Nie boję się mroku

sunflower_dusia által

315 6 17

Co powinniśmy zrobić, aby uwolnić się od niepożądanych rzeczy? Jak pokonać strach? Czym lub kim są nasze słab... Több

1 | Nowy rozdział
2 | Początek końca

Nie boję się mroku

190 6 17
sunflower_dusia által

          Chaos. Żar lejący się z nieba. Bezkresne pustynie. Słona woda. Brak kontroli. Ludzie, którzy robią wszystko, aby przetrwać. Strach i odwaga idą tu w parze. Nikt nie przetrwa, lecz każdy chce żyć jak najdłużej. Pustka. Dzisiaj nikt nie włącza radia, aby posłuchać wiadomości ze świata czy umilić sobie gorące popołudnia. Upał jest zawsze. Tylko nocą temperatury spadają nawet poniżej zera, zupełnie nieoczekiwanie, zaskakując śpiących na wygrzanym piasku. Spalona, sucha skóra, warstwy ubrań, okrycia głowy, ciągłe zmienianie odzienia. Kończące się zapasy. Czy tak ma wyglądać przyszłość? Ludzie się boją, porywa ich nagłe szaleństwo. Dzika potrzeba bycia liderem, przewodnikiem... ostatnią nadzieją. Pot, brud, brak jakichkolwiek środków higieny. Czy to naprawdę tak ma się skończyć?

          Dziwne dźwięki, o których pochodzeniu nikt nie miał pojęcia, lecz każdy doskonale wiedział, co oznaczają. Rozsypane po pustyni osady tych, którzy przetrwali zamykały bramy, bojąc się tego, co przyniesie im noc. Panika. Kolejne ataki, napady, rabunki. Ciągły strach przed tym czymś. Nie było sposobu na powstrzymanie tego, co spędzało sen z powiek mieszkańców. Agonia. Przeraźliwe krzyki, błagania o pomoc. A także nieme prośby o chwilę spokoju. Tęsknota uczuć. Niespokojna obojętność oplatała tłum okalający cierpiącego na ulicy chłopca, który właśnie stracił matkę. Znieczulica. A przecież miłość i współczucie krzyczą i biją do ich zamkniętych na kłódkę serc. Jak mamy przetrwać?

W świecie pozbawionym namiętności, jakiegokolwiek okazywania uczuć, gdzie zło i desperacka próba przetrwania tej niespodziewanej apokalipsy rządzą ludźmi, nie ma już nadziei. Mimo starań i prób nikt nie potrafi zjednoczyć tej resztki populacji ludzkiej i walczyć wspólnie do końca. Jednak problem nie tkwi jedynie w człowieku - przeszkodą jest oszołomienie i przeraźliwa wizja śmierci, która rozbija głowy, wirując i wprawiając w obłęd. Dlaczego tak łatwo jest sprawić, by każdy postradał zmysły, gdy w chwili zagrożenia potrzeba trzeźwego myślenia i nie lada odwagi? Jak ciężko jest się przeciwstawić czemuś, co nie jest nam znane, jak łatwo jest popaść w marazm, a jeszcze łatwiej czekać na werdykt wydany przez los.

          Wśród bezładu i niewiary pojawia się jednak światło. Migające, słabe, lecz wciąż światło, którego, chcąc nie chcąc, nie da się nie przeoczyć. Lśni w słońcu niczym brakujący diament złotej korony. Klucz do lepszego świata, którego wszyscy tak bardzo pragną i oczekują, lecz nikt nie ma odwagi sięgnąć w tę głębię, by wydobyć z niej to, co ma dać ludzkości nowy początek.

          W Torres zapadał już zmrok. Pośród mroku i ciszy rozniósł się krzyk, który zakłócił spokój miasta. Ludzie ponownie wyjrzeli na zewnątrz przez okurzone okna, próbując dojrzeć jakieś zamieszanie. Chwilę później główną ulicą przemknęła zamaskowana postać, unosząc się lekko nad ziemią.

— Stać! Zatrzymaj się! — słychać było donośny głos Bernarda Othella, naczelnego dowódcy straży miasta. Biegł, stawiając potężne nogi tak lekko na ziemi, że również można by powiedzieć,
iż latał. Starał się dogonić zbiega, jednak ten przyspieszył i wzbił się wyżej, przelatując nad murem. Biegnący za nim mężczyzna odbił się od ściany, odnalazł kilka szczelin i zaraz znalazł się na murze, jednak uciekiniera już nie było. Westchnął ciężko, zaciskając zęby. Przy murze pojawiło się kilku zdyszanych strażników. Żaden z nich się nie odzywał. Wszyscy doskonale wiedzieli, że Bernard po raz kolejny uznał ich za słabych i nieprzystosowanych do swojej pracy. W końcu to on zorganizował to wszystko, aby mieszkańcy czuli się choć trochę bezpieczniej.

          Othell doskonale znał zbiega. Był nim tajemniczy naukowiec, który ukrywał swą tożsamość przed wszystkimi. Nigdy nie dał się złapać, za każdym razem udawało mu się uciec, nie miał też problemu z wyślizgnięcia się z rąk strażników, którzy przypadkowo mogliby go schwytać. Zawsze radził sobie doskonale i potrafił wyjść z opresji. To właśnie denerwowało Bernarda najbardziej. Nienawidził przegrywać, a właśnie teraz poniósł porażkę, kolejną w trakcie wielkiego chaosu.

Zeskoczył z muru i otrzepał swoje ubrania. Zaczęło robić się zimno, okna po kolei zatrzaskiwały się, bo mieszkania bardzo szybko się wychładzały. Dziś było spokojnie, nie za-powiadało się na kolejny atak. Być może c o ś za swój cel obrało tej nocy inną osadę. Wszyscy mieli taką nadzieję. Jednak dla Bernarda nie był to powód do radości. C o ś w każdej chwili może wrócić, a wtedy już nikt nie będzie się śmiał. Dlatego tak ważne było to, aby schwytać naukowca. Tylko on wiedział, jak powstrzymać zło i zacząć od nowa. Lecz jak go złapać, tego nie wiedział żaden człowiek. Listy gończe i nagrody nie robiły żadnego wrażenia. Mężczyzna po prostu był nieuchwytny i każdy doskonale o tym wiedział. Mimo wielu prób nikomu nie udało się przyprowadzić go do Bernarda, więc przestano próbować. Już tylko sam Othell walczył, bo wiedział, że to ostatnia deska ratunku i nic innego nie da się zrobić. A zdecydowanie nie był typem osoby, która odpuszcza i woli nic nierobienie od walki do końca.

          Następny dzień przyniósł kolejną falę upałów. Mieszkańcy wychodzący ze swoich domów starali się chodzić tylko tam, gdzie budynki rzucały cień. Niektórzy, nieco odważniejsi, zakładali chusty na głowy i wychodzili na słońce, jednak skwar był tak silny, że po kilkunastu minutach spędzonych w pełnym słońcu było się tak spoconym i rozgrzanym, że dostawało się gorączki, bolała głowa i można było nabawić się udaru. Tylko Bernard nie dawał za wygraną i skrupulatnie wykonywał swoje obowiązki, patrolując miasto i pilnując, aby nic przykrego się nie stało. Nie był dzisiaj pogodny, jak co dzień. Po jego głowie wciąż krążyły myśli związane z szalonym naukowcem, posiadającym antidotum na to, co się działo. Z zamyślenia wyrwał Othella krzyk i zamieszanie. Na porządku dziennym były kradzieże i bójki. Kiedy zaczęło brakować jedzenia oraz wody, niektórzy posuwali się do haniebnych czynów. Tym razem jednak nie był to zwyczajny rabunek. Po straganach skakał szop pracz i jak gdyby nigdy nic zabierał to, co chciał, chowając zdobycze do niewielkiej torby, którą umocowaną miał na plecach.

— Co tu się... — Bernard zmarszczył brwi. Większość zwierząt, szczególnie tych nieprzystosowanych do upałów, wyginęła. Dlaczego więc tutaj, w Torres, ni stąd, ni zowąd pojawił się szop? Mężczyzna natychmiast ruszył za zwierzęciem, które wskoczyło na dach jednego z budynków i uciekło. Othell śledził małego uciekiniera do momentu, kiedy futrzak wślizgnął się do jednego z domów przez okno. Wtedy bez wahania zapukał do drzwi, będąc pewnym, że dowie się, kto wysłał sprytne zwierzątko. Po chwili czekania i słuchania podenerwowanych krzyków oraz bliżej nieokreślonych odgłosów, drzwi uchyliły się, a zza nich wyjrzała kędzierzawa czupryna, spod której wyłoniły się intensywnie zielone oczy. Chłopak uśmiechnął się z zakłopotaniem i podrapał po głowie.

— Dzień dobry... Coś się stało? — spytał cicho, na co Bernard uśmiechnął się przyjaźnie i oparł o ścianę ramieniem, mierząc domownika wzrokiem.

— Słyszałem hałasy w środku, więc chciałem spytać, czy wszystko w porządku — wyjaśnił, co widocznie uspokoiło chłopaka, bo stał się nieco pewniejszy i wyprostował się od razu. Fartuch, który miał na sobie, był pognieciony i widoczne były w nim dziury. Wyprostował go delikatnie poranioną dłonią.

— Nie, nie, wszystko jest w jak najlepszym porządku — powiedział głośniej, potrząsając głową, aby odrzucić grzywkę, wchodzącą mu do oczu. Othell pokiwał głową ze zrozumieniem.

— Nie jest ci w tym trochę za ciepło? Na dworze panuje niesamowity upał — ciągnął dalej, kątem oka zauważając ruch za plecami rozmówcy.

— Jakoś daję radę — oznajmił i wzdrygnął się, czując, że coś wspina mu się po plecach. Bernard przechylił lekko głowę, dostrzegając łebek wyłaniający się zza ramienia chłopaka.

— Więc to tutaj się schowałeś — powiedział i przybrał poważny wyraz twarzy. — Chyba nie muszę tłumaczyć, że wykorzystywanie zwierząt do podbierania rzeczy ze straganów to także kradzież — powiedział oschle, na co chłopak spuścił głowę i odpowiedział ciche "nie". Mężczyzna zmarszczył brwi i już chciał nakazać mu oddać skradzione jedzenie, jednak do głowy przyszedł mu pewien pomysł.

— Jak on tu przetrwał? — spytał, wskazując na szopa, który nie był tak naprawdę normalny. Jedna z jego łapek była wykonana z metalu, jednak nie sprawiała żadnych trudności i miała taką samą sprawność jak pozostałe. Chłopak wziął pupila na ręce.

— Był ze mną, kiedy to wszystko się zaczęło. Przeprowadzałem wtedy różne eksperymenty, między innymi na nim. Tak więc jest przystosowany do tego klimatu, nawet bardziej niż my — wyjaśnił, głaszcząc szopa po brzuszku. Bystre oczka zwierzęcia bacznie obserwowały strażnika, który zaś spoglądał na nie z zaciekawieniem.

— Potrafisz robić też inne rzeczy? Masz jakieś wynalazki? — zmienił nagle temat, przenosząc wzrok na chłopaka, który skinął głową i zaprosił go do środka. Chwilę później znajdowali się już w jego pracowni. Młody naukowiec pokazał wszystkie swoje wynalazki, takie jak na przykład maszyna do klonowania, której używał, aby wytworzyć więcej jabłek, czy wysięgnik, który mógł unieść nawet dwustukilowe przedmioty, a był rozmiarów długopisu. Bernard przyglądał się wszystkiemu z dziecięcym zachwytem. Pomyślał, że znalazł kogoś, kto może im pomóc; kogoś, kto położy kres złu.

          Cameron, bo tak miał na imię młody twórca, zgodził się na współpracę w zamian za drobne przysługi. Wynalazca często potrzebował różnych materiałów do swoich projektów, o które musiał się bardzo starać, aby je zdobyć. Oferta ta była więc dla niego bardzo korzystna. Natomiast dla Bernarda nie był to żaden problem. Znał wszystkich w Torres i prośba o cokolwiek była drobnostką.

          Chłopak przez długi czas pracował tylko dla Othella. Nie tworzył nic swojego, skupiał się tylko na zamówieniu. Strażnik natomiast czekał. Cierpliwie obserwował, analizował i czekał. Nie lubił pośpiechu, za to cenił sobie dokładność. Nigdy jednak nie myślał, że przyjdzie mu zmierzyć się z tak wielkim przeciwnikiem, jakim okazała się apokalipsa. Mimo starań, wciąż był zbyt mały by dosięgnąć, a nawet udźwignąć klucz do zamka, który otworzyłby drzwi dla reszty ludzkości i pozwolił zacząć od nowa. Pozbyć się błędów, udoskonalić wszystko tak, by nie dopuścić do kolejnej katastrofy. W pojedynkę walczy się naprawdę ciężko. Lecz kto miał pomóc, gdy nawet on zamknął się dla reszty, zaślepiony ideą ocalenia świata? Nie dopuszczał do siebie myśli, że siła tkwi w zespole, że sam niczego nie zdziała. Jego mniemanie o sobie było na tyle duże, że wystarczało, aby podołać misji. Nie dostrzegał, że siła, którą posiada, jest zbyt mała.

          Wynalazek miał pomóc w ujęciu szalonego naukowca, który co trzeci dzień pojawiał się
w mieście, nie wiadomo dlaczego. Bernard obserwował go każdorazowo, próbując rozszyfrować sens jego działania. Nie rozumiał, po co i dlaczego mężczyzna pojawiał się właśnie w Torres i zawsze z niego uciekał. Przez głowę przemknęła mu myśl, iż jest to jakiś znak. Może powinni stąd odejść? Absurd. Od miesiąca nie było tu ataku, wszyscy czuli się bezpiecznie, jak w prawdziwym domu, podczas gdy inne miasta były ofiarami czegoś.

Właśnie – c o ś. Jedyna niewyjaśniona zagadka, która dręczyła Bernarda najbardziej. Czym jest ta nieznana siła, która powoli, jedno za drugim, niszczy miasta i zrównuje je z ziemią? Bał się jej każdy, ale nikt nie wiedział, czym jest. Żaden człowiek nie rozumiał tej potęgi, która wzbudzała lęk, popłoch, powodowała pomieszanie zmysłów. Nie pytano, nie próbowano wyjaśnić, nie wspominano. Jedyny temat, który wywoływał poruszenie u wszystkich.

          Któregoś popołudnia w mieście wybuchło zamieszanie. Przez ulicę przemknął jakiś pojazd, a zaraz za nim patrol, krzyczący coś niezrozumiale. Mieszkańcy zatrzymali się na chwilę, aby zobaczyć, co się dzieje. Mieli nadzieję na jakąś sensację, która uratowałaby ich od monotonii.
Z drugiej ulicy wyłonił się Bernard w wynalazku od Camerona – szkielecie wykonanym z tytanu, który miał mu dać większą sprawność fizyczną. Niestety, tylko teoria tak zakładała. W praktyce ani trochę się to nie sprawdziło i kolejny pościg spalił na panewce.

          Chwilę później kolejnych dwóch strażników biegło tą samą drogą, próbując złapać kota syjamskiego. Zwierzę męczyło się ucieczką, jego łapki coraz bardziej zakopywały się w piasku i bieg stawał się coraz wolniejszy. W końcu jeden z mężczyzn chwycił kota, który zamiauczał płaczliwie. Drugi patrol wrócił z pustymi rękoma, bowiem naukowiec po raz kolejny zniknął bez śladu. Bernard był zły, że cały trud związany z budową szkieletu poszedł na marne. Szybko jednak humor mu wrócił, a oczy zalśniły na widok kota. Zaraz odebrał zwierzę i zamknął w klatce, podśpiewując pod nosem. W kilka chwil wymyślił nowy, lepszy plan, który musiał się udać.

          Wieczór. Zmrok zapadał bardzo szybko, zaskakiwał wszystkich niemal ciągle. Nie dało się przewidzieć, kiedy wzejdzie lub zajdzie słońce. Wszystko było rozchwiane, nieuporządkowane, bezładne. Co kilka godzin następowały niewielkie trzęsienia ziemi, które powoli, ale skutecznie naruszały konstrukcje domów, osłabiając je i nierzadko niszcząc. Gdzieś pomiędzy miastami wirowały burze piaskowe, czyhające na tułających się wędrowców. Pośród ciemności i niezmąconej żadnym dźwiękiem ciszy, w harmonii z nocą przez ulice Torres przechodził on – zamaskowany przybysz znikąd. Zatrzymał się przed drzwiami domu Othella, które po chwili same otworzyły się, a gość bezszelestnie wślizgnął się do środka. Nie przewidział jednak, że gospodarz nie śpi, lecz czuwa, bo przewidział tę wizytę już wcześniej.

— Nareszcie cię widzę — powiedział spokojnie, siedząc nieruchomo w swoim fotelu. Na stoliku obok stała klatka, w której cicho pomiaukiwał kot. Naukowiec drgnął, jednak nie wszedł do pokoju. Zatrzymał się w progu i patrzył na Bernarda swoimi intensywnie błękitnymi oczami, takimi samymi, jakie miało uwięzione zwierzę. Były dzikie, jednak nic nie dało się z nich wyczytać.

— Chyba znalazłem twój słaby punkt — strażnik uśmiechnął się zwycięsko, nie spuszczając wzroku z mężczyzny. - Potrzebujemy twojej pomocy, domyślam się, że wiesz jakiej i wiesz, co wiąże się z odmową – dodał, sięgając do klatki, w którą zapukał, a wystraszone zwierzę poruszyło się niespokojnie w środku. Naukowiec ani drgnął, przyglądając się Othellowi bez przerwy. Wyglądało to tak, jakby chciał go zahipnotyzować, jednak bezskutecznie.

— Czego dokładnie oczekujesz? — spytał i było to jedyne zdanie, jakie wypowiedział tej nocy.

          Przygotowanie laboratorium, zgromadzenie wszystkich potrzebnych materiałów, przyrządów, pomocy. Cameron chętnie zgodził się zostać asystentem, choć Bernard wiedział, iż naukowiec nie potrzebuje nikogo do pomocy. Jhin był specyficzny, nie mówił za dużo, żył w odosobnieniu, nie potrzebował towarzystwa ludzi, a wręcz go nie lubił. Był introwertykiem, zakochanym w nauce, beznamiętnym, tajemniczym. Liczyły się dla niego rozwój i bezwarunkowe poświęcenie. Nikt nie wiedział, kim jest, skąd pochodzi i jaki ma cel w swoich działaniach. On sam niczego nie zdradzał, był nad wyraz skryty. Jego twarz nie wyrażała żadnych emocji. Niedobór tyrozynazy, który dotknął go najbardziej. Białe włosy, skóra. Odmieniec. Może dlatego tak nie lubił towarzystwa. Jedynym oczkiem w głowie Jhina była Tibesti – jego kotka. Zwierzę było dla niego na tyle ważne, że dla niego był w stanie zgodzić się na zamknięcie w laboratorium i tworzenie najbardziej pożądanej przez ludzkość rzeczy – broni mającej zniszczyć coś.

          Problemem był jednak brak kontroli nad losem jego towarzyszki. Nie mógł znieść tego,
że pozostawali rozdzieleni pomimo tego, że zgodził się pomóc. Nie zamierzał jednak długo pozostawiać tego tak, jak jest. Było to dla niego zbyt stresujące i choć rozumiał, że konieczna jest taka interwencja, nie zamierzał tolerować takiego rodzaju środków zapobiegawczych.

          Nic więc dziwnego, że już drugiego dnia niezauważenie wyszedł z laboratorium i dosyć szybko znalazł kotkę, z którą zniknął z budynku. Mimo tak dyskretnej ucieczki Bernard prędko zorientował się, że coś jest nie tak, a po sprawdzeniu wszystkich pomieszczeń ogłosił alarm i dwunastu strażników zaczęło przeczesywać miasto. Cameron także zniknął, co zaniepokoiło dowódcę najbardziej. Co, jeśli ze sobą współpracują, a on dał się na to wszystko nabrać? Może wynalazek nie działał prawidłowo tylko dlatego, że Jhin jest jego wspólnikiem? Othella ogarnęła złość, miał ochotę złapać naukowców i rzucić ich na pożarcie monstrum czającemu się za murami miasta. Dlatego gdy zobaczył, jak obaj przeprawiają się przez mur, natychmiast ruszył w tamtym kierunku.

— Otwórzcie bramy! — krzyczał, biegnąc co sił. Złapał jednego ze strażników i kazał mu wyjechać jednym z czterech pojazdów buggy, które dotąd ukrywano przed mieszkańcami. Były ostatnią deską ratunku, gdyby Torres nawiedziło coś. Teraz jednak Bernard chciał zrobić wszystko, aby nie dopuścić do kolejnej ucieczki Jhina. Nie teraz, kiedy zaszli już tak daleko.

          Biegł tak szybko, jak potrafił. Naukowcy wskoczyli do pojazdu czekającego na nich za murami i ruszyli, oddalając się coraz bardziej od miasta. Dowódca tracił nadzieję, gdy usłyszał za sobą ryk silnika. Roger wyjechał na pustynię, a zaciekawieni i zszokowani mieszkańcy próbowali dojrzeć cokolwiek przez wielką chmurę pyłu unoszącą się za pojazdem. Othell przyspieszył, starając się chwycić jednej z metalowych rur konstrukcji, a kiedy mu się to udało, wskoczył na miejsce pasażera i nakazał mężczyźnie przyspieszyć. W jego oczach widać było obłęd, pochłonęła go walka i rywalizacja z naukowcem, którego nie był w stanie pokonać, pomimo wielu starań. Żądza władzy i pragnienie bycia przywódcą dla ludzi przenikały go, trawiły powoli i przejmowały umysł, stopniowo zakażały myśli, pchając do irracjonalnych zachowań.

          Jhin osłabł nagle. Tibesti miała zranioną łapę, co źle wpływało na mężczyznę. Cameron przyglądał się temu z niepokojem. Wyglądało na to, że naukowiec i kotka są jednym organizmem, więc gdy jedno cierpiało, drugie czuło się równie źle. Nie potrafił tego pojąć, ale wiedział, że tak jest. Zawsze tak było, dlatego mężczyzna dbał o zwierzątko tak, jak umiał i nie pozwalał, aby coś stało się jego pupilowi. Była oczkiem w głowie. Teraz jednak krwawiła, a rana była zabrudzona i kwestią czasu było wdanie się zakażenia. A bez paliwa, które się kończyło, nie mieli żadnych szans na dotarcie do domu Jhina i podanie kotce antidotum. Mężczyzna tracił nadzieję.

— Na wszystkich kiedyś przychodzi czas — powiedział cicho do Camerona, który nieświadomie mocniej dociskał pedał gazu i zaciskał dłonie na kierownicy. Spojrzał na przyjaciela. Jego słowa sprawiły, że nie potrafił dłużej udawać silnego. Znali się od dziecka, razem konstruowali, przeprowadzali badania. Dogadywali się jak nikt inny i znali swoje potrzeby. Byli dla siebie jak bracia, rozłąka bolała ich najbardziej. Dlatego naukowiec tak często pojawiał się w mieście. Próbował utrzymać kontakt, który był dla niego bardzo ważny. A teraz, przez jedno niepowodzenie czekało ich rozdzielenie już na zawsze. ­­

          Pościg był coraz bliżej. Trzy pozostałe buggy dołączyły do pogoni bardzo szybko, choć Bernard nie był z tego faktu zadowolony. Jednak mieszkańcy Torres przestali pałać sympatią do straży, a wręcz oburzyli się, gdy doszli do wniosku, iż przez cały czas byli oszukiwani. Bez wystarczającej ilości jedzenia i picia, bez środków transportu, które przecież umożliwiłyby przedostawanie się do innych miast i przewożenie żywności, tylko z marną nadzieję, że w końcu uda się pokonać coś i przywrócić ład na świecie. Choć i ta wizja była jedynie marzeniem. Jak bowiem zatrzymać tę katastrofę? Pozwolili sobie wmówić wszystko, co tak naprawdę chcieli usłyszeć, podczas gdy wśród tego chaosu nie czekało na nich nic innego jak zagłada, poprzedzona cierpieniem. W tak ciężkiej sytuacji człowiek liczy na szczerość, bezinteresowność, a otrzymuje stek kłamstw i traci jakiekolwiek zaufanie do drugiej osoby.

          Wieczór zbliżał się nieubłaganie. Zdawałoby się, iż kroczy za nimi na palcach, by niespodziewanie zakryć ich swoją czarną peleryną, ozdobioną miliardami kryształków, niby gwiazd mieniących się na aksamicie nieba. Jhin opadał z sił coraz bardziej i ciężko mu było siedzieć. Głowa opadła mu na klatkę piersiową, a wargi zaczęły drżeć. Wzrok miał nieobecny, przymknięte oczy skierowane miał na Tibesti, którą kurczowo trzymał w ramionach. Cameron obawiał się, że przyjaciel niedługo wypadnie z pojazdu, a kiedy rzeczywiście omal się tak nie stało, natychmiast się zatrzymał, nie bacząc na to, że pościg jest tuż za nimi. W ostatniej chwili chwycił mężczyznę, który wychylał się z pojazdu i przeniósł go na rozgrzany piasek. W oddali szalała burza, nie daliby rady przez nią przejechać. Również paliwa było tyle, co nic i od samego początku podróżowali na resztkach. Naukowiec wtulił w siebie kotkę, która od dłuższego czasu miała zamknięte oczy.

— To już koniec? — chłopak spojrzał na przyjaciela, który delikatnie skinął głową, a samotna łza spłynęła po jego policzku. Może to i lepiej? Zło zostanie ukarane, Ziemia nie zasłużyła na krzywdy, jakie wyrządzili jej ludzie. Teraz umiera, a wraz z nią wszystko, co było jej owocem.

— Nie walcz z Varusem, dobrze wiesz, że to nie pomoże — wyszeptał spokojnie do Camerona, ostatkiem sił unosząc dłoń, aby pogładzić główkę Tibesti. Kotka nie poruszyła się, ostatni oddech opuścił jej płuca już dawno i Jhin dobrze o tym wiedział. Teraz przyszła jego kolej, a później całej reszty. Miasto za miastem upadnie ludzkość. Nie potrzeba do tego monstrum, wystarczy postawić człowieka przed niebezpieczeństwem, aby stracił zmysły i zaprzepaścił swoją szansę. To coś jest jedynie wytworem wyobraźni tych, którzy boją się końca. Pojawia się znikąd, nikt nie wie, czym jest i jak wygląda, a jednak wyrządza szkody, burzy miasta, niesie śmierć dla setek ludzi. Jak powstrzymać lęk, jak znaleźć broń, skoro dla każdego znaczy coś zupełnie odmiennego? Walka ze strachem to jak odpędzanie fal rozbijających się na brzegu. Zawsze wróci. Może nie ten sam, może pod inną postacią, ale nadal będzie. Naukowiec wiedział to od samego początku. Rozumiał, że istnieje siła większa od każdej wymyślonej przez człowieka, nie starał się tego zmienić. W czasie apokalipsy chodzi o to, aby pozwolić jej działać. Te marne próby zatrzymania czegoś, co i tak prędzej czy później nastąpi prowadzą donikąd. Można się bronić, zapierać rękami i nogami, ale to nic nie zmieni. Los jest z góry zaplanowany, przeznaczenia nie da się cofnąć czy napisać od nowa. Ono po prostu musi się spełnić.

          Cztery pojazdy otoczyły naukowców. Warkot silników i krzyk strażników rozdarły głuchą ciszę. Jednak Cameron zdawał się nie słyszeć tego hałasu, nie reagował na wołanie i komendy. Patrzył na przyjaciela, który przez rozchylone wargi wypuszczał ostatnie tchnienie. I nagle coś zajaśniało. Wokół powstała wibrująca smuga światła, która powoli wydłużała się w stronę nieba. Wszyscy oniemieli. Naukowiec odsunął się, klęcząc na piasku tuż obok łuny i wpatrując się w nią uspokojony. Strażnicy patrzyli po sobie, nie rozumiejąc. Ale on rozumiał. Ciało Jhina mieniło się wszystkimi kolorami tęczy, tworząc iluminacje. Niesamowity widok przerwał błysk tak intensywny i biały, że wszyscy odwrócili wzrok. Tylko chłopak klęczał wciąż w tym samym miejscu, nie puszczając wzroku z towarzysza do momentu, aż nie nastała kompletna ciemność.

          Mrok. Błądzili wśród gęstej niezrozumiałości, rzucając w próżnię nieme pytania. Strach otworzył swe błyszczące wśród czerni oczy, obserwował przerażonych. Przeraźliwy krzyk. Ucieczka. Cisza.

Olvasás folytatása

You'll Also Like

38.8K 2.3K 173
Tłumacze to manhwe na discordzie jeśli ktoś chciałby przeczytać zapraszam Demoniczny kultywator, Xie Tian, uważa się za jedynego słusznego kandydata...
185K 15.3K 123
~Manga nie jest moja, tylko tłumaczę! ~ Zreinkarnowano mnie w ciele fałszywej świętej, które pięć lat później umrze, gdy pojawi się kolejna święta. J...
8.9K 2.9K 48
Jedyne w Polsce miejsce, gdzie szkoleni są guślarze i wiedźmy. Tutaj uczą się walczyć z demonami, pracują nad swoją sprawnością fizyczną, warzą eliks...
8.4K 798 27
Jest Dalia. Jest babcia. Są Święta Bożego Narodzenia i cała ich magia. Jest i kufer na stryszku, który za pomocą cudownego zapachu lawendy przenosi...