Traitor's Oath

Bởi Lotthiaa

6.7K 799 3.1K

Rodzeństwo Verhmar nie łączy nic więcej poza nazwiskiem, nawet rodzinna tragedia nie jest w stanie ich do sie... Xem Thêm

Prolog
2. Wszelkie i jedyne prawo
3. Niepewne ścieżki przyszłości
4. Mur różnic
5. Śmierć rozwiąże wszystkie problemy
6. Nie za taką cenę
7. Błędy ojca
8. Wyrok na własnego brata
9. Zawieszona na sznurkach marionetka
10. Wszystko albo nic
11. Mordercze zapędy znajomych Carvena
12. Labirynt niewiadomych
13. Niedorzeczne pomysły ojca
14. Tylko jedno wyjście
15. Kretyn ma rację
16. Nigdy nie chodziło o pieniądze
17. Imperium kłamstw
18. Grono zdrowych na umyśle Verhmarów
19. Kim właściwie byli oni?
20. Nic tu nie wydarzyło się przypadkiem
21. Wszystko jest dozwolone, jeśli przynosi korzyści
22. Nowy lord Verhmar
23. Ofiara Verhmarów
24. Lepiej zniszczyć życie innym niż sobie
25. Zguba, której szukali
26. Papierowe obietnice
27. Ostatnia część przedstawienia
28. Wieczny spokój

1. Komiczna ironia losu

585 78 444
Bởi Lotthiaa

Cisza była nie do zniesienia. Carven nie mógł dostosować się do panującej w pomieszczeniu zmowy milczenia. Próbując powstrzymać się od ciągłego wzdychania z irytacji, rozejrzał się po gabinecie Isharda, by zająć czymś myśli. Ani zastawiony księgami rachunkowymi regał, ani stos papierów powiązanych z prowadzoną przez Teamisa działalnością nie wydały mu się interesujące. Carven nigdy nie lubił czytać, a zwłaszcza czytać niezrozumiałych dokumentów, które jego ojciec gromadził w podziemnym archiwum, dlatego nie poświęcił zalegającym pismom większej uwagi. Przemknął wzrokiem po zapisanej jakimiś obliczeniami kartce zawieszonej na ścianie i ustawionych na półkach próbkach towarów, przygotowanych do wysłania potencjalnym klientom. Na koniec spojrzał na siedzącego przy biurku mężczyznę. Nie poruszał się, odkąd młody Verhmar zajął wskazane jedno z pięciu wolnych miejsc. Ishard nieruchomo jak ustawiony przez rzeźbiarza marmurowy posąg tkwił w niezmiennej pozycji. W dłoniach trzymał zalakowane koperty, natomiast tęczówki w kolorze wyblakłej zieleni wbił w blat. Krótko obcięte, oprószone siwizną włosy, schludnie utrzymany zarost oraz pomarszczona twarz jedynie dodawały mu powagi.

— Długo jeszcze musimy czekać? — zapytał Carven. Niecierpliwie zastukał palcami w poręcz krzesła. — Mówiłeś, że pośpiech jest wskazany. Czyżby moich braci nie obowiązywała ta reguła?

Ishard chłodno spojrzał na młodego Verhmara i ponownie pogrążył się w myślach, zupełnie ignorując zadane mu pytanie. Carven zazgrzytał zębami z rozdrażnienia. Nie rozzłościła go sama milcząca odpowiedź mężczyzny — przez te wszystkie lata ich znajomości Ishard odezwał się do niego może trzy razy w życiu — lecz nieskrywana nierówność w traktowaniu wszystkich potomków Teamisa.

Dlaczego jego rodzeństwa również nie ściągnięto tu o brzasku?!

Carven prychnął i z odrazą zerknął na swoje poplamione winem i przesiąknięte dymem odzienie. Nie zdążył się nawet przebrać po wieczornej wizycie w miejscowej karczmie. Nie miał na to czasu. Gdy zmożony całonocną zabawą ledwo dowlókł się do wynajętego pokoju w mieście, tam już czekał na niego posłaniec, by nakazać natychmiast udać się do rodzinnej posiadłości. To mogło oznaczać tylko jedno.

Teamis nareszcie umarł.

Carven przyjął tę wiadomość z bezduszną obojętnością. Był zbyt zmęczony, by ucieszyć się z nadejścia długo wyczekiwanego dnia. Ojca nie widział od czasu swojej ostatniej wizyty w rezydencji. Jakoś nie czuł potrzeby, by umilić ostatnie chwile Teamisa swoim towarzystwem. Miał ciekawsze zajęcia w planach niż obserwowanie umierającego starca. Zresztą nie zamierzał spotkać się ze swoim rodzeństwem, a tym bardziej przebywać z nimi w jednym budynku, dlatego — uzupełniwszy sakiewkę aklingami z ojcowskiego skarbca — udał się do Daleeun, gdzie z przyjemnością trwonił majątek na gry w karty, alkohol i towarzystwo kobiet.

Znów był w swoim żywiole.

Na niczym nie szczędził i niczego sobie nie żałował, w pełni korzystał z uroków młodości i przywilejów wypływających z pozycji i bogactwa, a dzięki testamentowi Teamisa jego życie już zawsze tak miało wyglądać. A przynajmniej na to Carven liczył, gdy o świcie stawił się na wezwanie Isharda.

— Co tu robisz, podła kanalio?

Carven parsknął śmiechem — zdarzało mu się słyszeć gorsze określenia na powitanie — i uniósł znudzony wzrok na wchodzącego mężczyznę. Wysoki dwudziestodziewięcioletni Merran był najstarszym bratem Carvena i niewiele więcej, poza więzami krwi, ich łączyło. Byli kompletnie różni, zarówno z wyglądu, jak i charakteru, ale obaj darzyli się podobną, dostrzegalną niechęcią.

— Czekam, aż łaskawie się zjawicie — odparł Carven znużonym głosem. Błysk irytacji w ciemnych oczach brata stanowił dla niego zadowalającą nagrodę za zmarnowany czas. — Ale widocznie tutaj, w tym domu, młodszy znaczy tyle, co gorszy.

— Znaczy tyle, co uprzywilejowany — burknął oschle Merran. Skinął głową do Isharda na powitanie.

— Jednak to nie was ściągnięto tu o brzasku i zmuszono do czekania, ale nie spieszcie się, jeśli będzie trzeba, będę tu siedział do jutra.

— Jak śmiesz w ogóle się tu pokazywać? — Merran, wytwornie ubrany jakby właśnie opuścił zarządzany przez niego bank, zajął jak najbardziej oddalone od młodszego brata miejsce. — Ojciec nie chciałby cię tu widzieć!

— Powitał mnie innymi słowami. — Uśmiechnął się okrutnie na widok zdumienia, malującego się na twarzy starszego brata. — Nie powiedział ci, że jestem w mieście?

Merran posępnie zmarszczył brwi i wbił oskarżycielski wzrok w Isharda, oburzony zatajeniem przed nim tej wiadomości. Przeczesał dłonią elegancko przystrzyżone brązowe włosy, starając się zapanować nad wstępującym na jego oblicze niepokojem. Carven rozsiadł się wygodniej i z rozbawieniem przyglądał się, jak jego brat nieudolnie próbował ukryć narastający w nim strach. Wszyscy doskonale wiedzieli, że Teamis mimo wszystkich problemów, jakie najmłodszy Verhmar stwarzał, miał słabość do Carvena. Niejednokrotnie groził mu wydziedziczeniem, odcięciem od środków, jeśli się nie opamięta i nie zacznie pracować na swoje utrzymanie, lecz nigdy tego nie uczynił, chociaż ten temat był powodem nieustannych kłótni z resztą jego dzieci, rozgoryczonych niesprawiedliwym traktowaniem.

— Widocznie nie chciał marnować na ciebie swoich ostatnich oddechów — mruknął wreszcie Merran. Nie wyglądał jednak na przekonanego o prawdziwości swoich słów. — Jesteś zapijaczonym, obmierzłym szkodnikiem, żerującym na dobrym sercu naszego ojca...

— Zapomniałeś wspomnieć o uzależnieniu od hazardu — dorzucił Gibrill, który właśnie pojawił się w drzwiach. Zmiażdżył brata ciężkim spojrzeniem czarnych jak jego włosy oczu. — I ladacznic. Nasz mały, uroczy braciszek jest znany we wszystkich burdelach w stolicy.

— Ale to koniec! — zagrzmiał Merran, zaciskając położoną na kolanie dłoń w pięść. — Nie dostaniesz ani aklinga!

Zobaczymy — pomyślał Carven, ale nie ośmielił się powiedzieć tego na głos. Nie obawiał się Merrana — on wśród swych braci uchodził za najgłośniejszego i najmądrzejszego, ale też najbardziej rozsądnego — lecz Gibrilla. Dwudziestosiedmioletni mężczyzna wzbudzał strach samym swoim wyglądem. Jego umięśniona i postawna sylwetka zniechęcała mniejszego i chudszego Carvena do podjęcia dyskusji w towarzystwie brata. Gibrill szybko tracił cierpliwość i panowanie nad sobą, pięści używał jako skutecznych argumentów, kończących wszelkie spory, dlatego w oberżach, które prowadził w stolicy, rzadko kiedy dochodziło do awantur. Jako właściciel przykładnie dbał o porządek i ochoczo udowadniał niesfornym klientom, dlaczego nie warto nie dostosowywać się do obowiązującego regulaminu.

Nauczony doświadczeniem Carven wolał zachować milczenie i ustrzec się przed gniewem brata niż niepotrzebnie oberwać za własną głupotę. Nie obchodziło go, co Merran mówił. Jego groźby — w obliczu słów spisanych w ostatniej woli Teamisa — były bezpodstawne. To testament miał rozsądzić o podziale majątku lorda Verhmara i tylko to, co w nim zapisano, miało znaczenie i doniosłość prawną. Carven po ostatniej rozmowie z ojcem był przekonany, że otrzyma w spadku odpowiednią sumę, pozwalającą mu wieść dostatnie życie. Czyż nie to Teamis miał właśnie na myśli? Carven rozpaczliwie chciał w to wierzyć. Wolał nawet nie rozważać innej możliwości. Gdyby został odcięty od środków, musiałby znaleźć pracę lub — co gorsza — zatrudnić się u jednego z braci. Wzdrygnął się. Jego życie było niekończącą się zabawą, nie wyobrażał sobie, by miało się to zmienić... nie chciał tego zmieniać i zamierzał wyjechać z Daleeun z przynależnymi mu pieniędzmi, choćby miał je ukraść.

— Gdy nie trzeba, zawsze znajdziesz drogę do domu.

Wyrwany z zamysłu Carven nieprzytomnie spojrzał na opalonego mężczyznę, który groził mu pięścią przed twarzą. Wstępujący na twarz Veirona grymas odzwierciedlał jego radość ze spotkania najmłodszego brata. Patrzył na niego z niechęcią jak na przyłapanego na kradzieży rabusia, a zastygły w jego błękitnych tęczówkach gniew wyrażał to, co nie wypadałoby mu powiedzieć na głos w towarzystwie. Jedynie spotkania z Carvenem przeobrażały zwykle beztroskiego i uśmiechniętego Veirona w pozbawionego cierpliwości człowieka, zmotywowanego, by tłuc głową brata w ścianę, aż wytrzebi z niego głupotę. Żadne z rodzeństwa nie wątpiło w skuteczność tej metody. Nic innego nie działało.

— Tak sądziłem, że pokażesz tu swoją parszywą gębę. Nawet nie masz na tyle przyzwoitości, by uszanować żałobę po ojcu.

— Gdybyś mnie szukał, a nie udawał, że to robisz, zadbałbyś, żebym nigdy tu nie dotarł.

— Nie traćmy więcej czasu, Veironie — wtrącił pośpiesznie Ishard, nie pozwalając pozostałym braciom na włączenie się do bezsensownej dyskusji. — Lyramie, proszę, zamknij drzwi.

Carven zerknął na drobną dziewczynę, stojącą pod ścianą. Nawet nie zauważył, kiedy przyszła. Lyramie była jedyną córką Teamisa, która trafiła do Daleeun — w przeciwieństwie do swoich przyrodnich braci — dopiero w wieku dwunastu lat, a nie jako niemowlę. Nigdy nie zdradziła, co się z nią działo, zanim została uznana przez lorda Verhmara i zabrana do jego rodzinnej rezydencji. Lyramie niewiele się odzywała, zwykle trzymała się na uboczu, a w sporach braci uczestniczyła sporadycznie. Przemykała przez wspomnienia młodego Verhmara niczym cień, pojawiając się jedynie w tle rozgrywających się wydarzeń. Jednak z całego rodzeństwa Carven najbardziej obawiał się swojej siostry — bystra, spostrzegawcza i przebiegła Lyramie była przeciwnikiem, którego nie był w stanie pokonać.

— Zajmijcie miejsca — polecił Ishard. Veiron usiadł obok Gibrilla, wolne krzesło koło znienawidzonego brata pozostawił Lyramie. — To trudny czas dla nas wszystkich. Dziś w nocy odszedł wasz ojciec, a mój wieloletni przyjaciel. Musimy jednak odczytać jego testament, by stosownie do poczynionych zapisów rozdzielić majątek Teamisa.

Carven przestał słuchać, oparł głowę na ręce i ziewnął, znużony zrzędzeniem Isharda. Przez całe życie ten stary dziad nie wypowiedział tyle słów w jego obecności, co dzisiejszego poranka. Wolał jednak, by starzec — jak to miał w zwyczaju — wyrażał się krótko i zwięźle, a nie wygłaszał pogrzebowe mowy o tak barbarzyńskiej porze. Komu przyszło do głowy, by spotkać się o świcie? Nie mogli poczekać z tym do południa? Teamisowi i tak już to nie robiło różnicy.

Carven ukradkowo zerknął na swoje rodzeństwo. Przypuszczał, że żadne z nich nie spało tej nocy ani nawet się nie położyło, a mimo to nie wyglądali na zmęczonych czy niewyspanych, raczej na przybitych. Śmierć ojca wpłynęła na nich bardziej, niż byli skłonni to przyznać; pozostawiła ślady na ich smutnych twarzach. I choć starali się tego nie okazywać, Carven doskonale wiedział, że przed przybyciem do gabinetu Isharda cała czwórka dyskutowała, jak pozbawić najmłodszego brata prawa do spadku. Co wymyślili? Czy doszli do porozumienia? Znaleźli sposób? A może uznali, że ich starania są bezsensowne i odpuścili? To nie miało znaczenia, Carven zamierzał wziąć swoją działkę i wyjechać, nim ktokolwiek zauważy jego zniknięcie.

— Potwierdzasz?

Uniesiony głos Isharda otrzeźwił Carvena. Wyprostował się, gdy zdał sobie sprawę, że wszyscy natrętnie mu się przypatrują. Na widok cynicznego uśmiechu na ustach Veirona aż się wzdrygnął. Narastający w nim niepokój zdławił mu słowa w gardle. Przełknął ślinę, lecz wciąż nie był w stanie się odezwać. Błądził wzrokiem po twarzach rodzeństwa z nadzieją, że znajdzie tam podpowiedź, jednak po raz kolejny był zdany jedynie na siebie. Zaciskająca się w pięść potężna dłoń Gibrilla i śmiech Veirona ułatwiły mu zebranie myśli i powzięcie stosownej decyzji.

— Potwierdzam — mruknął beznamiętnie, choć tak naprawdę nie miał pojęcia, na co się zgadzał. Odgarnął blond kosmyki z czoła. — Czy to już koniec?

— Oddaj kopertę. — Ishard wyciągnął rękę w jego stronę. — Podaj mi ją.

Carven nierozumnie zmarszczył brwi. Opuścił głowę, czując, jak czerwienią mu się policzki. Na widok leżącej na jego kolanach koperty omal się nie roześmiał. Nie mógł sobie przypomnieć, jak się tam znalazła. Czyżby mu się przysnęło? Był tak wyczerpany, iż nie zdziwiłby się, gdyby faktycznie tak było. Tępy ból głowy i zmęczenie nie umniejszyły jednak jego złośliwości. Uśmiechnął się szyderczo i nieśpiesznie wziął przedmiot do ręki. Czuł na sobie gniewne spojrzenia rodzeństwa i z przyjemnością podsycał ich złość swymi ospałymi ruchami. Denerwowanie ich było jego ulubioną rozrywką, której nie potrafił sobie odmówić.

— Potwierdzam — powtórzył Carven. Od wstrzymywania śmiechu trzęsła mu się ręka, gdy podawał kopertę Ishardowi.

— Jeśli każdy z was zatwierdził, że pieczęć jest autentyczna i nie została naruszona, możemy przejść do odczytania testamentu. Później wręczę wam listy ze szczególnymi wytycznymi, które zostawił dla was ojciec. — Mężczyzna otworzył kopertę i przebiegł wzrokiem po tekście. Wyraz jego twarzy zmieniał się wraz z czytaniem kolejnych zdań, aż zastygł w niemym szoku przy ostatnim wersie. — Ja... Ja...

— Co tam jest napisane? — zapytał niecierpliwie Merran. Zaciskająca się wokół jego szyi pętla strachu zmusiła go do rozpięcia kilku guzików koszuli. — Co napisał ojciec?

Ishard otwarł i zamknął usta. Osłupiały wpatrywał się w trzymaną kartkę, niezdolny, by wydobyć z siebie głos.

— Ishardzie! — ryknął Gibrill. Zerwał się na nogi, a dźwięk upadającego na posadzkę krzesła wyrwał starszego mężczyznę z otępienia. — Mówże, na bogów!

— To... to... niemożliwe — wydusił tylko i osunął się na oparcie fotela. Zgarbiony i zdołowany zdawał się postarzeć o kilka lat.

Carven nie wytrzymał i wybuchnął śmiechem na widok przerażonych min rodzeństwa. Z początku jeszcze starał się uciszyć, ale im bardziej próbował się opanować, tym trudniej było mu zachować powagę. Pochylił się do przodu i ukrył twarz w dłoniach. Chichotał coraz głośniej, w miarę jak wzmagał się otaczający go chaos. Od śmiechu rozbolał go brzuch, a od hałasu głowa, ale uspokoił się, dopiero gdy ktoś szarpnął go za ramię i z zaskakującą łatwością postawił do pionu.

— Co cię tak bawi?

Carven otarł rękawem nieistniejące łzy z policzków i strzepnął dłoń Gibrilla z barku. Widząc zaczerwienioną od złości twarz brata, ponownie się roześmiał. Nie mógł się powstrzymać, chociaż cichy głosik w głowie natrętnie powtarzał mu, że igrał z ogniem. Odetchnął głęboko. Musiał nad sobą zapanować, ale sytuacja była tak absurdalnie nieprawdopodobna, że aż komiczna, choć nikt, prócz niego, nie widział w niej nic zabawnego. Carven nie dziwił się reakcji rodzeństwa — każdy z nich doskonale wiedział, co zobaczą w testamencie, jeśli któryś z nich tylko ośmieli się tam spojrzeć — ale ani trochę im nie współczuł. Zasłużyli sobie na to za te lata upokorzeń, wyśmiewania i szykanowania najmłodszego brata. Zasłużyli sobie na cierpienie. Zasłużyli sobie na poniżenie. Zasłużyli sobie na wszystko, co ich spotkało. Carven uśmiechnął się ze mściwą satysfakcją, zupełnie ich nie żałował. Widok panikującego Merrana, załamanego Isharda, rozgniewanego Gibrilla nie wzbudził w nim litości, raczej niepohamowaną radość, której nie zamierzał ukrywać.

— Nasza porażka go bawi — mruknął sucho Veiron. Opierał głowę na ręce i wodził wzrokiem za spacerującą po ścianie muchą. Wydawał się... znudzony. — Tylko to mogło mu tak poprawić humor.

— Jaka porażka? — wtrącił najstarszy z braci. — O co chodzi?

— Pozwólmy mu mówić — Veiron skinął głową w kierunku najmłodszego — to się dowiemy.

— Ale nie sądzicie, że to naprawdę komiczna ironia losu? — Carven uśmiechnął się perfidnie i położył rękę na sercu. — Że to ja, wzgardzony, wyrodny syn, otrzymam wszystko to, na co wy, lojalni i posłuszni, ciężko pracowaliście przez całe życie.

— Coś ty zrobił? — Merran spojrzał na niego z odrazą, jakby sądził, że najmłodszy brat siłą zmusił ich ojca do zmiany testamentu na własną korzyść.

— Ja? Nic. — Niedbale wzruszył ramionami. — To wasz ukochany ojciec to zrobił. Chcecie wiedzieć, co tam napisano?

Carven obszedł biurko i pochylił się nad Ishardem, prosząc w duchu, by nie wyszedł na głupca i w kopercie zawarto to, co przypuszczał. Ze stresu nic nie rozumiał z tego, co czytał. Literki mu się mieszały, a wyrazy zlewały ze sobą, tworząc chaotyczne zdania kompletnie pozbawione sensu. Tłukące się w jego piersi serce zagłuszało wszystkie inne dźwięki. Nie mógł skupić się na tekście, rozpraszany głębokim dudnieniem w czaszce. Zamrugał i wbił wzrok w swoje imię, napisane dużymi literami na końcu tekstu. Zachłysnął się powietrzem, gdy dotarło do niego, co to oznaczało. Lekki, drwiący uśmieszek wykrzywił jego usta. To się działo, to się naprawdę działo! I choć przed sobą na papierze miał dowód, wciąż nie mógł w to uwierzyć. Dwadzieścia trzy lata czekał na ten dzień i czuł się... usatysfakcjonowany i zaskakująco szczęśliwy. Nie spodziewał się, że upokorzenie rodzeństwa sprawi mu tyle radości. Dla niego ta chwila, chwila jego triumfu, mogła trwać w nieskończoność.

— Sami spójrzcie. — Wyciągnął testament z rąk Isharda i podał najbliżej stojącemu Gibrillowi. — Wszystko zostało zapisane... mnie.

Carven wyprostował się dumnie. Nigdy nie dorównywał wzrostem swoim starszym braciom, ale w tamtym momencie czuł się, jakby to on patrzył na nich wszystkich z góry. W śmierdzącym i poplamionym stroju oraz rozczochranymi włosami przypominał raczej włóczęgę z ulicy niż zamożnego lorda, którym w chwili otwarcia spadku się stał. Cały majątek, wszystkie interesy, rodzinny biznes i nieruchomości, szczegółowo wypisane w ostatniej woli Teamisa, od teraz należały do niego. I nikt i nic nie mogło tego zmienić.

— Ty cholerny oszuście!

Z blednącym uśmiechem Carven odwrócił się w stronę rozwścieczonego Gibrilla. Nim zdążył się zorientować, do czego doprowadziło jego bezczelne zachowanie, potężna pięść brata trafiła go prosto w twarz. Siła uderzenia odrzuciła młodego Verhmara do tyłu. Bezwładnie uderzył o ścianę i osunął się na podłogę. Dzwoniło mu w uszach, a pulsujący ból w czaszce zupełnie go zamroczył, przyprawiając o mdłości. Nie miał pojęcia, co działo wokół niego — otaczający go świat pogrążał się w coraz większym mroku. Jedyne, co istniało, to ból, ból i ciemność, która zachłannie wyciągała po niego swoje szpony, aż wreszcie pochłonęła go w całości.

Đọc tiếp

Bạn Cũng Sẽ Thích

1.1K 111 39
Przeznaczenie różnie kreśli ludzkie losy. Draco, młody smok, mieszka w królewskiej stolicy - Dagos. Ze względu na czarny kolor łusek często staje się...
1.1K 62 3
Kochani już niedługo będzie dostępna całość 💜 Najlepsza książka roku! Sam się przekonaj! Główny bohater, zwykły nastolatek posiadający marzenia, któ...
23.9K 191 8
Ujawnienie się nickiego
10.1K 1.1K 28
Drugi tom. Lily wciąż zmaga się z nową, nieznaną rzeczywistością, w jakiej przyszło jej żyć. Stara się dostosować do surowych warunków Krainy Gniewu...