[aph] In vino veritas

By KaiShouri

1.2K 90 67

One-shot, PrusPol. Feliksa odwiedza znajomy ze studiów, przystojny Niemiec... More

In vino veritas

1.2K 90 67
By KaiShouri

A/N: Trochę przekleństw i podtestów i tyle z ostrzeżeń. Komedia pruspolowa w jednym letnio-wioskowym akcie.


Spotify, uruchomione na leżącym na pniaczku telefonie, grało mu najnowszą letnią składankę. Energetyczne kawałki doskonale zgrywały się z jego ruchami powtarzanymi ciągle od ponad godziny. Lewa ręka w roboczej rękawicy sama łapała za kawałki drewna, układała na prawym, silniejszym przedramieniu, a gdy pochylony stwierdzał, że wystarczy, kręgosłup się prostował, a nogi niosły go do komórki. Stawał w drzwiach i tam szybkie, krótkie ruchy lewą ręką posyłały kawałki na stos. Kilka następujących po sobie suchych trzasków, gdy polana padały na wcześniej wrzuconą do drewutni stertę. I znów powrót do zwalonych przy bramie kawałków.

Lubił tę robotę. Była prosta, ciężka, ale mile satysfakcjonująca, gdy za każdym razem stos drwa zmniejszał się odrobinę, aż w końcu pośród przyduszonej ciężarem trawy zostawały jedynie resztki kory, drzazgi i pył. Pot ciekł mu po plecach, zalewał oczy, ramiona miał brudne i klejące się od żywicy, a spodnie ozdobione drobinkami drewna, ale był zadowolony.

Pozwalała się skoncentrować na jednym zadaniu. Umysł był czysty, skupiony na tym, by jak najszybciej wrzucić do komórki te dwa metry drewna, które kupił trzy tygodnie temu, za sto siedemdziesiąt złotych za metr. Trzeba było zrobić miejsce dla kolejnych metrów, które już zamówił. Trzeba jakoś ogrzać dom w zimie.

Stuk, stuk. Brzoza, lekkie drzewo. Na przyszły raz zamówi dąb. Będzie dużo cięższy, schnąć będzie długo, ale za to jaką ma wartość opałową...

Po raz pierwszy od dłuższego czasu podniósł głowę do góry. Spojrzał w niebo, na szare chmury nadciągające ze wschodu. Musiał się śpieszyć, bo zapowiadano ulewę, a jak lunie, drewno, które suszyło się na słońcu od kilku tygodni, trafi szlag.

– Feliks!

– Kończę! – Odkrzyknął, biorąc kolejne pięć-sześć kawałków na ręce. Przedramię miał już zaczerwienione i podrapane, nierówności kory wbiły się w kilku miejscach w skórę, tworząc dziwaczne wklęśnięcia, ale nie przejmował się tym. Minie.

Wrzucił kawałki do drewutni, zdjął rękawice, złapał za butelkę wody mineralnej i wypił kilka dużych łyków. I znów do roboty. Byle zdążyć przed deszczem. Otarł pod z czoła i powrócił do pracy.

Było duszno, parno. Zły dzień na fizyczną robotę, ale...

– Masz gościa!

Zamrugał zdziwiony, odkładając chwycone polano. Znów otarł czoło i wyprostował się, a do uspokojonego pracą umysłu wtargnął niepokój. Kto? Gdyby był to ktoś znajomy, matka nie nazwałaby go gościem, przecież wszyscy koledzy i koleżanki, kuzyni i kuzynki, byli po prostu swoimi i prędzej przyszliby sami do niego, niż czekali, aż Feliks zostanie poinformowany. To musiał być ktoś obcy.

Feliks spojrzał na siebie krytycznie. Był brudny, spocony i potargany. Nie ma to, jak pierwsze wrażenie, pomyślał ironicznie, łapiąc za telefon. Muzyka ucichła. Wcisnął go do kieszeni spodni, złapał za T-shirt wiszący na gałęzi drzewa, zarzucił go na grzbiet, poprawił włosy, którym to niewiele pomogło i dopiero ruszył w kierunku domu.

Wszedł tylnymi drzwiami, zmienił stare, rozlatujące się już sportowe buty używane do prac na podwórku na coś bardziej cywilizowanego, przeszedł przez dom i stanął w drzwiach wejściowych.

A potem jęknął w myślach, bo przy swoim gościu wyglądał jak zdezelowana multipla przy lśniącym bugatti.

Boże przenajświętszy, Matko Boska, Jezuśku i święta Rito od spraw beznadziejnych, mógł jednak po drodze wstąpić do łazienki i chociaż umyć twarz.

Przed nim stał mężczyzna w jego wieku, wyglądający jak żywa reklama Instagrama. Wysoki, muskularny, w polo Ralpha Laurena o błękitnej barwie, dopasowanych dżinsach i w najmodniejszych przeciwsłonecznych okularkach o złotej, cieniutkiej oprawce i błękitnych szkłach, które odbijały beznadziejny stan wizualny Feliksa. Bawił się iPhonem, z niecierpliwością tupiąc o schodki białym Air Maxem. Brakowało tylko jakiegoś artystycznego filtra.

– Eee... W czym mogę pomóc?

Gość zsunął okulary z oczu na białą czuprynę. Dopiero na widok czerwonych tęczówek Feliks go poznał.

Kurwa, kurwa, kurwa.

– Cześć.

– Gilbert – westchnął ciężko Feliks.

Oczywiście, a któż by inny. Ten bawidamek z ostatniego Erasmusa. Ten sam, którego poznał w studenckim klubie, z którym pił – a to podniosło ich znajomość do rangi niemal-przyjaciół – i ten sam, którego po pijaku zaprosił do swojego domu na wsi.

Skąd Gilbert miał dokładny adres, dlaczego nie uprzedził o swoim przybyciu – Feliks nie dość, że ogarnąłby siebie, to i dom, w którym po wczorajszej rodzinnej imprezie panował niezły burdel – cóż, Feliks mógł tylko zgadywać.

Gilbert, mieszkaniec apartamentowca w centrum Berlina, którym chwalił się co niemiara, tymczasem rozglądał się dookoła z mieszaniną zaciekawienia, zdziwienia i czegoś, co nie do końca podobało się Feliksowi, zawsze dumnemu mieszkańcowi wsi.

Gospodarz obrzucił szybkim spojrzeniem drzwi wejściowe – miał je malować w tym tygodniu, bo w czasie ostatniej burzy pies bardzo intensywnie prosił pazurami o wpuszczenie do środka – dywan w korytarzu – pełen psich kłaków, które miał zebrać dzisiaj – chodnik przed domem – nie pozamiatał opadających liści – leżący niedaleko worek podpisany „szkło" – wystawała stamtąd butelka ukraińskiej wódki – zdechłą mysz leżącą tuż przy Air Maxie nieświadomego właściciela – na litość boską, kiedy ta kocica zdążyła to zrobić?! – a w końcu na nieprzystrzyżony żywopłot.

Westchnął w duchu. Gość trafił na najgorszy możliwy moment. Ale kto zwala się komuś na łeb w sobotę, ogólnopolskim dniu sprzątania po całym tygodniu?

– Ee... Wejdź, proszę.

No przecież go nie wyrzuci. Jaki to byłby z niego za gospodarz? Feliks wziął głęboki oddech i przepuścił w drzwiach Gilberta i jego elegancką, czerwoną walizeczkę na kółkach. Gdzie go zaprosić? Kuchnia? Duży pokój? Gdzie czyściej? Jednak duży pokój.

– Tu prosto. Wiesz, wyleciało mi z głowy, że przyjeżdżasz dzisiaj! – Feliks wskazał Gilbertowi drogę, jednocześnie butem popychając drzwi do kuchni. Lepiej, żeby nie zobaczył piętrzącego się stosu naczyń w zlewie. – Robiłem coś na zewnątrz, zaraz się ogarnę...

Gilbert dumnym krokiem wszedł do pokoju, a Feliks od razu zauważył, że Air Maxy pozostały na swoim miejscu, czyli na stopach właściciela. Cóż. I tak dywany trzeba poodkurzać.

Na szczęście, duży pokój, pokój gościnny, był używany na tyle rzadko w tym domu, że wyglądał cywilizowanie. Ba, Feliks nawet zdążył rano przetrzeć kurze, co kwalifikowało ten pokój do najczystszych miejsc w domu. Zwierzaki też nie miały tu wstępu.

Kątem oka zobaczył biały kłak na dywanie przedpokoju i przez chwilę czuł wstyd. Zaraz potem jednak zgromił się w myślach – Gilbert mógł się zapowiedzieć. Zresztą, mając piętrowy, duży dom, przewlekle chorą matkę, pracę, dwa zwierzaki i kompletny chaos w mózgownicy, Feliks miał prawo mieć bałagan we własnym miejscu zamieszkania.

Szlag, na umywalce są ślady po paście.

– Fajny kwiatek – skomentował Gilbert, rozsiadając się na wersalce.

O tak. Rozłożysta, wielka palma w wielkiej doniczce, starsza niż Feliks i równie ukochana przez jego matkę. Właściwie rzecz biorąc, mamie już dawno odbiła palma na punkcie tej palmy, jakkolwiek kuriozalnie by to nie brzmiało.

– E... Dzięki. Napijesz się czegoś? – Feliks w myślach spisał sobie wyposażenie szafek i lodówki. Szlag. Na zakupach też jeszcze nie był. Boże przenajświętszy. – Mam kawę.

Rozpuszczalną z Biedronki, ale dobrą, dodał w myślach. O, miał też ciastka!

– A zrób – Gilbert rozciągnął się, rękami prawie zahaczając o wiszący na ścianie święty obrazek. Rita z płótna spojrzała na niego surowo. Feliks miał nadzieję, że kobiecina nie zechce znowu zlecieć za wersalkę. Obrazek był tak stary, że ledwo wisiał na tej ścianie, ale mama miała do niego sentyment. – Chłopie, myślałem, że szlag mnie trafi w tym pociągu!

– Czemu? – Feliks usiadł obok, próbując udawać rozluźnionego. I przypomnieć sobie, jak się gada po angielsku.

– Jakiś koleś chciał się rzucić pod pociąg, ale zrezygnował! Musiałem czekać pół godziny, zanim pociąg ruszy dalej! – Gilbert wydawał się oburzony.

– Stary Witka. To jego ulubione hobby.

Gilbert posłał mu dziwne spojrzenie. Feliks postanowił nic więcej nie mówić o lokalnym lumpenproletariacie i iść zaparzyć tę cholerną kawę.

– Boże, tak brudno w domu, a to taki gość – westchnęła jego matka, właśnie nastawiając wodę, gdy wszedł do kuchni.

– Jego wina – burknął Feliks, szukając w szafce kawy. Szybko wsypał dwie łyżeczki do kubka, po czym zaczął się zastanawiać, czy jego gość nie wolałby w filiżance. W końcu machnął ręką. Kij, to on jest tutaj gospodarzem. Gilbert będzie pił w kubku i chuj.

Zaraz. Nie zapytał, czy gość chce kawę z mlekiem, czy bez. I czy słodzi. Co z niego za gospodarz... Feliks zastanowił się przez chwilę. Ten zadufany w sobie Niemiec wyglądał na takiego, co słodzi, co najmniej dwie łyżeczki. A mleko? A kto normalny pije rozpuszczalną z Biedronki bez mleka? Zadowolony ze swojej dedukcji, posłodził i dodał mleka do zaparzonej kawy, wziął kubek i dumnym krokiem pana i władcy tego przybytku ruszył do pokoju gościnnego.

W korytarzu wrócił się po ciastka. Dobrze, że ich nie żeżarł, gdy ostatnio buszował po kuchni w poszukiwaniu czegoś słodkiego. Mama jednak była mistrzynią w wymyślaniu nowych kryjówek i to dzięki niej, on, Feliks Łukasiewicz, dumnie nazywający się Chujowym Panem Domu, miał czym poczęstować gościa.

– Proszę – dał gościowi kawę, ciastka i zwiał do łazienki.

Błyskawicznie wskoczył pod prysznic, obmył się, wytarmosił ręcznikiem wilgotne włosy, przebrał i jako tako ogarnięty wrócił do gościa. Minęło mniej niż dziesięć minut.

– Sorry, już jestem.

– Jak mogłeś zapomnieć, że przyjadę? – Gilbert uniósł brwi, pijąc kawę z przyjemnością. Feliks pogratulował sobie w duchu. Najwidoczniej trafił z mlekiem i cukrem. – Pisałem ci jeszcze maila wczoraj, że będę.

– Nie sprawdziłem – Feliks wzruszył ramionami. Wczoraj mama miała imieniny, więc zwaliło się mu na łeb pół rodziny. Sprawdzanie poczty było ostatnią rzeczą, o jakiej wtedy myślał. W końcu trzeba było usadzić gości tak, by wujek Michał nie siedział zbyt blisko kuzyna Antka, odpowiednio poukładać talerze na stole tak, by zmieścił się kolejny ze śledzikiem, pilnować, by nie zabrakło wódeczki do toastów o zdrowie mamy, a na koniec wszystko pozmywać. Feliks nigdy wcześniej nie czuł takiej miłości do zmywarki, która aktualnie znajdowała się w naprawie.

Zaczął się zastanawiać, na ile niegrzecznie byłoby spytać, jak długo Gilbert zostanie. Ukradkiem spojrzał na walizkę i przeliczył jej wymiary na ilość dni. Wyszły mu cztery doby.

– Nie mówiłeś, że masz... gospodarstwo.

– A mam? – Spytał Feliks zaskoczony, zaraz jednak coś kliknęło mu w mózgu. To miastowy, powiedział sobie w myślach. A do tego dość specyficzny miastowy o ogromnym ego. Skąd Gilbert miał wiedzieć, że mieszkanie na wsi wcale nie oznacza posiadania pola i zwierząt gospodarskich? – Nie, nie. Tylko dom i podwórko. Dziadek miał krowy. Znaczy, mam parę arów pod lasem, ale to już dawno zarosło... No, eee. A co tam u twojego brata?

Ludwiga Feliks zapamiętał jako dość opanowanego, spokojnego faceta. Po tym, jak nieroztropnie ów Niemiec powiedział coś w stylu „nie, nie piję" uchlali go do nieprzytomności i wlekli potem przez całe miasto do akademika na skradzionym wózku z Lidla. Ech, jakże Feliks tęsknił za studiami...

– Robi w biurze – Gilbert skrzywił się. – Ja bym tam zdechł z nudów.

No tak. Z tego, co Feliks pamiętał z erasmusowych spotkań w pubach i klubach, Gilbert był rozrywkową, pełną energii osobą. A jeśli doliczy się do tego to, czego Feliks już nie pamiętał, a o czym tylko słyszał z opowieści kolegów...

– No, to gdzie będę spał? – Gilbert wypił kawę do dnia i złapał ciastko.

– Tutaj – Feliks wzruszył ramionami.

– O. Myślałem, że to salon, czy coś.

Salon, pomyślał Feliks. Gdzie ty znajdziesz salon w domu kostce rodem z PRL? Feliks mógł w nocy o północy rozrysować rozkład pomieszczeń. Piętro: kuchnia, za nią pokój, korytarz z wejściem do łazienki i drugi pokój, schody na piętro i powtórka z rozrywki. Śpisz tutaj, gamoniu, w pokoju gościnnym. A jak ci się nie podoba, mam jeszcze kawałek wolnej podłogi w drewutni.

Ech. Trzeba było emigrować za chlebem jak wujek Mietek, to by się teraz miało nowe budownictwo, basen i inne szmery-bajery.

Otworzył usta, by zainicjować niezgrabnie jakiś small-talk, gdy do pokoju gościnnego, korzystając z otwartych drzwi, wpadło towarzystwo piekielne, czy też, używając języka literackiego, pies i kot.

Suczka, duży, biały, goldeno-labradoropodobny stwór zaszczekał raz, a potem z ogromną radością wskoczył na wersalkę, łasząc się i próbując zalizać zaskoczonego Gilberta na śmierć, rozsiewając przy tym deszcz sierści.

– Biełka! Nie wolno! – Feliks złapał lekko za obrożę psa, próbując odciągnąć swoją ulubienicę od gościa i jego markowych, obecnie trochę przybrudzonych i mokrych ubrań. – Biełka, siad!

Biełka, zamiast usiąść, przywarowała przy ziemi, merdając ogonem. Feliks spojrzał na drugą chodzącą katastrofę, czyli Striełkę. Bura kocica zmierzyła tylko Gilberta spojrzeniem, uniosła wysoko ogon i wymaszerowała z pokoju, uznawszy, że gość nie jest wart jej zainteresowania.

Gilbert patrzył z dość nijaką miną na swoją zaślinioną koszulkę. Feliks ciężko westchnął i posłał suczce znaczące spojrzenie. Biełka przestała merdać ogonem i cichutko wyszła z pokoju.

– Eeee... Przepraszam za nią. Wypiorę ci potem tę koszulkę, wyschnie raz-dwa... Zaraz wracam.

Wpadł do kuchni za rozochoconą Biełką, która jego wejście uznała najwidoczniej za zachętę do zabawy, odgonił od siebie psa, wyjął matce z rąk talerze i wrzucił je do zlewu, odkręcił kran i westchnął ciężko, zatrzymując się pośrodku kuchni.

– Mamo, mamy jakieś lepsze mięso w zamrażalce?

Matka spojrzała na niego wiecznie zmęczonymi oczami i kiwnęła głową.

– Jest sporo schabu.

– Zrobię obiad z tego – Feliks podjął decyzję. – Schabowe, ziemniaczki... Jest surówka, nie?

– To ten twój kolega z Niemiec, prawda? – Zatroszczyła się. – Może zrobiłbyś coś bardziej wytwornego...

– Gdybym wiedział, to pewnie tak – westchnął Feliks. – Jechał tu przez całą Polskę. Zaraz wpakuję go pod prysznic, zejdzie mu z pół godziny, to umyję naczynia. Odmrozisz schab w mikrofalówce?

– Oczywiście – matka kiwnęła głową. – Zrobię ten obiad...

– Ani mi się waż – Feliks spojrzał na nią poważnie. – Masz odpoczywać, mamo – dodał łagodniej. – Wrócisz do łóżka? Sam ogarnę mięso.

Matka kiwnęła głową. Feliks ucałował ją w policzek i patrzył, jak wchodzi do swojego pokoju przy kuchni, zamykając za sobą drzwi. Westchnął ciężko i wyciągnął spory kawał schabu z zamrażalnika. Wrzucił go na odmrażanie do mikrofali, włączył wodę w czajniku i wrzuciwszy brudne naczynia do zlewu z wodą i płynem wrócił do gościa.

– Pewnie chcesz się odświeżyć, co? – Zagadał radośnie. – Ile jechałeś tym pociągiem?

Tu na twarzy Gilberta zagościła rzadko widywana rezygnacja.

– Jedenaście godzin.

Matko i córko. On jechał jedenaście godzin pociągiem w środku lata, a wygląda, jakby właśnie wyszedł z sesji zdjęciowej dla jakiegoś domu mody, a Feliksowi ostatnio wystarczyło cztery godziny stania w zatłoczonym PKS-ie, żeby wyglądać i cuchnąć jak spocona świnia. Jakim, kurwa, cudem?

– Zaprowadzę cię do łazienki – zaoferował Feliks. Chrzanić ślady pasty na umywalce i jego przybory do golenia rozrzucone na parapecie. Trzeba sobie kupić trochę czasu... i oczywiście zatroszczyć się o gościa.

Gilbert wydawał się ucieszony. Feliks wcale mu się nie dziwił. Może i nadal wyglądał jak model, ale samopoczucie zdecydowanie polepszało się po relaksującym prysznicu. Co prawda Feliks mógł poszczycić się wątpliwą przyjemnością posiadania wśród znajomych osobników, którzy nie praktykowali kąpieli i to od paru dobrych lat, ale nie byli to znajomi, z którymi przebywał dobrowolnie.

Patrzył, jak gość otwiera walizeczkę, szuka nowych ubrań i znajduje kosmetyczkę – w urocze żółte ptaszki – a potem spogląda na niego wyczekująco. Feliks ruszył dumnie na korytarz, oglądając się za siebie.

Weszli po schodach, a Feliks jak zawsze przesuwał dłonią po drewnianej, gładkiej balustradzie. Na półpiętrze na parapecie obok doniczki z aloesem siedziała Striełka, która na widok Gilberta zmrużyła oczy.

– Fajny jest – stwierdził nieoczekiwanie Gilbert, wyciągając rękę, by pogłaskać kocicę za uszami. – Jest... jak to się nazywa? Łowna?

– Lubi łapać myszy, ale woli Whiskas – odparł Feliks, nie zamierzając wspominać, że w zeszłym tygodniu obudził się w łóżku z półżywą polną myszką, a Striełka bardzo zadowolona z siebie lizała sobie łapki. Weszli na piętro. – Tutaj – Feliks wskazał gościowi drzwi. – Na szafce są świeże ręczniki, gdzieś tam też suszarka... Jakbyś chciał podłączyć, to nie do tego gniazdka, bo kopie prądem – wskazał na gniazdko przy drzwiach. – Tam jest drugie, o tam. Eeee... To miłej zabawy.

Zamknął drzwi za gościem, westchnął i ruszył do kuchni na piętrze. Tu panował jeszcze większy chaos niż na dole, bo tam jednak matczyne oko czuwało. Feliks powiódł wzrokiem po dwóch butelkach po piwie na blacie mebli, rozrzuconych na stole krzyżówkach, szklance niedopitej herbaty, puszce po energetyku, kubku po kawie, i innych drobnostkach i papierdółkach.

– Dobra – powiedział do siebie. – To tylko wygląda jak burdel. Trzeba to ładnie poukładać, schować butelki, umyć szklanki i wyrzucić pety z popielniczki, a burdel zamieni się w luksusowy przybytek, którego nie powstydziłby się Littlefinger...

Doprowadzenie kuchni do porządku zajęło mu jakieś pięć minut. Potem wpadł do swojego pokoju, pościelił łóżko, odsłonił rolety, powpychał ubrania leżące na wierzchu do szafy, a potem wrzucił wszystkie leżące na ziemi kable od laptopa i Playstation w jakąś szufladę.

– Zabiję ją – Feliks spojrzał na dywan, na którym wyraźnie widać było psią sierść. – Biełka, nawet tu nie wchodź – dodał do psa, który najwyraźniej domyślił się, że o nim mowa i przystanął w drzwiach. – Któregoś dnia ogolę cię jak owcę, zobaczysz.

Pies przekrzywił głowę, jakby chciał zrozumieć swojego pana, ale po kilku sekundach dał sobie spokój i odszedł. Feliks westchnął. Co robić? Zwijać dywan? Czyścić na szybko? Udawać, że to hipsterstwo?

Gilbert, otwierając drzwi od łazienki, nieświadomie wybrał za Feliksa. Gospodarz tego domu przybrał firmowy uśmiech i pośpieszył na korytarz. A potem stanął i na szczęście zamknął usta.

Cóż. Gilbert w polo Ralpha Laurena i dopasowanych dżinsach wyglądał atrakcyjnie, ale w krótkich spodenkach – Feliks nie rozpoznawał znaczka, więc musiała to być jakaś bardzo droga firma, na której ciuchy byłoby go stać dopiero po sprzedaży nerki i obu płuc – boso, z mokrymi włosami opadającymi na twarz i, co najbardziej istotne, z gołą klatą...

Na litość boską. Feliks po wyjściu z kąpieli zawsze wyglądał jak zmokła kura. Czym w Berlinie karmiono dzieci, że wyrastały z nich takie ciacha?

Feliks zauważył, że jego myśli zaczynają biegnąć w dość niebezpieczne rejony, więc wysłał im ostrzegawczy sygnał, żeby się wróciły, zanim dostaną wpierdol.

– Zapomniałem wziąć T-shirtu – Gilbert wzruszył ramionami. Minął Feliksa i ruszył na dół, a ten dyskretnie zerknął do drugiego pokoju.

Może tam jednak go ulokować, po sąsiedzku? Feliks powiódł wzrokiem po ścianach, które wciąż cuchnęły farbą. Nie, ten pokój nie nadawał się jeszcze do niczego. Dlaczego Gilbert pojawił się w tak niekorzystnym czasie? Imieniny, bałagan, prace na podwórku, remont... Feliks zaczął wyczekiwać jeszcze burzy, nagłego wezwania do zapłaty jakiegoś zapomnianego przez Boga i ludzi rachunku, odwiedzin Litwina...

– Cześć...!

No, kurwa, prorok. Feliks westchnął ciężko i szybko zszedł na dół.

I przyszedł Litwin. A właściwie ćwierć albo i mniej Litwin, ale cała wieś nazywała go Litwinem od momentu, w którym jako pijany piętnastolatek przygotowywał bliny w remizie podczas imprezy sylwestrowej i biegał z nimi po wsi, od czasu do czasu tarzając się w śniegu. Nago. Skandując litewski hymn. Był dobrym znajomym Feliksa, od czasu do czasu bywali przyjaciółmi, czasem skakali sobie do gardeł, raz mało co się nie pozabijali nad stawami, ale jakoś ten dziwny związek trwał i trwał, a Litwin miał przywilej wchodzenia do jego domu bez pukania.

– Cześć – Feliks spojrzał na Gilberta, nadal półnago i boso, z koszulką w ręce, potem na Taurysa, który patrzył na gościa z trochę dziwną miną... – Eeee...

Całe szczęście, że Litwin nie był plotkarzem. Inaczej za piętnaście minut do Feliksa zadzwoniłaby ciotka Kryśka z drugiego końca wsi z rozpaczliwym pytaniem, czy to oznacza, ze ona nigdy nie doczeka się jego potomstwa... Feliks co prawda wiedział, że ciotka i cała reszta tałałajstwa kiedyś się dowiedzą, ale miał nadzieję, że on już wtedy będzie popijał drinki gdzieś w tropikach i ominie go rodzinna histeria.

– To jest Gilbert – powiedział z uśmiechem. – Przyjechał w gości. Brał prysznic. Nie. Wziął. Ze. Sobą. Koszulki – wyartykułował, przechodząc na polski. – Żadnych żartów o mojej orientacji, dobra?

– Dobra... – Taurys kiwnął głową. – Cześć – dodał po angielsku do Gilberta.

Feliks przedstawił go Niemcowi i spojrzał wyczekująco na Taurysa. Litwin zmieszał się i zaczął grzebać po kieszeniach.

– Chciałeś, żebym ci przyniósł tego pendriva... Trzymaj. No to... Będę leciał. Na razie.

No, jedna klęska odhaczona. Teraz tylko burza i rachunek.

Zagrzmiało, a o szyby uderzył gwałtowny, letni deszcz. Feliks ciężko westchnął i spojrzał przez okienko w drzwiach wejściowych, czekając na listonosza.

A może uda mu się przywidzieć też dzisiejsze numery w Lotto?

– Kurwa, moje drewno...!

***

Gilbert, stojąc w progu domu, a dokładniej w tylnych drzwiach, z kubkiem gorącej herbaty w dłoniach, obserwował, jak Feliks miota się po podwórzu, próbując pośród strumieni wody i porywającego wiatru okryć stertę drewna ciemnoszarą folią malarską.

– Na pewno... nie chcesz pomocy? – Zapytał Gilbert sceptycznie, gdy po raz trzeci wiatr zakpił sobie ze starań Feliksa i uderzył go folią w twarz.

– Nie, nie, poradzę sobie...! – Feliksowi udało się umieścić cegłę tak, by przytrzymywała folię z jednej strony.

Grzmot przetoczył się po niebie niskim pomrukiem. Potem niebo rozbłysło, a kolejny piorun, tym razem znacznie bliżej, sprawił, że przez plecy Feliksa przeszły ciarki. Odruchowo rozejrzał się dookoła, sprawdzając, czy przypadkiem jego pusty łeb nie jest najwyższym punktem na otwartej przestrzeni.

Odkąd jako dziecko zgubił się na polach w czasie burzy, nie przepadał za wyładowaniami atmosferycznymi. Chociaż, jak teraz o tym myślał, to chyba bardziej bał się wtedy gniewu matki niż tego, że walnie go piorun.

Udało mu się okryć drewno i zabezpieczyć folię cegłami. Ruszył w kierunku domu, już nawet się nie śpiesząc. I tak nie pozostała na nim żadna sucha nitka, a spacer boso po mokrej trawie należał do tych małych drobnych przyjemności, których nie potrafił sobie odmówić.

Gilbert dalej stał w progu. Przy jego nodze usiadła Biełka, która nic sobie nie robiła z faktu posiadania budy i zawsze przed deszczem chroniła się w domu. Dłoń mężczyzny odruchowo tarmosiła jedwabiste uszy psa.

Feliks zwolnił kroku, widząc nieodgadnione spojrzenie tych niezwykłych oczu. Znikła z nich zwykła buta, przyprawiona pewnością siebie i arogancją, a zastąpiło coś, czego nie potrafił określić. Na widok jego zawahania Gilbert uśmiechnął się bardzo lekko. Było w tym obrazku coś niezwykle pociągającego, chociaż Feliks był przemoczony od stóp go głów i erotyka była ostatnią rzeczą, o której by pomyślał, stojąc w strugach deszczu.

Gilbert, nic nie mówiąc, po prostu podał mu kubek herbaty.

***

„Proszę proszę", zapikał Messenger na telefonie. „Jakich to przystojnych masz gości".

Feliks prychnął, aż słysząc ironię wylewającą się z ekranu. Słysząc. Widząc. Boże, nie znał się na terminologii opisującej synestezję wrażeń. W każdym razie się wylewała.

Odpisał.

„Zadziałał efekt Erasmusa, egzotycznego przystojniaka z innego kraju? Ty też kiedyś wydawałeś mi się przystojny, ale potem mi przeszło, bo cię poznałem bliżej".

„...". Chwila ciszy. „Udam, że tego nie przeczytałem, Felek.".

„Och, jeśli tyle lat ze mną nie przeciągnęło cię na drugą stronę tęczy, to ta uwaga wiele nie zmieni, Licia".

„Mam nadzieję. Skąd w ogóle ta idiotyczna ksywka?".

Felek już miał odpisać, ale hałas, który rozległ się gdzieś w okolicy schodów, sprawił, że skoczył na równe nogi z wersalki, na której się rozkładał, o mało nie strącając kufla wypełnionego piwem na podłogę.

To byłaby wielka strata. Szarpnął się na piwo za cztery pięćdziesiąt, a kufel był kradziony. Co prawda Feliks odrobinkę usprawiedliwiał się tym, że był wtedy kompletnie pijany i nie pamiętał tego wydarzenia, a bar został zamknięty dwa dni później i nie było już nikogo, komu mógłby oddać kufel, ale i tak czuł się winny.

Gilbert również usłyszał dźwięk, ale jedynie podniósł głowę znad książki. Ten cholerny drań czytał, a na dodatek nosił okulary do czytania, w których wyglądał jeszcze bardziej seksownie. A może to Feliks miał taki dziwny fetysz...

– Stało się coś? – Zapytał Gilbert, sięgając po swój kufel. Kufel bardzo dobrego, gorzkiego, niemieckiego piwa, na który Feliks z bólem serca i dumą gospodarza wyłożył hajs.

– To chyba pies – mruknął Feliks, wychodząc z pokoju na pogrążony w półmroku korytarz. Wieczór zapadł zaskakująco szybko; z pewnością miała na to wpływ długa, ciągnąca się burza, która zasnuła całe niebo ciemnoszarością na kilka godzin, ale Feliks miał wrażenie, że czas zleciał mu tak szybko właśnie dzięki tej zaskakująco spokojnej i relaksującej obecności gościa.

Gilbert, gdy chciał, potrafił być spokojny i cichy. Najwidoczniej Feliks trafił na jeden z tych dni, w których jego gość nie chciał, by cały świat podziwiał jego wspaniałość. Po namyśle Feliks stwierdził, że to chyba przez tę podróż pociągiem. Gilbert był zbyt zmęczony, by głosić, jaki to nie jest zajebisty, więc, zamiast zwiedzać okoliczne rowy w upojeniu alkoholowym, po prostu siedzieli w cieple i wygodzie, delektując się smakiem goryczki na języku, zamieniając nic nieznaczące słowa i czytając.

– Biełka? – Zapytał, włączając światło. Pies leżący na półpiętrze i obudzony z drzemki, posłał mu niemiłe spojrzenie. – Czyli to nie ty... – mruknął Feliks, czując ukłucie strachu, jak zawsze, gdy chodziło o jego matkę.

Zszedł po schodach na dół. Mama powinna już spać. Jak na przykładnego syna przystało, między skakaniem wokół Niemca przygotował jej wieczorną porcję leków, zrobił lekką kolację i ulubioną herbatę...

– Mamo?

– Jak zwykle czujny – westchnęła Apolonia Łukasiewicz na widok jedynego syna.

Feliks spojrzał w zmęczone, zielone oczy, które po niej odziedziczył, potem na łagodne rysy i ładnie wykrojone usta, na których uśmiech ostatnimi laty gościł zbyt rzadko.

– Co się stało?

– Nic takiego. Szłam do łazienki i potrąciłam to – wskazała stopą metalową miskę z wodą dla zwierzaków.

Feliks odetchnął z ulgą. Jestem przewrażliwiony, pomyślał. Zmusił się do fałszywego uśmiechu, nie chcąc niepokoić matki własnymi obawami.

– Jakie masz plany na jutro? – Zapytała.

– Hm... – Feliks zastanowił się przez chwilę. – Jutro jest niedziela, nie? Po śniadaniu zabiorę Gilberta nad stawy – może uda mi się to tam utopić, pomyślał. Jeden problem z głowy mniej. – A potem... Fajny film wchodzi jutro do kina, to może go namówię. Mówię ci, świetna obsada, akcja, strzelaniny i seksowne kobiety.

Coś w oczach Apolonii zamigotało z rozbawieniem, bo w końcu doskonale zdawała sobie sprawę, że to bynajmniej nie seksowne kobiety interesują jej syna. No, może troszeczkę, poprawił się Feliks w myślach. Tak z piętnaście procent zainteresowania mogły otrzymać. Reszta jego uwagi poświęcona była przystojnym Niemcom. Boże, on naprawdę o tym pomyślał? Zachowywał się jak gimnazjalistka. Wróć. Nie wolno żartować z gatunków wymierających...

– Nie miałeś iść na inwentaryzację?

– A właśnie... – Feliks zmarszczył brwi, próbując obliczyć czas. – Film się kończy... Jakoś dwudziesta trzecia, to jak go tu szybko odstawię, to się wyrobię – miał nadzieję, że będzie dość trzeźwy, by przyjść na tę parę godzin na magazyn.

W teorii nie wolno było przyjść po alkoholu. W praktyce, Feliks wiedział, że kierownik najbliższego marketu dość mocno przymyka oko na stan wskazujący, o ile nie ginęły skanery, a pracownicy byli w stanie dodawać do siebie proste liczby.

Oczy matki posmutniały.

– Tyle robisz – westchnęła ciężko. – Musisz czasem odpocząć, Felek...

– E tam – machnął ręką, udając niefrasobliwość. – Ja się szybko regeneruję. Jak się prześpię potem dwie godzinki, to będę jak nowy. Jeszcze nie wiem, co zrobię z Gilbertem w poniedziałek – spojrzał za siebie, na schody. – Mam na ósmą.

– Szef nie da ci wolnego? – Spytała z troską Apolonia.

Feliks przypomniał sobie niską, pulchną sylwetkę swojego szefa, jego małe, rozbiegane oczka i paskudne, zaniedbane wąsy, które były tak wielkie, że prawie już wytworzyły własne pole grawitacyjne. Skrzywił się.

– Janusz... Cóż. Może jakbym się połamał albo złapał jakiegoś afrykańskiego wirusa pomoru świń czy coś w tym stylu, to dałby dzień wolnego.

***

– UFOOOO PORNOOO! UFOOO POOORNO!

Idąca z jamniczkiem pani Jadwiga posłała dwóm roześmianym aż zanadto i idącym lekko chwiejnym krokiem mężczyznom oburzone spojrzenie. Feliks, widzący już nieco podwójnie, nieszczególnie się tym przejął – dla pani Jadwigi nawet różnokolorowe sznurówki były oburzające, nie mówiąc już o byciu pod wpływem.

– Jak to dalej szło? – Zapytał w pewnym momencie Gilbert. Był rozczochrany jak nieboskie stworzenie, pijany i wesoły ponad normę. Obejmował kolegę ramieniem, w głównej mierze po to, by się nie przewrócić na nierównej ścieżce parku. – Ej, Feliks, jak szedł dalej tekst?

– Coś tam po włosku i dalej ufo porno – odparł precyzyjnie Feliks. Spojrzał na zegarek na ekranie telefonu, mocno mrużąc oczy. – Super, stary. Piąta po południu, a my już nachlani... – w gruncie rzeczy uznawał, że jednak nie było tak źle. Byli w stanie prowadzić cywilizowaną pogawędkę.

– Nie udawaj – zaczął Gilbert, powoli składając słowa. Rozmowa po angielsku, języku obcym dla każdego z nich, wymagała skupienia. – Że wtedy o tej porze chodziłeś trzeźwy.

– Nie chodziłem, ale tu znają mnie wszyscy – wyjaśnił Feliks, zataczając wolną dłonią krąg. – I psuję sobie reputację. Człowieku, ja miałem pójść potem do pracy...

– Miałeś?

– Dobra, w kinie otrzeźwieję i pójdę – Feliks podjął decyzję. Przyjemności przyjemnościami, ale kasa sama się nie zarobi. – Tylko cię podprowadzę, żebyś nie zabłądził, żeby cię nie napadli, zabili, zgwałcili...

– Myślisz, że nie dałbym sobie rady? – Gilbert uniósł brew. – Chodziłem na... ka... kam... kar... jak to się nazywało, geez?

– Kamasutra? – Podpowiedział Feliks, którego równie pijane myśli zaczęły wymykać się spod kontroli. Zarumienił się i zganił za tą klasyczną freudowską pomyłkę, ale najwidoczniej Gilbert nie załapał.

– Nie, karate – Gilbert zaprezentował swój najlepszy cios. – Scheiße, przypieprzyłem ci w nos?

– Nie, kurwa – wychrypiał Feliks, przyciskając dłoń do twarzy. – W jelita, wiesz? Jasne, że w nos, nie widać? – Oderwał palce i skrzywił się na widok krwi. – Szlag. Muszę do domu wrócić – wymamrotał. Ciężko mu się oddychało i mówiło z cieknącą farbą z nosa. – Zdążymy na film?

Gilbert bez słowa złapał go za ramię i podprowadził o najbliższej ławki.

– Pokaż... – mruknął, gdy już usadził Feliksa na deskach i sam przykucnął przed nim. Z zaskakującą delikatnością chwycił za podbródek i spojrzał na krew zalewającą usta. Z nieodgadnioną miną zaczął szukać po kieszeniach chusteczek.

– Zaciapiesz sobie ręce...

– Przepraszam.

Och. Feliks zamrugał. To było coś nowego. Gilbert i jego ego, które było na tyle duże, że można było o tej dwójce mówić w liczbie mnogiej, rzadko mówili coś takiego.

– Chyba go nie złamałem, nie? – Gilbert zmarszczył brwi i przycisnął chusteczkę do Feliksowego nosa. Polak, jako tako pamiętając swoje lekcje z przysposobienia obronnego z liceum, pochylił się do przodu. – Jaki tu jest numer na pogotowie?

– I tak nie przyjadą – wymamrotał Feliks. – Kazaliby ci spieprzać na bambus i żeby im dupy nie zawracać takimi pierdołami.

– Serio? – Gilbert wydawał się zaskoczony.

– Jakby Michał z SOR-u znowu mnie zobaczył, to pewnie sam by poprawił – Feliks wskazał na nos, postanawiając nie wdawać się w szczegóły, dlaczego jeden z ratowników najczęściej przyjeżdżających w karetce na ich wieś na jego widok dostaje szewskiej pasji. Ale czy to Feliksa wina, że pobił niechlubny rekord gimnazjum w lądowaniu na SOR-ze? To wszystko przez odziedziczony po ojcu charakterek. Łukasiewiczowie zawsze najpierw robili, a potem myśleli, to było ich niechlubne dziedzictwo. – Cieknie to jeszcze? – Oderwał chusteczkę od nosa, krzywiąc się na metaliczny zapach krwi.

– Zostaw – Gilbert z powrotem przytknął mu już nieco przeciekającą bawełnę do nosa. Palce miał upstrzone czerwienią. – Dobrze się czujesz?

– Od tego zapachu chce mi się rzygać, ale ogólnie to jest okay.

– Nie na mnie.

– Pobrudzisz sobie koszulkę Hugo Bossa?

Gilbert wymownie wskazał na kilka czerwonych kropelek na szarym T-shircie.

– Wypiorę ci...

– Daj spokój – Gilbert machnął lekceważąco ręką, a coś w tym tonie i geście sprawiło, że Feliks poczuł przyjemne ciepło w sercu. – Durną koszulką będziesz się przejmował.

– Ta twoja durna koszulka kosztowała pewnie tyle, ile połowa mojej wypłaty – Feliks poczuł, że krew chyba już przestała lecieć. Przyjął drugą chusteczkę i ostrożnie oczyścił nos. – Szlag. Widzisz, co narobiłeś? Przez ciebie wytrzeźwiałem.

***

– Stawy – Feliks zatoczył dłonią krąg. – Stawy. I stawy.

Gilbert zmierzył wzrokiem pustą przestrzeń, na której aż po zasłonięty lasem horyzont ciągnęły się regularnie wytyczone hodowlane stawy. Odbijały błękit nieba, obecnie powolutku przechodzący już w pomarańczowo-różane barwy zmierzchu, a ogrodzone były od siebie cienkimi pasami trawy. Gdzieniegdzie rosły płaczące wierzby, szumiąc na lekkim wietrze.

– Miejsce spotkań, imprez, popijaw, przygodnych seksów i ognisk szkolnych jeszcze niewinnych uczniów podstawówki.

– Topielce? – Gilbert uniósł brew.

– Średnio jeden na cztery lata – Feliks nie chciał wspominać, że o mało co kiedyś nie skończył na dnie trzeciego stawu, tego najgłębszego. Historia była krótka i żenująca, a mówiła o tym, jak młodzi, gniewni i głupi Feliks i Taurys postanowili zimą pojeździć na łyżwach. Niewinna zabawa na pokrywie lodowej skończyła się skakaniem sobie do gardeł, bo jak zwykle gorąca krew Feliksa wzięła górę, a to z kolei skończyło się... Cóż, chyba właśnie dlatego Michał z SOR-u ich nienawidził. Ratowanie dwóch debili topiących się w lodowatej wodzie na własne życzenie chyba nie do końca wpasowywało się w powołanie zawodowe tego ratownika.

– Topiłeś się tutaj – zgadł Gilbert.

Feliks westchnął. Nos nieco jeszcze pobolewał, ale ogólnie czuł się dobrze. Zerknął na zegarek w telefonie i stwierdził, że mają jeszcze trochę czasu, więc zsunął plecak z ramion. Rozsunął zamek i podał Gilbertowi puszkę piwa.

– Rozsiądź się – wskazał na rozległe połacie trawy. – Mamy półtorej godziny do seansu, a ja mam osiem piw.

– Twoją ulubioną rozrywką jest picie? – Gilbert uniósł brew w ten swój seksowny sposób, a Feliks przewrócił oczami.

– Tu nie ma nic innego do roboty – Feliks zatoczył ramieniem krąg. – W mieście to jeszcze, tu się wyskoczy na imprezę, tu na zakupy, tu do galerii pójdzie, ale tutaj? – Spojrzał w stronę bielejących się na horyzoncie zabudowań, nagle czując przygnębienie. Zawsze tak się czuł, wracając do domu na wakacje. – Bar zamknęli parę lat temu, w centrum kultury są jedynie zabawy dla dzieci, nie ma nic, gdzie można by było pójść i się spotkać, serio. Pozostają...

– Przygodne seksy i picie nad stawami?

Feliks odwrócił głowę, by ukryć swój rumieniec i tylko otworzył puszkę. Po cichym syknięciu przytknął ją do ust, biorąc długi łyk gazowanego napoju, właściwie tylko po to, by nie powiedzieć czegoś, czego by żałował.

– Wiem, że tu jest nudno – wymamrotał, gdy już rozsiedli się pod najbliższym drzewem. – Nie to, co Berlin, nie?

Boże, jak on zazdrościł tych wielkomiejskich świateł, tysięcy samochodów i budynków sięgających nieba. Jak można w ogóle było tęsknić za miastem, w którym nigdy się nie było? Odkąd Feliks ujrzał jakąś piękną sesję zdjęciową, pełną rozmytych w deszczu świateł, pokochał Berlin, chociaż zdawał sobie sprawę, że pewnie gdyby tam się pojawił, rzeczywistość brutalnie rozwiałaby jego mglistą, idealną wizję. Siedzący obok niego Berlińczyk wcale nie pomagał mu widzieć coś więcej poza swoimi urojeniami. A urojeń Feliks miał sporo, bo to jakoś pomagało żyć w tym pierdolniku, którym ostatnimi laty stało się jego życie.

– Wiesz – odezwał się cicho, patrząc na ledwo trzymającą się puszki piwa zawleczkę. Zaczął odruchowo się nią bawić, by się jej pozbyć. – Chciałbym tam pojechać.

Chciałbym wyrwać się do innego świata i przestać myśleć o tym, co dzieje się tutaj, dopowiedziały jego oczy, ale ich zieleń wciąż skierowana była na puszkę alkoholu, a nie na jego rozmówcę. Bez tych cholernych zmartwień.

Uśmiechnął się szeroko, jak zwykle chowając to, co siedziało w nim głęboko, za klawiaturą zębów. Zawsze, gdy tak się uśmiechał, kojarzyło mu się to z zatrzaskiwaną, solidną bramą, chroniącą dom i niepozwalającą nikomu wkroczyć do środka.

– Jakiś toaścik?

***

– Co jej jest? – zapytał Gilbert po długiej ciszy.

Słońce umknęło już za horyzont, a ciepłe dotąd powietrze stało się chłodniejsze. Feliks odruchowo opatulił się bluzą, niejasno zdając sobie sprawę z tego, że gdy któreś z nich zmieniało pozycję (siedzenie na ziemi po jakiś czasie robiło się średnio wygodne), odruchowo się do siebie zbliżali. Teraz czuł ciepło ramienia Gilberta przy swoim i jego gość musiał poczuć dreszcz, który przebiegł po ciele Feliksa, gdy znów przed oczami stanął mu lekarz wygłaszający diagnozę.

Zawahał się, jakby słowa, które miały opuścić jego usta, miały jakiekolwiek znaczenie dla tej beznadziejnej sytuacji.

Gilbert dostrzegł to wahanie. Zmarszczył brwi. Kończyli już czwarte piwo, a wcześniej również sporo dali w palnik, więc jego wzrok był dość zamglony, a emocje wymykały się maskom opanowania. Cóż, ludzie w tej wiosce mówili, że innych należy poznawać trzy razy: raz na osobności, raz w towarzystwie, a raz po alkoholu. Feliks poznał już Gilberta we wszystkich tych sytuacjach, ale właściwie ten dzień był pierwszym, w którym byli pijani sam na sam.

– Tu zachowujesz się inaczej – mruknął Gilbert, biorąc łyk. Ręka z prawie pustą puszką opadła na ziemię tuż obok dłoni Feliksa, prawie bez życia. Niemiec zmrużył oczy. – Dużo pracujesz. W Warszawie... tylko imprezujesz.

– Imprezowałem – westchnął Feliks. – Nie wracam na studia – dodał ciszej, wyjawiając swoje plany, które dotąd były głęboko ukryte przed światem. – Nie mogę – dodał, opuszczając głowę.

– Czyli to poważne – odgadł Niemiec. Oparł się wygodniej o drzewo, nieświadomie przekręcając głowę tak, że głowa Feliksa znalazła się tuż obok. Chyba nawet tego nie zauważył.

– Układ nerwowy – wymamrotał Feliks. W głowie mu już szumiało zbyt mocno, a ciepło promieniujące od drugiego ciała było zbyt kuszące. Diabli niech wezmą jego orientację, alkohol i brak zahamowań. – To cholernie rzadka choroba, rzadka jak jasny chuj – zganił się w myślach za to, że zdenerwowanie odbiło się w jego tonie i słowach. – Dziedziczna – mruknął. – Pewnie jestem nosicielem. Nie będę miał dzieci. Nie, żeby to miało jakieś znaczenie, skoro jestem... – ugryzł się w język. – No więc... Nie da się tego wyleczyć. Ja... Leki są cholernie drogie. I wiesz, dlatego tak pracuję... – zaczął się plątać we własnych słowach. Etanol w jego krwi wcale nie pomagał. – W tym roku jest gorzej... Doszła ta, no... szlag... kardio... kardk... – zaklął, bo jego język nie chciał współpracować z umysłem. Zawsze tak miał, gdy wypił dużo. Mózg jako tako funkcjonował, ale język tańczył wygibasy. – Kardiomio...

– Kardiomiopatia – dokończył cicho Gilbert. – Ma chorobę Fabry'ego, prawda?

– Skąd, kurwa, wiedziałeś? – Feliks westchnął cicho, poddając się. Oparł głowę o ramię Niemca, mając już wszystko gdzieś. Alkohol robił swoje.

– Studiuję medycynę, debilu.

– A, racja – Feliks poczuł się bardzo głupio, ale to uczucie zaraz zniknęło w senności. Ramię tego amanta było takie wygodne...

– Hej, nie zasypiaj – Gilbert chyba zorientował się w sytuacji, rychło w czas, i odsunął się, sprawiając, że najpierw głowa Feliksa zaczęła opadać w kierunku ziemi, a już nad nią poderwała się, unikając zderzenia. Feliks zamrugał zdezorientowany. – Debilu! Podobno mieliśmy iść do kina. A potem miałeś iść do pracy.

– Taa... – Feliks ciężko westchnął. Boże, jak on się kompromitował. Gdzie jego reputacja Polaka z mocną głową? Pewnie tam, gdzie jego chęć do życia. W Berlinie. Boże. Co on w ogóle bredził. – Woda. W plecaku... Daj, proszę.

Gilbert wywrócił oczami i sięgnął po plecak. Znalazła się tam butelka pogardzanej wody. Patrząc na stan Feliksa, Gilbert wywrócił oczami raz jeszcze i litościwie odkręcił zakrętkę. Feliks wypił prawie całą butelkę i westchnął.

– Dobra – wymamrotał, próbując wstać. Udało mi się to i przyznał sobie punkt. – Sorry, stary... To przez tą utratę krwi, barbarzyńco. Normalnie by nic mi nie było, ale sam wiesz, jako student medycyny – Feliks znów zaczął paplać. Jezu. Łukasiewiczowie nie dość, że byli wygadani na trzeźwo, to i po pijaku wyrabiali normę trzech typowych gaduł. Feliks miał ochotę iść na cmentarz, stanąć nad grobem ojca i spytać, dlaczego musiał, no musiał, przekazać mu tyle swoich genów. – Że utrata krwi jest niebezpieczna dla organizmu, osłabia go...

– Tak, tak – Gilbert z cierpiętniczą miną złapał go za ramię. – Chodź. Gdzie to kino?

– Musimy złapać PKS-a.

– To w innym mieście?

– Jup – Feliks wyszczerzył zęby, przypadkiem potrącając nogą pustą puszkę. Postanowił solennie, że wróci tu rano i posprząta. – Najbliższy autobus jest za... Która godzina?

– Dwudziesta...

– Kurwa, mamy mieć minut. Biegnij! Biegnij!

***

– Dwa do Szona – powiedział Feliks do kierowcy autobusu, dumny z siebie, że mówi wyraźnie.

– Dziesięć złotych – mruknął pan Mietek znudzonym tonem. Stan wskazujący obu pasażerów, warto wspomnieć, że jedynych pasażerów tego kursu, nie zrobił na nim wrażenia. Feliks miał nadzieję, że i kierowca nie jest w tym samym stanie. Nie do końca ufał temu czerwonemu nosowi. – Zepsuła mi się kasa. Nie będzie biletu.

– I tak zawsze go wyrzucam – odparł radośnie Feliks, wpychając panowi Mietkowi dychę w dłoń i ciągnąc Gilberta na tył autobusu. Za rękę. Na szczęście pan Mietek zajął się już odpalaniem starego Jelcza i nie zwrócił uwagi na ten wyraźny przejaw gejostwa.

– Jaki Szon? – zapytał Gilbert, niewyraźnie patrząc po obitych trzydziestoletnim materiałem siedzeniach. W międzyczasie drzwi Jelcza otworzyły się same, więc pan Mietek zatrzymał toczący się autobus i zszedłszy z fotela kierowcy, zatrzasnął je z hukiem.

– Kurwiszon.

– Co?

– No Szonograd, taka miejscowość, gdzie ptaki dupą szczekają, ale ma kino.

– Co robią?

– Nie łap mnie za słówka, jestem pijany – skarcił go Feliks, rozsiadając się na ostatnich siedzeniach jak gimnazjalista na wycieczce szkolnej. A nie, wróć, nie miało być żartów z gatunków zagrożonych. – No tam jest kino. Buda taka i wciąż grają Titanica, ale tanio jest.

– Trzeźwiejesz? – zapytał Gilbert. Chyba i z niego trochę zeszło.

– Niestety – westchnął Feliks. – Świat jest piękniejszy, jak się jest pijanym.

– Świat piękniejsi, ludzie piękniejsi... – Gilbert wyjątkowo się z nim zgodził, popadając w melancholijny nastrój.

– Ty i bez alko jesteś piękny.

Feliks miał ochotę uderzyć się w twarz po tych słowach. A jeszcze lepiej, zafundować sobie zimny prysznic. Najlepiej ciekłym azotem. A potem odciąć sobie to i owo.

– Przecież wiem – ego Gilberta postanowiło o sobie przypomnieć.

A potem autobus wjechał na remontowany kawałek drogi i zaczął jechać slalomem między słupkami ostrzegawczymi. Feliks pozieleniał. Potem spojrzał na Gilberta i pocieszył się, że i on przybrał osobliwy odcień zieleni.

– Tak w ogóle – zapytał Feliks, gdy szli z przystanku autobusowego do kina, mijając wyludnione ulice. Było już ciemno, dochodziła dwudziesta pierwsza, a był dopiero sierpień. Feliks nigdy nie potrafił tego zrozumieć. – To czemu jechałeś pociągiem, zamiast, nie wiem, samolotem do Wawy i dopiero...

– Jakiś skurwiel spowodował alarm bombowy na lotnisku w Berlinie – odparł Gilbert z rezygnacją. – Wszystkie loty odwołane. Powiedziałem, że to pieprzę i wsiadłem w pociąg. Gdybym wiedział, ile to zajmie...

– Wiem, jak wracałem z Woodstocku dwanaście godzin pociągiem, siedząc na bagażu, to też myślałem, że drugi raz się na to nie zdecyduję – odparł radośnie Feliks.

– Byłeś na ostatnim Woodstocku? – Zdziwił się Gilbert. – Byłem, a cię nie spotkałem...

– Pamiętam podróż w drugą stronę i pół podróży w pierwszą, więc tak, chyba byłem. O, to tutaj. Seans się zaczął dwadzieścia minut temu, więc akurat zdążymy na początek filmu.

***

– A już myślałem, że sobie pogram – westchnął wyciągnięty na fotelu pracownik kina na ich widok, trzymając w dłoniach pad od Playstation. Na wielkim ekranie zastygł ekran pauzy najnowszej gry AAA. Byli jedynymi klientami. – Maciek! Puszczaj film!

– Najlepsze miejsca! – Feliks pociągnął Gilberta po schodkach na górę. Pracownik już się ulotnił, mamrocząc coś niepochlebnego o klientach zjawiających się na ostatnią chwilę.

Usiedli na podwójnym, wygodnym siedzeniu, a Feliks z namaszczeniem usadowił między nimi ogromne opakowanie popcornu i litrową colę.

– Wziąłeś jedną słomkę?

– Nie bój się, nie zarażę cię – burknął Feliks, a zaraz potem ugryzł się w język.

– Nie o to mi chodziło – Gilbert westchnął cierpiętniczo. Pociągnął łyk coli i podał Feliksowi. – Zdziwiłem się tylko.

Feliks oparł się o podłokietnik i zakrył oczy dłonią, częściowo ze zmęczenia, a częściowo dlatego, że jego próby podrywu były żałosne. Zaraz, jakie próby podrywy? Wziął jedno opakowanie i jedną colę dlatego, że były tańsze, a nie, że... Kogo on w ogóle oszukiwał?

Gdyby przyznawano ludziom punkty za wyczucie, elokwencję i zręczność w kontaktach międzyludzkich, Feliks mógłby szczycić się kilkoma tysiącami owych punktów. Na minusie.

Seans się rozpoczął i tak jak się spodziewali, był typowo męskim kinem. Szybkie samochody, od których widoku bolał portfel, kobiety, które kołysały biodrami tak, że jakaś część Feliksa zaczęła jednak negocjować nad orientacją seksualną, bronie i pociski wystrzeliwane w zwolnionym tempie... Fabuła miała co prawda parę niedociągnięć, ale powyższe atuty ją przyćmiewały. Feliks sam nie wiedział, czy to dobrze, czy źle.

Ela pewnie powiedziałaby, że to źle, ale to ona była kinomaniaczką. Feliks przez chwilę zastanowił się, co by powiedziała na tę dziwną randkę z Gilbertem. No bo to była randka, prawda? Poszli do kina, razem.

Feliksie Łukasiewiczu, powiedział sobie uroczyście, jesteś zdrowo pieprznięty.

Oczywiście, że to nie była randka. Zwykły, kumplowski wypad na film. Gilbert przecież był hetero i... Chwila.

Trybiki w mózgu Feliksa, naoliwione obficie alkoholem, na moment przestały się obracać, by potem ruszyć... w przeciwną stronę. Czy Gilbert był hetero? Ludwig był na pewno, Feliks to wiedział, w końcu kręcił z tą Czeszką z Erazmusa – co prawda niemrawo i z wyczuciem czołgu, ale kręcił – ale Gilbert... Jasne, kręciły się koło niego laski, ale...

Feliks, nie mogąc rozwikłać tego problemu, podjął najprostszą i chyba najgorszą decyzję, jaką tylko mógł.

– Stary... Jesteś gejem?

Na swoją obronę miał tylko to, że nadal nie wytrzeźwiał. Spodziewał się zaprzeczenia, kłótni...

– Tak, a czemu pytasz?

O. Feliks zamrugał.

To, że zaczęli się całować, zwalił na to, że obaj byli jeszcze pod wpływem, a cola, którą Feliks kupił w barze, dzięki jemu urokowi osobistemu i znajomościom pośród pracowników, była colą z wkładką.

***



Boże, mój pieprzony łeb.

Pierwsza myśl Feliksa po przebudzeniu zawierała jednocześnie bluźnierstwo, jak i inwokację do istoty wyższej. Strasznie bolała go głowa.

Ale ta poduszka była taka ciepła i mięciutka... A na dodatek oddychała.

Zaraz, że co?

Jezusmariajózef i cała gromadko. Święta Rito, czemu mnie nie pohamowałaś? Zapytał się Feliks w myślach, orientując się, że nie leży wcale w swoim łóżeczku na pierwszym piętrze, ale na rozłożonej wersalce na parterze, w pokoju gościnnym, owinięty ramionami pewnego Niemca.

Ni chuja nie pamiętał powrotu z kina. Ale był nadal we własnej koszulce, co prawda tylko w bokserkach i boso, ale nic go nie bolało... Znaczy, to jeszcze nic nie znaczyło, bo mógł być na górze, ale... Zerknął najpierw na podłogę. Jego buty i spodnie, koszulka Gilberta, spodnie Gilberta... Spojrzał na Niemca, na którego nagim torsie smacznie sobie spał. Potem uchylił kołdrę. Też miał bieliznę.

Czyli nie spali ze sobą. Znaczy, technicznie rzecz biorąc, spali, ale tylko w tym niewinnym znaczeniu tego słowa i ... Niech to, nadal bredził.

A potem zobaczył na podłodze swój własny telefon i ostrożnie do niego sięgając, dotknął go. Ekran zajaśniał, a Feliks zaklął rozpaczliwie, widząc, że jest godzina dziewiąta, a dwadzieścia nieodebranych połączeń od kierownika inwentaryzacji i szefa z porannej roboty wcale nie chciało zniknąć...

Nie poszedł na inwentarkę. Nie poszedł do pracy. I nawet się nie przespali. Feliks poczuł się rozczarowany.

Znaczy, co prawda, wolałby pamiętać to, ale...

Gilbert wymamrotał coś po niemiecku, co Feliks zinterpretował jako „nie wierć się tak". Równie dobrze mogło to być cokolwiek, ale wolał myśleć, że jednak uwaga o wierceniu.

Wiedząc, że właśnie stracił pracę, Feliks opadł z powrotem na tors Gilberta, zamierzając wykorzystać sytuację. Czyli po prostu zasnąć i spać do oporu, zanim jego gość zorientuje się, co się dzieje.

Jestem żałosny, skwitował siebie w myślach.

Leżał tak jeszcze chwilę, próbując nie myśleć o bólu głowy i pragnieniu najzwyklejszej wody, aż zauważył, że oddech Gilberta się zmienia. Budzi się, pomyślał spanikowany i mocniej zacisnął powieki, udając, że wciąż śpi. Naprawdę jestem żałosny.

Chwilę później...

– Wiem, że nie śpisz – wychrypiał Gilbert.

Feliks westchnął i z wahaniem uchylił powieki, nie wiedząc, co dojrzy w spojrzeniu tych czerwonych oczu. Gniew? Wstręt?

O, wow. Tylko sen, zmęczenie i ... wow.

– Jeśli czujesz się tak źle jak wyglądasz, to jednak zadzwonię na tę karetkę.

To była czułość, nie? Taka gilbertowa czułość.

– Aż tak źle ze mną? – Feliks najwidoczniej uznał, że wszystko jest okay i rozciągnął się lekko. W zamian ramiona Gilberta otoczyły go mocniej. Czyli było dobrze.

Niemiec oparł głowę o jego ramię.

– Pamiętasz coś z wczoraj? – zapytał zachrypniętym głosem.

– Chlaliśmy – Feliks jednym słowem streścił poprzedni dzień. Gdzie była ta cholerna butelka wody, kiedy była potrzebna? – Pieprznąłeś mnie w nos, draniu... Potem stawy... Kino... – westchnął ciężko. – Jestem żałosny, nie?

– Wkurzający – mruknął Gilbert w jego włosy. – Idiotyczny. Pijaczyna. Uroczy. Ale nie żałosny.

– Uroczy... – podłapał Feliks. Z radością poderwał się, co sprawiło, że Gilbert jęknął głucho, uderzony niechcący łokciem w brzuch. Tym samym łokciem Feliks opierał się teraz o materac, wisząc nad gościem i uśmiechając się głupkowato.

Gilbert ciężko westchnął.

– Chcesz wiedzieć, co się wydarzyło w kinie?

– Poza tym, że byłem tak głupi, żeby kupić nam colę z wódką?

– Tam była wódka? – Gilbert zmarszczył brwi. – Cóż, to wiele wyjaśnia... Ale w ogóle nie wyczułem... – Odkaszlnął. – Masz tu jakąś wodę? Bez tego...

– Już przynoszę – Feliks spróbował wyplątać się z własnych i niewłasnych kończyn i kołdry. Wylądował na podłodze.

– Kretyn – skwitował Gilbert, pozbawiony brutalnie ciepła kołdry i, dodatkowo, Feliksa. Zwinął się w kłębek.

W tej pozycji Feliks miał doskonały widok na tatuaż na jego lewym ramieniu. Na skórze czernił się stylizowany orzeł trzymający w szponach berło i jabłko królewskie. Uwielbiał tatuaże. Powstrzymał się przed dotknięciem i wstał, wolno ruszając w kierunku kuchni.

Gdy przekroczył próg – na litość Boską, nadal był w koszulce i bokserkach – napotkał dziwny wzrok matki. Jęknął w duchu. Miał nadzieję, że nie zrobili wczoraj jakiegoś zamieszania, które obejmowałoby – na przykład – obściskiwania się przez cały korytarz, albo... Wyobraźnio, stop.

– Eee... Cześć mamo. Jak się czujesz? – zaczął paplać. – Jadłaś już śniadanie? Może kawy, herbatki ci zrobić...

– Felek – Apolonia spojrzała na niego poważnie, ale gdzieś w kącikach ust czaił się uśmiech. – Nie poszedłeś do pracy.

– My... – Feliks zawahał się. Nie będzie przecież tłumaczył się ze swojego życia seksualnego – lub jego deficytu – własnej matce, prawda? Byli blisko, ale pewne rzeczy musiały pozostać w sferze prywatności. – Ja... Eee... No... Janusz pewnie mnie wyleje – dokończył kulawo.

Jakoś nie potrafił się z tego powodu smucić. Nie, kiedy w pokoju gościnnym leżało to niemieckie bożyszcze z tatuażem i chyba naprawdę było nim zainteresowane.

Apolonia bez słowa go objęła.

– Dawno nie widziałam cię tak radosnego – powiedziała i się lekko do niego uśmiechnęła. – Mam nadzieję, że wiesz, co robisz.

– Jeszcze nie wiem, co robię – przyznał, po czym uwolnił się z jej objęć. Uśmiechał się głupkowato. Ciekawe, jakby się zachowywał, gdyby naprawdę się ze sobą przespali. Poziom endorfin pewnie przekroczyłby siedmiokrotnie normę. Cholerne hormony. – Ale myślę, mamo, że... że... No, że będzie dobrze. Mamy gdzieś wodę? – odkaszlnął. – mamo, ty naprawdę nie chcesz wiedzieć, ile wczoraj...

– Nie chcę – machnęła ręką. – A czuję się dobrze, dziękuję. Zrobię wam śniadanie.

– Może... – Feliks złapał za wodę. – Za jakieś... półtorej godziny? Ej...! Nie uśmiechaj się tak! To nie to, co myślisz! Mamo!

***

– Masz.

Feliks rzucił Gilbertowi półlitrową wodę. Niemiec przypadł do niej i zaczął pić pół butelki jednym haustem, co nie zrobiło jednak na Feliksie wrażenia. Potrafił wypić piwo na hejnał. Sam delektował się zwykłą źródlaną, czekając, aż Gilbert zaspokoi pragnienie. W międzyczasie Niemiec odszukał kołdrę na podłodze i owinął się nią, a Feliks stał obok niepewnie, nie wiedząc, czy...

Gilbert posłał mu zirytowane spojrzenie znad plastikowej butelki. Feliks odczytał to jako: „Na co czekasz, gamoniu?". Radośnie wpakował się pod przykrycie.

– Więc? – zapytał głupkowato, gdy Gilbert odłożył butelkę i westchnął.

– Pamiętasz, jak zaczęliśmy się całować? W kinie?

– To ostatnia rzecz, jaką pamiętam – wymamrotał Feliks, ni z gruszki ni z pietruszki płonąc rumieńcem.

– No... – Gilbert się zawahał. Feliks zaczął mieć podejrzenia, że nie tylko on ma dziury w pamięci. – Było miło... Trochę odleciałeś, ale... Ale przyszedł ten sukinsyn z obsługi. Ten, co grał na Playstation. Zaczął się rzucać, więc go pieprznąłem w nos i zabrałem cię stamtąd.

Feliks jęknął. Więc już nigdy nie pokaże się w kinie w Szonogrodzie. W samym Szonogrodzie pewnie też. Gdzie on teraz będzie na zakupy jeździł? I czy Gilbert nie będzie miał problemów za ten nokaut pracownika?

– A potem?

– Nadjechał autobus – wyjaśnił Gilbert powoli, marszcząc brwi i z trudem wracając do wydarzeń poprzedniego wieczora. – Ten sam koleś. Wyciągnąłem ci z kieszeni dziesięć złotych, żeby zapłacić za bilet.

– No spoko...

– Modliłem się, żebyś nie zarzygał mi koszuli.

– Jesteś religijny?

– Kiedyś byłem. Długa historia. Zapytaj Zachód.

– Dlaczego ty tak go nazywasz? – Feliks przypomniał sobie Ludwiga.

– Kiedyś zwariował mu GPS. Uparł się, że jedzie dobrze. Dojechał pod zachodnią granicę i dopiero zorientował się, że coś nie tak – wyjaśnił uprzejmie Gilbert. – Od tego czasu nie pozwalam mu o tym zapomnieć.

– I co było dalej?

– Modlitwa podziałała – Gilbert odkaszlnął i kontynuował. – Ja wiem, że jestem zniewalający, ale nie musiałeś zacząć mnie rozbierać na przystanku autobusowym, jak już wysiedliśmy... Wtedy na chwilę zacząłeś kontaktować, ale spokojnie, nikt nie widział – dodał, widząc niewyraźną minę Feliksa. – Dotarliśmy do twojego domu, wyjąłem ci klucze z kieszeni i znowu się ocknąłeś, zwyzywałeś mnie od złodziei, potem stwierdziłeś, że jesteś gospodarzem i zaprowadzisz mnie do pokoju i... – Gilbert zamilkł, rozglądając się dookoła. – I resztę chyba widzisz.

Feliks spojrzał na porozrzucane ubrania.

– Nie przespaliśmy się, nie?

– Też żałuję. Ale nic straconego.

– Gilbert...

– Tak naprawdę, to twój pies nam przeszkodził.

– Wiedziałem, że któregoś dnia ją zabiję – westchnął Feliks.

***

„A ja jestem bardzo szczęśliwy~~~~"

„Naćpałeś się?"

Feliks prychnął, widząc odpowiedź na sms.

„Nie, debilu. Uprawiałem..."

„Nie chcę słyszeć o twoich tęczowych przygodach..."

„Oj, Licia, niewiniątko ty moje..."

„Kto jest tym drugim desperatem?"

„Myśl, słonko, myśl..."

„Jezu... Wiedziałem, że to się tak skończy".

„: D : D : D : D : D : D : D : D"

„Cieszysz się jak prawiczek..."

„Nie chciałeś słyszeć o moich tęczowych przygodach..."

„PRZESTAŃ!"

Feliks zarechotał i odrzucił telefon na stół. Taurys bywał czasem taki uroczy. Uwielbiał go zawstydzać mniej lub bardziej pikantnymi aluzjami.

– Ogłosiłeś całej okolicy? – Gilbert wycierał ręcznikiem mokre włosy.

– A widzisz tłum z widłami przed domem?

Telefon rozdzwonił się ponownie, przerywając Gilbertowi w połowie zdania. Feliks westchnął, widząc dwudzieste siódme połączenie od szefa. Janusz musiał być wściekły.

– Zamierzasz odebrać?

– Myślisz, że gdybym mu ściemnił, że wpadłem pod pociąg i obecnie leżę w szpitalu, czekając na amputację wszystkich członków... Dobra, dobra. Odbieram – Feliks wziął głęboki oddech. Trzeba wypić piwo, które się nawarzyło. Dotknął zielonej słuchawki. – Szeeeeefie! Dzień doberek! Jak tam szef? A w domu wszyscy zdrowi...

– GDZIEŚ TY KURWA JESTEŚ I CZEMU NIE ODBIERASZ, JAK DO CIEBIE DZWONIĘ, PIEPRZONY PIJAKU, JA WIEDZIAŁEM, ŻE TO SIĘ TAK SKOŃCZY, ALE CHUJ, DAĆ MU SZANSĘ, MÓWILI, KURWA MAĆ, KLIENCI MNIE WKURWIAJĄ, BO NIE MA KTO OBSŁUGIWAĆ, JESTEŚ ZWOLNIONY!

– No – Feliks westchnął z ulgą, gdy szef się rozłączył. – I tak miałem rzucać tę robotę. A tak przynajmniej Janusz wisi mi odprawę.

***

– Smutno mi, że musisz jechać – mruknął cicho Feliks.

Stacja kolejowa była puściutka, jeśli nie licząc ich i Biełki, która grzecznie leżała przy ławce. Feliks mocniej zacisnął w dłoni skórzaną smycz i wpatrzył się w dwie pary butów. Jego własne, znoszone już adidasy marki no-name, i bielutkie Air Maxy, częściowo stojące już na ostrzegawczej, żółtej linii namalowanej na peronie.

– Zobaczymy się w październiku – odparł Gilbert pewnie. – Już szukałem informacji o przenosinach na Uniwersytet Warszawski. Trochę zabulę za różnice programowe, ale...

– Nie wiem, czy to wypali – Feliks westchnął ciężko, unosząc wzrok. – A jak nie dostanę tej pracy? Nie dam rady utrzymać mnie i mamy w Warszawie, tylko dorabiając sobie...

– Jak się rachunki rozdzieli na trzy, to da się radę.

Feliks zamrugał.

– Żartujesz! – powiedział, ale oczy mu pojaśniały. – Serio mówisz?

– Jasne – Gilbert przysunął się bliżej. – Twoja matka jest bardzo miła i myślę, że taką teściową to mógłbym mieć. I... poza tym, Ludwig od wczoraj siedzi i szuka mi płatnych praktyk w Warszawie. I mieszkanka. Bo to twoje co wynajmowałeś, to totalnie bez gustu było.

– Wiem – Feliks wyszczerzył zęby. – Bo to było mieszkanie Wacława, brata Janusza. Obaj nie chcą mnie już znać. I wiesz...

Uciszył go pocałunek. Feliks odruchowo chciał się cofnąć, bo kto wie, kto mógł przyjść na stację w międzyczasie, gdy rozmawiali, ktoś mógł ich zobaczyć i... Ręka Gilberta oplotła się wokół jego pleców, nie pozwalając mu odejść.

– Pieprz to wszystko – syknął mu do ucha, kiedy zabrakło im tchu. – Pieprz tę wieś, tych durnych ludzi, którzy najchętniej wbiliby ci nóż w plecy, pieprz to drewno opałowe, bierz matkę, psa, kota i żyj ze mną, rozumiesz? Po to tu dla ciebie przyjechałem.

I znów życie Feliksa przekręciło się o sto osiemdziesiąt stopni. Pierwszy raz, gdy był dzieckiem i zadzwonił telefon, a beznamiętny głos informował dziecko o śmierci w szpitalu. Drugi raz, gdy odkrył swoje namiętności i panikował, bojąc się reakcji społeczeństwa. Trzeci raz, gdy diagnoza była wyrokiem. Czwarty raz, gdy poznał Gilberta na imprezie zapoznawczej Erasmusów i polskich studentów. Piąty raz, gdy z żalem chciał rzucić studia, bo w czerwcu dowiedział się o postępującej chorobie matki.

Szósty raz. Bo ktoś go chciał i nie przyjmował odmowy.

– A gdy się urządzimy... – wyszeptał Gilbert bardzo miękko, głaszcząc jego włosy. – Zabieram cię do Berlina. Odwiedzimy Ludwiga i jego nudne biuro. I wieżę telewizyjną, z której widok masz na ścianie w sypialni.

I kto powiedział, że alkohol nie przynosi czasem pożytku? Feliks zaśmiał się cicho, wtulając w drugie ciało, nie przejmując się tym, że pośród gwizdu na stację zajeżdża pociąg, a ludzie wysypują się z wagonów.

W winie prawda.

koniec. 

Continue Reading

You'll Also Like

747K 27.5K 102
The story is about the little girl who has 7 older brothers, honestly, 7 overprotective brothers!! It's a series by the way!!! 😂💜 my first fanfic...
10.4K 214 14
What happens when Sebastian's triplet daughters come into the fray...
552K 8.5K 85
A text story set place in the golden trio era! You are the it girl of Slytherin, the glue holding your deranged friend group together, the girl no...