Gra w kosza otworzyła mi umysł od samego rana. Przepychaliśmy się w walce o piłkę, biegliśmy jak oszalałe plemię. Trzymałem się blisko Garana. Mój przyjaciel wziął sobie za punkt honoru, aby zdobyć jak najwięcej punktów dla drużyny. Biegał po boisku, przejmował piłkę, blokował przeciwnika. Miał krzepę, na pewno lepszą, niż ja i Ari. Wciągnęliśmy się w mecz niezwykle. Nie chciałem być gorszy.
Spróbowałem odebrać piłkę, kozłować ją, rzucić celnie do kosza. Nie trafiłem ani razu Mieliśmy jednak szansę na wygraną, którą Garan wykorzystał. Oglądałem całą akcję, łapiąc oddech. W takich momentach, zawsze myślałem, że warto częściej wychodzić z domu. Zastanawiałem się kiedyś nad bieganiem, ale miałem odpowiedniej motywacji. Może Sho chciałby ze mną biegać? Wyglądał na takiego, co byłby chętny. Rozmarzyłem się, myśląc o nim.
— Leight! — krzyknął ktoś. W ostatniej chwili uratowałem się przed oberwaniem z piłki.
— Cholera! — wrzasnął Lanak i podbiegł do mnie. — Leight, wszystko okej?
— Tak... Serio! — zapewniłem go, choć przestraszyłem się nie mniej, niż on.
— Przepraszam... Myślałem, że złapiesz i...
— Stary, wszystko okej! Już, uspokój się. Zamyśliłem się po prostu.
— To zostaw zbędne myśli i do gry! — zawołał nagle trener. Zaczerwienił się na twarzy, patrząc na nas. — Uważajcie, jak gracie! Nikt nie będzie zbierać was z boiska, a na pogotowie będzie już za późno!
— Wiem, trenerze, wiem! Przeprosiłem Leighta! — wytłumaczył się Lanak. Trener pokręcił głową.
— Super! Żeby odechciało ci się takich sytuacji, trzydzieści pajacyków!
— Trenerze! — jęknął.
Tamten był nieugięty. Dmuchnął w gwizdek, aby uciszyć go. Starcia z trenerem nauczyły mnie, aby trzymać język za zębami, inaczej sięgał po gwizdek. Lanak o tym nie wiedział. Skończyło się tak, że przewodniczący klasy wykonał najbardziej kompromitujące ćwiczenie na świecie.
***
Aby odreagować stres, Lanak zarządził, aby na okienku pojechać do Podniebienia. Chciałem tam jechać, ale obawiałem się, że czterdzieści pięć minut mogliśmy nie zdążyć. Dotarcie na miejsce zajmowało wiele czasu, a co dopiero zamówienie placków i zjedzeniu ich. Chłopacy przyjęli jednak ten pomysł z entuzjazmem. Kto nie chciałby wyjść w środku lekcji, nażreć się i wrócić na historię? Zakpiłem z ich podejścia. Garan też chciał iść, Ari już nieco mniej. Sprawa była jednak przegłosowana — ośmioosobową grupą wybraliśmy się do Podniebienia.
Bachou rozgadał się niezwykle, gdy pojawiliśmy się w jego knajpie. Przyrządził dla nas placki nieśpiesznie, mówiąc, ile Papirusów zaczęło do niego przychodzić. Gadał o jakieś bójce w sklepie po drugiej stronie ulicy, o rzucaniu butelek przez sąsiada, o stadzie bezdomnych kotów. Każda z tych informacji mogła być ciekawa, gdyby nie czas, jaki nam pozostał. Bachou zgadywał też, kto tym razem stawiał. Padło na Terry'ego. Ostatni raz płacił w grudniu, dlatego nie wykręcił się. Miał przy sobie wiele drobniaków, chyba więcej, niż Ari za korki, dlatego długo liczył odpowiednią kwotę.
Bachou grzeszył cierpliwością, ja już niekoniecznie. Zerkałem na zegarek, widząc, jak uciekały nam minuty. Ari zauważył, że siedziałem, jak na szpilach. Rozgryzł mnie bez większego wysiłku.
— Wrócimy autobusem — mruknął, gdy Bachou zaczął wydawać placki. Przewróciłem oczami na jego słowa.
— O ile zdążymy. Mamy dwadzieścia minut. Sądzisz, że nażrą się w pięć minut?
— Nie wiem. Spokojnie. Jakoś sobie poradzimy — zapewnił mnie, chociaż mówił tak, jakby sam nie wierzył we własne słowa.
Prychnąłem, biorąc po dwa kęsy, gdy zaczęliśmy jeść. Ari też zaczął się śpieszyć. Garan zorientował się w sytuacji jako ostatni. Wyciągnął telefon, sprawdził godzinę i zaklął.
— Dobra. Wpieprzać w trymiga, bo robimy zaraz wylot z tego miejsca. I sru, do szkoły.
— Daj spokój — odrzekł mu Osya. — Śpieszy ci się na historię?
— Śpieszy mi się do tego, aby nie trzasnąć cię w ryj. Ogarnijcie się — warknął, a Oysa zrobił się czerwony ze złości.
Musiałem wtrącić się pomiędzy nich. Odchrząknąłem wymownie. Oysa, wielki jak szafa i durny jak cep, dał sobie spokój z przekonywaniem Garana do swojej racji. Wciąż pamiętał, co zrobiłem z Redrensem, dlatego nie zamierzał mieć ze mną do czynienia. Ten jeden raz, moja głupota zapewniła mi przewagę.
— Dobra — ponaglił nas Lanak, gdy dotarliśmy do niebezpiecznej granicy piętnastu minut. — Zbierać dupy, panowie! Za minutę mamy autobus! — Mówił to, sprawdzając rozkład jazdy w telefonie.
Nikt nie protestował. Wybiegliśmy z Podniebienia, jak osiem najedzonych do syta pocisków. Pokonaliśmy ulicę, rozglądając się, czy nadciągał nasz jedyny ratunek. Autobus rzeczywiście przyjechał. Stał na światłach. Musiał skręcić w prawo, następnie wjechać w zatoczkę przystanku. Właśnie wtedy, gdy wypadliśmy z Podniebienia, autobus ruszył na zielonym.
— Biegiem, spaślaki! — krzyknął Garan. Zakląłem donośnie, popchnąłem do przodu Oysę. Rzuciliśmy się w szaleńczą pogoń za autobusem.
Ktoś wyrzucił resztki niedojedzonych placków, ktoś inny trzymał je kurczowo przy sobie. Przebiegliśmy przez przejście dla pieszych, krzycząc jeden przez drugiego. Zamieszanie wokół nas zrobiło się spore, gdy przyciągaliśmy zdumione spojrzenia. Lanak potrącił kogoś, ale przeprosił, mknąć dalej w stronę autobusu. A ten, gdy ostatni pasażerowie wsiedli, dał sygnał, że zamierza włączyć się do ruchu. Na przystanku znajdowała się jakaś grupa ludzi, ale nikt zamierzał zatrzymać autobusu. Nikt się nie ruszył. Zaczytani w gazetach, zapatrzeni w telefony. Martwi od środka, wysuszeni na zewnątrz. Papirusy.
— No wy penisy zbolałe, sinokoperkowe! — wrzasnął Ari.
Nic to nie dało. Autobus odjechał nam sprzed nosa. Zaczęliśmy kląć donośnie, głównie w stronę kierowcy, który nie zdecydował się poczekać kilku sekund. W autobusie mogła zapanować wrzawa. Zdążyłem jeszcze dostrzec, jak wiele osób spoglądało za nami, energicznie gestykulując i odgrażają się kierującemu pojazd. Autobus na przystanku należał już do przeszłości, dlatego pomachaliśmy mu środkowym palcem na pożegnanie.
— Szlag! — syknął Lanak i sprawdził, kiedy mieliśmy następny autobus. — Osiem minut!
— Spóźnimy się dziesięć minut, może piętnaście — wyliczył Ari.
— Jak będą korki, to nawet dwadzieścia — uściślił Oysa. Posłałem mu wściekłe spojrzenie.
— Zaraz nie dwadzieścia, ale wszystkie zęby wybiję ci z mordy! — warknąłem.
Po moich słowach zapanowała bezwzględna cisza Przez osiem minut, zdążyłem przejść się wokół przystanku, przekląłem świat i tylko raz spojrzałem na ludzi, którzy siedzieli na ławce, zaczytani w gazetach i telefonach. Autobus nie został zatrzymany, bo trzech Papirusów nie chciało nam pomóc. Zatem tak wygląda zemsta w korporacyjnym świecie dorosłych?
My też mieliśmy pomysł na swoją zemstę. Gdy przyjechał kolejny autobus, szybką wymianą spojrzeń ustaliliśmy, jak odegrać się na Papirusach. Oysa nie zjadł do końca placka, dlatego przekazał go Garanowi, najlepszemu w rzucaniu. Mój przyjaciel, wsiadając do autobusu jako ostatni, odwrócił się do Papirusów. Pokazał im środkowy palec i celnie rzucił plackiem w jednego z nich. Mięcho, sałata i sos rozbryzgały się na wszystkie strony. To, co się stało później, mogliśmy oglądać już przez szybę odjeżdżającego autobusu.
Chłopaki parsknęli śmiechem. Rozsiedli się na wolnych miejscach, głowiąc się nad wyjaśnieniami masowego spóźnienia. Mogli męczyć się w nieskończoność, ja i tak zrobiłem za nich całą robotę.
L: Spóźnimy się. Spieprzył nam autobus.
S: Tak? To gdzie byliście?
L: W Podniebieniu.
S: No nieźle. Tak po wf-ie?
L: Wybacz! Ja nie chciałem, ale oni poszli. Nie chciałem zostać sam.
S: Jasne. Winny się tłumaczy.
L: Nieprawda, ratuję im tylko tyłki.
S: Cóż za wspaniałomyślność.
L: Naprawdę!
S: Nie mogę się doczekać, żeby znów Cię zobaczyć.
Niemal padłem z wrażenia, gdy odczytałem ostatnią wiadomość. Nigdy wcześniej nie napisał czegoś tak bezpośredniego. Otrząsnąłem się jednak, przestraszony wizją, że ktoś mógłby dociekać, dlaczego śmiałem się do telefonu. Długo nie musiałem czekać. Napotkałem spojrzenie Ari.
Uśmiechnął się do mnie, ale ani trochę przyjaźnie, a chytrze, jakby chciał powiedzieć: ,,Mam cię". Ale nie miał, wmawiałem sobie. Ari nie dał niczego po sobie poznać. Do końca dnia, nie zadał żadnego niewygodnego pytania.
***
Weszliśmy jak burza do klasy, dysząc i sapiąc, choć staraliśmy się wejść jak najciszej. W klasie panował bezruch. Gdy pojawiliśmy się w środku, wiele osób ocknęło się z transu, zdumione, że ktoś śmiał przeszkodzić w oglądaniu filmu. Sho zaplanował wcześniej, że aby oszczędzić siły, sięgnie po odpowiednie środki dydaktyczne. Siedział bokiem na krześle, twarzą do drzwi, dlatego gdy zobaczył nas, pozwolił sobie na kpiący uśmieszek.
— Nieźle was ten trener przeciągnął na wf-ie, co? — zapytał, poprawiając się nieznacznie na krześle.
Spojrzałem na niego, on na mnie. Klasa cudem nie spłonęła od iskier, jakie mieliśmy w oczach. Tymczasem Lanak, jako przewodniczący klasy, a także reprezentatywny członek naszej grupy, zaczął się jąkać, szukając wyjaśnienia na taką sytuację. Sho jedynie machnął na niego ręką.
— Dobra, siadajcie i oglądajcie, bo nie będę włączać filmu dwa razy — polecił.
Rozglądał się nieco po klasie, dyskretnie przyglądając się temu, co robili moi koledzy. Dobrze wiedziałem, co było głównym powodem jego obserwacji. Znów zmuszony zostałem do powstrzymania uśmiechu. Ujrzał mnie, na przekór swojej niecierpliwości. Czy właśnie tego pragnął?
Sho nie mówił za wiele na lekcji, co najwyższej dopowiadał do lektora. Włączył całkiem konkretny film dokumentalny, gdzie większość treści pokrywała się z podręcznikiem w przystępny i mniej wymagający sposób. Wszystkimi pasowała taka lekcja, mnie szczególnie, a najbardziej Sho.
Nie tylko ja zgadłem, że dziś nie miał ochoty gadać, co działo się przed naszym urodzeniem. Podzielność uwagi należała do jednego z wielu talentów, bo kiedy słuchał lektora i dodawał coś od siebie, jednocześnie pisał ze mną. Nikt na sali nie zauważył, co robił. Sprytnie ukrył telefon za laptopem, dlatego gdybym nie uczestniczył w tej konwersacji, niczego był nie zauważył. A rozmowa była ważna, i to jeszcze jak. Dotyczyła piątkowego spotkania.
L: O 18:00?
S: O 19:30 grają film, na który chciałbym iść.
L: Czyli to Ty wybierasz film?
S: Tak. Chyba, że Ci nie pasuje.
L: Nie powiedziałem tego.
S: Nie mogłeś powiedzieć, bo gdybyś tak zrobił, Ari spojrzałby na Ciebie.
L: Nie gap się. Sho.
S: To Ty tego nie rób.
Nic mnie nie powstrzymało, aby nie podnieść wzroku. Sho też nie czuł krępacji, gapiąc się w moją stronę. Zaskoczył mnie, bo gdy szliśmy za rękę, wyglądał, jakby miał skapitulować z nerwów. Tymczasem, gdy siedział przed trzydziestoma osobami, nie czuł żadnego problemu. Sprytna istota była z niego. Szalone, nieodgadnione zwierzę w okularach.
S: To co, 19:15? Pod Granda Cinema Nymere?
L: Okej. Tylko się nie spóźnij!
S: Ha! Mieszkam kilka ulic od kina! Ty się nie spóźnij, młody. I film oglądaj, bo potem nie będziesz wiedział, co i jak!
L: Dobrze.
S: Wspaniale.
***
Przy kolacji dopadł mnie kryzys, ale nie przed wątpliwości, tylko przez niespodziewane czynniki zewnętrzne. Mama oglądała wiadomości, a główną informacją okazało się zatrzymanie przez policję jakiegoś nauczyciela, który znęcał się nad uczniami przez kilka lat. Dzieciaki chodziły jeszcze do podstawówki, co tym bardziej sprawiło, że mamę ogarnął niepokój.
— Och, gdyby wam jakiś zwyrol zrobił krzywdę, zabiłabym go. Co za sukinsyn. Kim trzeba być, aby skrzywdzić te biedne dzieci...
Słuchając jej, poczułem ścisk w żołądku. Nawet nie chciałem sobie wyobrażać, co by zrobiła, gdyby dowiedziała się o Sho. Jednocześnie, nie miała się czego denerwować, nie robiliśmy niczego złego. Umówiliśmy się jedynie do kina. Mama jednak uznałaby to za podejrzane. Myśląc o tym, wpadłem w panikę.
Szkoła dawała mi bezpieczny grunt, bo Sho nie pozwalał sobie na wylewne słowa w otoczeniu innych. Co mogło się stać, gdy będziemy sami? Nie zamierzałem powiedzieć wprost, co czuję, chyba, że on poruszyłby ten temat. Nie sądziłem, że zrobiłby tak. Chcielibyśmy jedynie spędzić ze sobą trochę czasu. Tak chciałem myśleć. Inaczej czułbym się niezręcznie. Sho wciąż miał dziewczynę, własne, poukładane życie, a ja, taki zwykły gówniarz, mogłem tylko namieszać.
— Kurde — zakląłem i sięgnąłem po telefon. Nie wiedziałem, co robić. Napisać? Zapytać go? Uznałem pośpiesznie, że nic nie powinienem się wtrącać, Sho doskonale wiedział, co robił ze swoim życiem.
— Nad czym tak myślisz, kochanie? — spytała mama. Wzruszyłem ramionami. Musiałem wymyślić coś na poczekaniu.
— Tak się zastanawiam... Papaya mówiła ci, że pisze z Ari?
— Ja czasami piszę do znajomych ojca, czy coś to zmienia?
— No, mamo... Chodzi mi o to, że Ari i Papaya... To trochę niepokojące, bo to moja siostra i najlepszy przyjaciel, ale...
— Leight, o czym ty mówisz? — zapytała nagle matka, posyłając mi przenikliwe spojrzenie. Szlag. O niczym nie wiedziała.
— Bo wiesz, mamo — rzekłem niepewnym tonem, chcąc ratować siebie i Papayę — ja niczego nie jestem pewien, tylko insynuuję.
— Ja ci dam insynuacje! Mów. Papaya i Ari?
— Nie wiem. Ale na to wygląda.
— No proszę. — Mama oparła się o blat i zamyśliła przez chwilę. — To dlatego była ostatnio taka inna.
— Jak inna? Papaya jest wciąż taka sama.
— Och, Leight. Ty jesteś jej matką, czy ja? Ty też nic zauważysz, Daniel tak samo, a ojciec już w ogóle — żachnęła się i westchnęła.
— Przepraszam? — odparłem, a mama uśmiechnęła się pokrzepiająco i potargała mi włosy.
— Och, moje kochane brzdące.
— Będę wciąż taki kochany, jeśli nie powiesz nic Papayi.
— Nie powiem — obiecała.
Wyciągnąłem do niej ręce, a mama przytuliła się czule. Gdy przyszedł Daniel, jego też przytuliła. Mój brat krzywił się, ale gdy zostawiłem ich samych, zaczął latać wokół mamy, jak kot proszący o smaczki. Był dwulicową szują, lecz nie znałem lepszego brata. Nikt inny nie planował zakupić czwartego tomu Kapitana Dolano w dniu premiery. Musiałem tolerować humory Daniela, aby poznać dalsze losy Kapitana i Hajime. A te, w nieco przyziemnym wymiarze, działy się od samego piątkowego poranka.