HOSTIS :Alienlock:

By MushiAkki

264 29 22

Ludzkość od zawsze pragnęła dowieść istnienia życia poza Ziemią. Odnaleźć obcych. Porozumieć się z nimi. Lecz... More

Powołanie

Oczy Anioła

81 10 8
By MushiAkki

29 stycznia 2025 roku, Kennington, Londyn

Niebo w oddali zdawało się błyszczeć pomarańczową łuną. Watson wiedział, że północną część miasta pochłania pożar. Od pierwszego kontaktu z obcymi minęło dziewięć dni. Na samym początku starano się nie wzbudzać paniki społeczeństwa, ale obecności przybyszów z kosmosu nie dało się już dłużej ukrywać. Olbrzymi statek kosmiczny zawisł nad Glasgow i bez problemu widać było go gołym okiem. Fascynujące odkrycie, które zaprzątnęło uwagę mediów na całym świecie, ostudziła reakcja międzygwiezdnych gości. Nie chcieli nawiązać kontaktu, milcząc i nie wykonując żadnych ruchów przez kilkanaście godzin po przekroczeniu ziemskiej stratosfery. Wojsko postawione w stan najwyższej gotowości nie musiało jednak czekać długo na rozkazy. W dwudziestej trzeciej godzinie pojawienia się obcych, nastąpił przełom. Niestety, nie taki jaki marzył się naukowcom i politykom oponującym za pokojowym nastawieniem wobec przybyszów z kosmosu. Krótka wiadomość nadana przez obcych rozwiała wszelkie wątpliwości, co do ich zamiarów. „Oczyszczanie rozpoczęte." – Komunikat wygenerowany przez obcą cywilizację zmroził krew nawet najwytrwalszym orędownikom dyplomacji. Druga doba zmieniła oblicze planety, przeobrażając ją w pole walki. Od kilku dni trwały zaciekłe boje o największe miasta, będące pierwszym celem ataku najeźdźców. Wynik potyczek nie był do końca rozstrzygnięty, ale armia obcych czyniła coraz większe spustoszenie w szeregach ziemskich oddziałów. Władzom ciężko było przyznać, że nie byli w stanie sprostać kosmicznej technologii, jaką dysonowali najeźdźcy. Lecz nie wszyscy stracili nadzieję, a na pewno nie John Watson.

W powietrzu unosił się gryzący w gardło zapach spalenizny, pchany południowym wiatrem. Dziewięciu żołnierzy przebiegło na drugą stronę ulicy, chowając się w cieniu czerwono-białych kamienic.

– Mike, co z łącznością? – zapytał Watson, dołączając do oddziału, kryjącego się przed wrogiem za ceglanym murem, będącym pozostałością po jednym z dziewiętnastowiecznych budynków.

– Sygnał zanika, kapitanie. Zdołałem tylko odebrać wiadomość o przemieszczeniu się piątej kompanii na południe. Reszta to same szumy – zrelacjonował niski mężczyzna, poprawiając zsuwające się lekko z nosa okulary. Na jego czerwonej z wysiłku twarzy błyszczały kropelki potu.

John niezrażony odpowiedzią, spojrzał w górę na pokryte szarą powłoką niebo.

– Musimy przedostać się do Clapham, a potem do Tooting – stwierdził Murray, zastępca dowódcy oddziału.

– Najpierw musimy zabezpieczyć teren i sprawdzić czy ewakuowano szpital św. Tomasza – rozkazał stanowczo Watson, spoglądając na zanikający obraz mapy miasta wyświetlający się na ekranie przenośnej stacji łącznikowej.

– Nie damy rady się przedrzeć – rzucił nerwowo Murray.

John zacisnął pięści, spoglądając na zdenerwowanego kolegę.

– Musimy wykonać zadanie – odrzekł opanowanym tonem.

– To samobójstwo! – wykrzyknął, wymachując rękoma.

– Uspokój się, Murray! – Starał się zachować zimną krew, mimo udzielającego się żołnierzom zmęczenia i rezygnacji.

– Nie zamierzam dać się zabić tym dziwolągom! – wrzasnął, rzucając hełmem o bruk.

Kapitan złapał go za ochronną kamizelkę i wymierzył solidny cios w policzek.

– Jesteśmy drużyną, Bill. Odpowiadamy za siebie nawzajem. – Groźny wyraz twarzy Watsona, złagodniał odrobinę, gdy spojrzał w pełne strachu brązowe oczy towarzysza broni. – Nie pozwolę, żeby przez nieodpowiedzialne zachowanie została narażona misja i bezpieczeństwo żołnierzy. – Puścił Murray'a, nie przerwawszy kontaktu wzrokowego. Młody mężczyzna oddychał szybko, powstrzymując się przed rozpłakaniem się na oczach kompanów. Kapitan schylił się po porzucony na ziemi hełm. – Żadnego z nich – dodał łagodniejszym tonem, wręczając go właścicielowi.

***

– Jeszcze dwie przecznice – rzucił z amerykańskim akcentem Turner, poprawiając karabin na barczystym ramieniu.

– Jak sytuacja z góry? – zapytał dowódca odpowiedzialnego za obserwację nieba piegowatego chłopaka.

– Na razie spokój, kapitanie – odpowiedział, odrywając na moment wzrok od wypatrywania obcych.

Przeszli kilkadziesiąt metrów po pozostałościach centrum handlowego, aby dotrzeć do bocznej uliczki prowadzącej na tył gmachu szpitala.

– Kapitanie! – zawołał przejętym głosem rudowłosy chłopak. – Wykryłem ruch w czwartym kwadrancie.

John sięgnął po lornetkę, kierując spojrzenie w wyznaczony fragment nieba. Między szarymi chmurami błyskały blade światła zbliżającego się obiektu.

– Zająć pozycję! – rozkazał, samemu ukrywając się za ceglanym murkiem.

– Obiekt namierzony! – oznajmił jeden z żołnierzy, ustawiwszy małą rakietnicę w kierunku, z którego nadlatywał statek.

John machnął ręką na znak, żeby jeszcze nie odpalać. Istniała szansa, że ich nie zauważą. Dobrze wiedział, że wdanie się w walkę bez ciężkiego sprzętu z góry oznaczało porażkę.

Obiekt nienaturalnie zmienił kierunek i z zawrotną prędkością zaczął zniżać pułap. Za srebrzystą konstrukcją w kształcie cygara ciągnęła się smuga czarnego dymu. W powietrzu rozległ się potężny huk i część statku odłamała się, spadając poza zasięgiem ich wzroku. Reszta obiektu przybliżyła się do ziemi, skrząc się wkoło jaskrawym pomarańczowo-żółtym światłem. Statek zniknął za murami szpitala, a sekundę później usłyszeli przeraźliwy zgrzyt metalu o ziemiste podłoże. W górę wzbij się tuman kurzu, zasłaniając na kilka sekund widok zniszczonego, kosmicznego pojazdu, który utorował sobie drogę w trawniku skweru, rozciągającego się obok budynku. Hałdy ziemi po obu stronach utrudniały dostęp do pojazdu. Ostrożnie zbliżyli się do dymiącego wciąż statku, bacznie wypatrując zagrożenia.

– Zajebiście! Nasi zestrzelili sukinsyna! – zakrzyknął uradowany Turner, podchodząc bliżej wraku.

– Turner, zachowaj dystans, do cholery! – nakazał Watson, mierząc zapobiegawczo do stalowej konstrukcji.

Rosły blondyn cofnął się o kilka kroków, ale z jego twarzy nawet na moment nie zeszło zadowolenie.

– Knight, Gregson, pójdziecie ze mną. Reszta zostaje i monitoruje otoczenie – zawołał John, zbliżywszy się ostrożnie do utworzonej przez wybuch dziury w poszyciu, z której wciąż wydobywały się kłęby ciemnego dymu. Wkroczyli przez wyrwę w metalowej konstrukcji do wnętrza. Z sufitu zwisały półprzezroczyste kawałki rozerwanej blachy, błyskając co chwilę niezidentyfikowanymi wyładowaniami, niczym pioruny podczas burzy.

– Trzymać się blisko i nie dotykać ścian – rozkazał na wszelki wypadek kapitan, bacznie rozglądając się po długim pomieszczeniu, przypominającym ładownie. Czym dalej w głąb wraku się przemieszczali, tym robiło się coraz zimniej. Na końcu drugiego, większego pomieszczenia dostrzegli dwie wielkie skrzynie, wyglądające jak wykonane z grubego metalu. Mijając je, przeszli do kokpitu.

– Kapitanie, brak kosmitów. To zdalnie sterowany statek – stwierdził po oględzinach przedniej części Gregson.

– Transporter – mruknął pod nosem blondyn, przyglądając się podejrzliwie przymocowanym mocno do podłoża skrzyniom, gdy wrócili do ładowni. Dotknął ostrożnie lodowatej powierzchni, czując jak po ciele przechodzi mu dreszcz.

– Ta jest pusta! – oznajmił Knight, świecąc do wnętrza pierwszej ze skrzyń, której jedna ze ścian wygięta w literę „U" leżała kilka metrów dalej.

Watson wstrzymał oddech, poczuwszy pod palcami lekkie wibracje. Zabrał szybko dłoń z metalowej powierzchni i odsunął się gwałtownie.

– Tu coś jest – odezwał się, machnąwszy przywołująco na swoich towarzyszy.

Żołnierze skierowali lufy karabinów na olbrzymią konstrukcję, wsłuchując się w dochodzące z jej wnętrza coraz wyraźniejsze odgłosy. Najpierw do ich uszu doleciało coś jakby świst, który przemienił się w gardłowy warkot. Powoli zaczęli się wycofywać, nie spuszczając z niej wzroku. Kapitan zacisnął mocniej uchwyt na rękojeści broni, spoglądając na mijaną część drugiej skrzyni. W niebieskawym blasku migającego oświetlenia dostrzegł cztery równoległe wyżłobienia o długości około piętnastu centymetrów. Po kręgosłupie przebiegł mu zimny dreszcz.

– Przygotować się do obrony – powiedział do kolegów, próbując jak najszybciej znaleźć się na zewnątrz. Nim jednak dotarli do wyjścia, tuż za ich plecami rozbrzmiał przeraźliwy terkot. Knight otworzył ogień, strzelając na oślep w mrok pochłaniający część statku. Wibrujący w powietrzu dźwięk, nasuwający na myśl sunącą o podłogę kosę Żniwiarza, zmroził im krew. Coś świsnęło tuż przed twarzą Knighta, który padł na ziemię parę metrów dalej.

– O kurwa! – wydarł się Gregson, kiedy z ciemności wyłoniło się stworzenie na długich, dobrze umięśnionych kończynach zakończonych dziesięciocentymetrowymi pazurami, które stukały głucho o podłoże. Było wysokie na dwa i długie na siedem metrów, nie licząc cienkiego jak bicz ogona. Nastroszyło się, wydając przy tym terkoczące dźwięki, które wywoływały pokrywające jego ciało ciemnoczerwone łuski. W świetle wpadającym przez wyrwę w powłoce statku błysnęły jego żółtawe ślepia, wpatrzone w mierzących do niego żołnierzy. Wąskie niczym u krokodyla źrenice rozszerzyły się nieco, absorbując wpadające przez otwór promienie słońca. Salwa z karabinów zmusiła stworzenie do odskoczenia. W błyskawicznym tempie przemieściło się, odbijając się zwinnie od ściany. Zawarkotało, ukazując im szereg zębów umiejscowionych, niczym podwójne zasieki w wąskiej paszczy. Łuski wokół pociągłej głowy uniosły się wyglądając jak kołnierz, który potęgował wrażenie wielkości. Wściekle poruszyło cienkimi nozdrzami na czubku pyska, gotując się do skoku. Pobladły Gregson wypalił kolejną serię w stwora, powstrzymując go na moment od ataku.

– Idę po Knighta – rzucił John, omijając bestię, która skupiła się na strzelającym do niej podoficerze. Kapitan podbiegł do nieruchomo leżącego pod ścianą towarzysza. Ukląkł, odwracając go twarzą do siebie. Wstrzymał na moment powietrze, widząc, że od czoła aż po szczękę szeregowego ciągnie się głęboka szrama. Huki wystrzałów wypełniały chłodne powietrze, wibrując mu w uszach. Trzymając w dłoniach zalaną krwią, bezwładną głowę Knighta, miał wrażenie, że puste, szare oczy chłopaka przeszywają go na wylot. Traumatyczne przeżycia z poprzedniej wojny wdarły mu się do umysłu, paraliżując go na moment. „Śmierć odciska swoje piętno na tym, czego dotknie." – Słyszał w myślach głos Sholto. Zbyt wiele razy się o tym przekonał. Musiał się jednak pozbierać. Pozostali kompani potrzebowali jego wsparcia. Zacisnął szczękę, upewniwszy się raz jeszcze, że nie wyczuwa pulsu chłopaka.

– Kapitanie, ucieka! – Zdesperowany głos Gregsona, podziałał na niego mobilizująco.

W międzyczasie, potwór zdążył czmychnąć wyrwą na zewnątrz, siejąc spustoszenie wśród pozostałych członków oddziału. Krzyki i odgłosy wystrzałów przyciągnęły uwagę kolejnego statku obcych, który wyłonił się zza gęstych chmur.

John wybiegł razem z sierżantem z wraku, prawie wpadając na pędzącego Stamforda, który oddychał ciężko, zaciskając kurczowo dłonie na karabinie.

– Mike, gdzie pozostali? – zapytał go, rozglądając się za resztą oddziału, która rozdzieliła się pod wpływem ostrzału z wrogiego pojazdu i grasującego stwora.

– Nie wiem – wymamrotał. – Widziałeś to coś? Rozerwało Turnera na kawałki – dodał, między łapanymi oddechami.

– Dokąd pobiegło?

– Chyba tam. – Wskazał w stronę budynku szpitala.

– Musimy się przedostać na drugą stronę – stwierdził, zerkając na zbliżający się pojazd obcych. Był mniejszy niż zestrzelony transportowiec, ale znacznie szybszy i o wiele lepiej uzbrojony. Wypluwane przez niego pociski niszczyły wszystko w okolicy pięciu metrów, sprawiając, że wszelka materia zmieniała się w bezkształtną masę. Nie mogli pozostać na widoku, będąc tam łatwym celem dla wroga.

– Murray! – wykrzyknął kapitan, dostrzegając zastępcę wraz z resztą oddziału, skrytych za murami kamienicy naprzeciwko wraku.

Nim jednak, udało im się do nich przemieścić, kilkanaście metrów od nich trafił pocisk. W powietrzu świsnęły pozostałości czerwonej budki telefonicznej, niczym małe włócznie wbijając się w napotkane na drodze przeszkody. Fala wybuchu powaliła całą trójkę na ziemię.

Gregson jęknął z bólu, łapiąc się za lewy bok. Między piątym a szóstym żebrem wbił mu się kawałek metalu. Poruszył się, ale momentalnie tego pożałował, z trudem łapiąc dech. Oszołomiony Stamford macał na oślep za okularami, mamrocząc pod nosem, że „nie powinno go tu być i się do tego nie nadaje". Jako analityk finansowy z lekką nadwagą całkowicie nie kwalifikował się do wojska, ale w czasie inwazji każde ręce mogące unieść broń były przydatne i pożądane. Szczególnie, że był kiedyś lekarzem. Studiował razem z Watsonem na tym samym uniwersytecie, więc śmiało mógł nazwać go nie tylko swoim dowódcą, ale i dobrym przyjacielem.

– John! – zawołał zdezorientowany, próbując dojrzeć kapitana wśród pyłu unoszącego się w powietrzu.

Migoczące za szarymi chmurami słońce, niczym wyłaniający się z ciemności pociąg, błysło Watsonowi w oczy, kiedy odzyskał przytomność. Był nieświadomy tylko przez kilkanaście sekund, ale w ciągu tego czasu statek kosmitów zdążył zniszczyć kamienicę, gdzie schronił się jego oddział, a drugi kosmiczny pojazd, będący zwiększającym się stopniowo punktem na horyzoncie, nadlatywał w ich kierunku.

Spróbował się podnieść, ale od razu zakręciło mu się w głowie. Zmusił się do siadu, czując przeszywający ciało ból. Nie mógł ruszyć prawą nogą, która utknęła pod pozostałościami ściany budynku. Przyjrzał się obrażeniom. Przecięta tętnica udowa zamieniła jego brązowo-zielone spodnie w scenę jak z horroru. Jasnoczerwona krew, z każdym uderzeniem serca, wypływała energicznie z rany. Zacisnął zęby, obwiązując mocno rozcięcie zdjętą naprędce kurtką, aby spowolnić krwawienie. W uszach wciąż mu szumiało, ale rozpoznał głos Mike'a.

– Tutaj! – krzyknął, próbując raz jeszcze wyciągnąć nogę spod zwału gruzu. Dziękował w myślach za unoszący się pył, który był niczym zasłona przed nieustępliwym wzrokiem najeźdźców. Niestety, powietrze z każdą sekundą stawało się coraz bardziej przejrzyste.

– O mój Boże, John! – Stamford dopadł do niego błyskawicznie. Połamane okulary ledwo trzymały mu się na nosie i prawie zleciały, gdy nachylił się nad przyjacielem.

– Gdzie Gregson? – zapytał, opanowanym tonem kapitan. Mike nie potrafił zrozumieć, jak może zachowywać zimną krew w takiej sytuacji. Z przerażeniem patrzył, jak kałuża krwi nieustannie się powiększa.

– Zaciągnąłem go za hałdę – odparł, wskazując palcem owe miejsce.

– Co z nim?

– Dostał w bok. Obawiam się o płuca, chyba ma odmę – wyjaśnił na jednym wdechu, nie potrafiąc oderwać wzroku od szkarłatnej plamy.

– Zabierz go stąd – odrzekł stanowczo, starając się wyrównać oddech. Czuł, jak z sekundy na sekundę słabnie. Nie zostało mu już wiele czasu, ale mógł ocalić chociaż paru swoich towarzyszy.

– Ale, John, nie zostawię cię... – zaczął z przerażeniem Mike.

– Będę was osłaniać – dodał blondyn, kładąc rękę na ramieniu przyjaciela, po czym lekko je ścisnął. Czucie w palcach było coraz słabsze. „Muszą się pośpieszyć" – pomyślał.

– Nie mogę – jęknął w proteście Stamford, ale kapitan uciął jego wypowiedź krótkim:

– To rozkaz.

Oczy zaszły mu łzami, ale nie zakwestionował polecenia.

– Wrócę po ciebie! – rzucił jeszcze, nim zniknął za gruzowiskiem.

John poprawił chwyt na spuście karabinu, przeliczając, ile zostało mu jeszcze nabojów. „Jakieś pół magazynka" – westchnął w myślach, gdy powietrze wypełnił znajomy terkot i odgłos lądowania kolejnego pojazdu. Na szczycie mieszaniny betonu i ziemi ukazał się stwór, odrobinę inny niż ten, który zabił Knighta. Jego bladoniebieskie łuski, zdawały się mienić w żarze palących się zgliszczy kamienicy. Zeskoczył zwinnie z pagórka, mierząc Johna nieufnym spojrzeniem złocistych oczu. Był znacznie mniejszy, przypominając rozmiarami przerośniętego tygrysa. Watson poczekał, aż zbliży się bardziej i nacisnął spust. Seria pocisków poleciała w stronę stworzenia, które sprawnie unikało kul. Trudno było je zranić, nie tylko ze względu na jego szybkość, ale i wytrzymałość łusek. Po kilku sekundach magazynek był pusty, a upływająca wciąż krew osłabiła go zupełnie. Starał się zachować przytomność, ale obraz podchodzącego do niego obcego zaczął mu się zamazywać. Opadł na ziemię, słysząc tylko cichy pomruk tuż nad sobą. Chciał ostatni raz przed śmiercią spojrzeć bestii w oczy. Nie był pewny, czy pomruk ustał, czy odpłynął za bardzo, ale zmusił się do uniesienia powiek.

Zamazany, migoczący białymi plamkami obraz wypełniły oczy o kolorze rajskiego lazuru.

„Oczy anioła" – pomyślał John, nim całkowicie pochłonęła go ciemność.

~~~~~~

W końcu nowa część. Ufff...

Domyślacie się kim jest Sherlock i czy już się pojawił?

Mam nadzieję, że się Wam podobało. Piszcie śmiało co sądzicie. ;)

Continue Reading

You'll Also Like

5.7K 299 19
Co gdyby to Hailie wychowała się z ojcem a chłopcy z Gabrielą? Co gdyby to oni stracili matkę? Co gdyby Hailie miała córkę w wieku 19 lat? Co gdyby t...
11.1K 543 18
Bo takie "zing" zdarza się tylko raz... w większości to jest FLUFF, lecz wystąpują wrażliwe tematy, te rozdziały będą oznaczone ! BRAK scen 18+, mogą...
106K 8.1K 52
Edgar to młody chłopak z toną problemów na głowie. Dla swojej siostry starał się walczyć z chęcią skończenia tego. Niestety pragnienia wzięły górę. ...
5.6K 362 19
Uczeń z problemami i świeżo upieczony nauczyciel oraz opcja pomocy. Tylko czy pomoc w tym przypadku ma tylko jedno znaczenie. Oni widzą kilka znaczeń...