardła. Wstrzymała oddech, kiedy Kazimierz Jurkiewicz stanął przed nią, z ręką pozostawioną na klamce.

      Był prawie tak wysoki jak tatuś i może mógłby wziąć ją na barana, gdyby ważyła trochę mniej i miała krótsze nogi. Zmierzył ją wzrokiem, na jego śliczną twarz wypłynął delikatny uśmiech.

      — Dzień dobry. Panienka do mnie? — Miał słodki głos, jak rozpuszczony karmelek, cichy i nieprzesadnie uprzejmy. Nie przypominał Wandzi, był o wiele smuklejszy i Lola musiała chwilę przyzwyczaić się, że przecież Kazimierz nigdy nie był bratem mamusi i nie był zobowiązany wyglądać jak ona. Przyłapała się na tym, że porównuje go do niej i nawet była gotowa przyznać przed samą sobą, że jest od mamusi o wiele ładniejszy. Miał nos jak ptasi dziób, który idealnie pasował do jej spadochronu. Mogliby razem zawisnąć w powietrzu, jak dwa albatrosy.

      — Jestem Lola. Córka Wandy. Pan jest... Kazimierz? Jurkiewicz? — Zaryzykowała, gdy twarz jej Kazimierza powoli wydłużyła się w zdziwieniu. A jeśli pomyliła domy? A jeśli Kazimierz tak naprawdę jest zakochany w jej babci? Odeśle ją z kwitkiem, wsadzi do radiowozu i każde odstawić w Warszawie? Gorąco w piersi robiło się niebezpiecznie nieprzyjemne. Kazimierz spojrzał na jej śmiesznie małą walizkę i żałosne pudełko z ptasim mleczkiem, którego w roztargnieniu zapomniała mu wręczyć.

      — Lolcia? Mała Lolcia? — Niemądra Lolcia. Głupiutka Lolcia. Tak! Tak, właśnie tak! Serce zatrzepotało jej jak motylek skrzydełkami, że aż wspięła się na palce. Kazimierz uśmiechnął się tak swobodnie, że gdyby miała dość odwagi, rzuciłaby mu się na szyję. Ale mimo że była niemądra, starała się być chociaż odrobinę rozsądna. — Lolcia! Boże drogi, kiedy ja cię ostatnio widziałem? Byłaś taka... O... — Puścił klamkę i wykonał gest, jakby trzymał na rękach malutkie dziecko. — Taka byłaś...

      — Jak kot.

      — Jak kot! — Uniósł brwi, rozbawiony. Miał w twarzy coś dziecięcego i niewinnego. — Nie myślałem, że będziesz o mnie pamiętać.

      Uśmiechnęła się uprzejmie i podała mu pudełko z ptasim mleczkiem. Przyjął je bez słowa i zrobił jej miejsce w drzwiach, wyciągając szyję, nagle zainteresowany ogrodem. Wrócił wzrokiem na Lolę, która wniosła swoją walizkę do przedpokoju. Po domu roznosił się dziwny zapach. Świeży, ale ciężki, jakby powietrze zatrzymało się i wisiało nieruchomo. Ściany były tak samo białe i nagie, jak te na zewnątrz. Na wieszaku wisiało tylko kilka płaszczy i kapelusz, pokrytych cienką warstwą kurzu. Lola ściągnęła sandałki i ustawiła je równo pod ścianą. Czuła na sobie wzrok Kazimierza. Spojrzała na niego, szybko odwrócił głowę i przeszedł obok niej w głąb domu.

      — Rozgość się.

      Zostawił ją zupełnie samą w przedpokoju. Nie było fajerwerków, tortu, brokatu, ani coca-coli z lodem. Tylko smutne ściany i brzęk naczyń w kuchni. Przebierał w szafkach, zdarł folię z ptasiego mleczka i zostawił je na stole. Kuchnia była tak biała, że aż piekła w oczy. Ostatnim razem Lola widziała tak białą kuchnię, gdy jej warszawskie mieszkanko było dopiero urządzane i razem z mamą i tatusiem spali na materacu pod kaloryferem. Szafki miały szklane drzwiczki, okrągłe uchwyty, a czajnik na kuchence mógł mieć nawet sto lat. Kazimierz pośrodku tej kuchni wyglądał jak smutny urzędnik. Brakowało mu tylko czarnej marynarki i butów, bo cały ten czas chodził boso i nie zaproponował Loli żadnych kapci. Podłoga była zimna i na próżno rozglądała się za jakimkolwiek dywanem, na którym mogłaby stanąć.

      — Wyglądasz zupełnie jak Cezary. Nic w tobie z Wandy. — Patrzył na nią, trzymając szklankę z lemoniadą. Wydawał się zakłopotany, nie uśmiechał się tak jak wcześniej.

      — Babcia mówiła mi, że mam po niej charakter.

      Przytaknął, podając jej szklankę. Nie mogąc już dłużej wytrzymać, usiadła przy stole, podciągając kolana pod brodę. Babcia byłaby oburzona. Ale Kazimierz wydawał się rozbawiony. Oparł się o kuchenny blat, z profilu jego nos wydawał się jeszcze bardziej ptasi, a Lola wreszcie uświadomiła sobie, że wygląda trochę staro. Może skrycie wyobrażała sobie, że jej ojciec chrzestny będzie w jej wieku, a ona będzie mogła się w nim zakochać. Gdyby powiedziała to na głos, Kazimierz nie miałby już wątpliwości, że ma charakter po mamusi.

      — Ona też tak wchodziła do czyjegoś domu. Tylko rzadziej zdejmowała buty — parsknął pod nosem. — Ale chyba nie chcesz o niej rozmawiać?

      — Jestem zmęczona. Jechałam aż z Warszawy.

      — Naturalnie. Na jak długo przyjechałaś?

      — Na zawsze.

      Odpowiedź zbiła go w tropu. Zmieszany, chrząknął pod nosem i napił się lemoniady. Pokiwał powoli głową.

      — Rozumiem. Chyba nie zawsze wypada pytać o przyczyny. Czuj się jak u siebie, Lolciu. Gdy przyjdzie odpowiedni czas, wszystko mi wyjaśnisz.

      Radość po raz kolejny rozlała się po całym jej ciele. Chciała wybuchnąć śmiechem, stanąć na krześle i piszczeć, kopnąć cukiernicę i rozbić ją o podłogę, a potem sypnąć cukrem w powietrze, jak konfetti, żeby błyszczące drobinki zawisły w nieruchomym powietrzu. Zamiast tego napiła się lemoniady i spojrzała błyszczącymi oczami na Kazimierza, który wpatrywał się w nią bezceremonialnie i obracał szklankę w dłoniach. Nie odrywali od siebie wzroku, próbując wyczytać, o czym drugie właśnie myśli. Ulicą przeszła głośna grupa, przekrzykując się nawzajem. W całym zamieszaniu firanka nadal wisiała zaczepiona o kant okna i trzepotała z każdym powiewem wieczornego powietrza. Było rześkie i chłodne, woda w zatoce musiała być przyjemnie ciepła i Lola wyobraziła sobie, jak z samego rana zabierają parawan, koc, każde swoją książkę i razem idą nad morze. Odruchowo sięgnęła po łyżeczkę i zamieszała nią w cukiernicy.

      — Przepraszam, nie mam głowy do dat. Ile masz lat?

      — W czerwcu skończyłam trzynaście — odparła, szybko puszczając łyżeczkę. Kazimierz przeszedł się do okna i poprawił firankę, rozejrzał się po ogrodzie.

      — Ja w listopadzie skończę trzydzieści cztery. — Wyglądał na jednocześnie młodszego i starszego niż trzydzieści cztery lata. Szczególnie gdy stał zatroskany, szukając czegoś z utęsknieniem. — Powiedz mi, Lolciu, lubisz psy? — zapytał, wracając myślami i ciałem do kuchni. Przymknął okno, Lola już otwierała usta, ale szybko jej przerwał. — Jeśli jesteś uczulona, mów śmiało.

      — Właśnie chciałam — odparła chyba zbyt ostro, niż zamierzała. Kazimierz zacisnął usta i usiadł na krześle obok, ze skruchą. — Przepraszam. Chciałam powiedzieć, że nie mam nic przeciwko psom. Ma pan psa?

      — Mów mi Kaziu. Chyba mam psa. Tak mi się wydaje.

      Nie wytrzymała i z jej ust wyrwał się urywany chichot. Twarz Kazimierza rozpromieniła się w jednej sekundzie i sam zaśmiał się, wpatrzony w nią uważnie, jakby naśladował jej zachowanie.

      — Co cię bawi?

      — Jak możesz nie wiedzieć, czy masz psa?

      Wzruszył beztrosko ramionami, chyba dopiero prawdziwie rozluźniony, od kiedy przekroczyła próg jego domu. Odchylił się na krześle, zakładając ramię o oparcie, uśmiechnął się niemal szelmowsko. Nie powiedział już nic, czekał, aż nie wytrzyma. Wyciągnęła rękę w jego stronę, ale znów złapała tylko łyżeczkę od cukiernicy.

      — Powiedz mi. Kaziu... — szepnęła nieśmiało, powstrzymując kolejny wybuch śmiechu. Kazimierz wstał gwałtownie i jeszcze raz podszedł do okna, ale szybko wrócił do stołu, rozkojarzony. Lola pomyślała, że to okno musiało zapowiadać coś bardzo ważnego. — Czekasz na kogoś?

      — Nie wiem, czy mam psa, bo to znajda — wypalił, biorąc jedno ptasie mleczko w palce, przyglądając mu się uważnie. — Raz jest, innym razem go nie ma. Czasem mam wrażenie, że o mnie zapomina. Obgryzasz? Czy jesz w całości?

      — Obgryzam.

      — Prawda. Jesteś za młoda, żeby zjadać w całości.

      Babcia nie lubiła, gdy Lola babrała się w czekoladzie. Babcia nie lubiła w zasadzie niczego, co można by określić mianem babrania. Kazimierz przygryzł zębami czekoladową ściankę i zręcznie oderwał ją od pianki. Tak go to rozbawiło, że schował usta za dłonią i odwrócił wzrok. Zachowywał się jak dziecko. Niedorzecznie. Chrząknął i na powrót przybrał poważną pozę.

      — Poznasz mojego psa, gdy zdecyduje, że jesteś przyjaciółką. Może pokaże się jutro, a może za tydzień. — Wstał, dumny z własnych słów. Odłożył pustą szklankę po lemoniadzie do zlewu. — Ha! A prawda jest taka, że ten dureń przychodzi, kiedy mu się żywnie podoba! To mi się udało. Przyjaciółko. — Odwrócił się w stronę Loli, która chyba zgłupiała, próbując zrozumieć, o czym tak naprawdę chciał jej powiedzieć. — Jesteś zmęczona? Pościelę ci łóżko. — Wskazał jej ręką, by poszła za nim.

      Dom był faktycznie zupełnie biały i wyglądał tak, jakby Kazimierz dopiero co się do niego wprowadził. Najbardziej kolorową rzeczą w nim była sukienka Loli, i przypalony koc na ganku. Sukienka Loli i ten koc mieli o wiele więcej wspólnego, niż wydawało jej się na początku. W salonie nie było telewizora, tylko radio, kanapa, niewielki, wyblakły dywan, który kiedyś musiał być zielony, albo chociaż niebieski. Schody prowadzące na piętro wyglądały plastikowo, co Lolę potwornie rozbawiło. Nigdy nie widziała schodów z plastiku.

      — Uważaj. Nie chcesz z nich spaść. Są bardzo złośliwie. Ale jeśli będziesz dla nich uprzejma, może się z tobą zaprzyjaźnią.

      — Czy one są z plastiku?

      Kazimierz zatrzymał się na przedostatnim schodku i spojrzał pod nogi, później na Lolę, nierozumnie, chwilę zastanawiał się nad czymś głęboko, w końcu lekko wzruszył ramionami:

      — Cóż... oczywiście. Jeśli tak uważasz. Rzeczywistość jest przecież subiektywna.

      Nie pamiętała, co znaczy słowo "subiektywna", ale skoro Kazimierz się z nią zgodził, nie musiała przejmować się taką błahostką.

      Jej pokój był tak samo szpitalny, jak reszta domu. Podłoga wyglądała trochę mniej plastikowo, niż schody, za to łóżko było wielkie i na metalowych nogach, a pościel biała i w małe niebieskie kwiatki. Okno z koronkową firanką wychodziło na ogród za domem, który był jeszcze większy i o wiele bardziej zaniedbany niż ten przy ulicy. Zdawało się, że zrobiło się o wiele chłodniej. Kazimierz stanął w progu, oparty o framugę i przypatrywał się, jak Lola wyjmuje ze swojej walizki szczoteczkę do zębów, piżamę, ciepłą czapkę, książkę i zegarek. Zegarek należał do tatusia. Dostał go od mamy na rocznicę ślubu i chyba nigdy nie miał okazji go założyć.

      — Podoba ci się? Tutaj?

      — Tak — skłamała, zaglądając pod łóżko, z nadzieją, że znajdzie tam chociaż jakiś zapomniany dywanik. Nie lubiła wstawać rano na zimną podłogę, a tutaj jej stopy chyba już zrobiły się całkiem sine i sztywne. Kazimierz odpowiedział, że jeśli będzie czegoś potrzebować, może poprosić. Jego głos znów przypomniał rozpuszczonego karmelka, tylko takiego powoli stygnącego. Uśmiechnęła się do niego promiennie, chcąc dodać mu otuchy. Ale Kazimierz chyba dostrzegł, że Loli wcale nie podoba się jej nowy pokój. Powinna przeprosić. To niegrzeczne przychodzić do czyjegoś domu, oświadczyć, że się wprowadzamy i narzekać na to, gdzie będziemy spać. Ale Kazimierz wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Lola poczuła się podle. Jak najgorszy człowiek na świecie, który powinien się utopić, odciąć linki spadochronu i uderzyć o ziemię. Umrzeć. Kazimierz był smutny i samotny, czekał na nią całe swoje życie. A ona podeptała mu długo hodowany trawnik i uśmiechnęła się do niego tylko dwa razy. Położyła się do łóżka, podkurczając nogi, próbując jak najszybciej nagrzać kołdrę. Pachniała dziwnie, tak jak cały dom. Ale miło. Kazimierz musiał wyprać i powlec pościel specjalnie dla niej. Pokój był dziwnie jasny, a z zewnątrz dobiegały śmiechy sąsiadów, zapewne pijących gin i smarujących swoje opalone ciała olejkami po opalaniu.

Continue Reading

You'll Also Like

1.4K 91 29
Natchniona poszukiwaniami ojca przez naszego ulubionego ratownika oraz odcinkiem 495 postanowiłam przedstawić swój wariant znajomości Olgi i Alberta.
17.4K 1.8K 69
Minęło osiem lat od fatalnego wypadku, w którym Gu Hai prawie stracił życie. Minęło osiem lat od kiedy zniknął Bai Lu Yin. Chłopaki dorośli, stali s...
28.6K 848 60
Hailie Monet to dziewczynka która przez tragiczny wypadek samochodowy traci dwie najbliższe dla niej osoby. Po odejściu Mamy oraz Babci Dziewczynka...
27.5K 59 4
Chyba nie muszę mówic co będzie się tu dziać