Gdy ktoś opuszcza nasze życie, te odejścia nie są sobie równe.
Vilkas obudził się wczesnym rankiem. Jego przykryta futrami klatka piersiowa pokryła się gęsią skórką, gdy zimny powiew wpełzł przez szczeliny w drewnianych drzwiach. Nie musiał się odwracać, by wiedzieć, że Mahogany nie ma przy nim. Przez ułamek sekundy nie był pewien, czy wydarzenia z nocy miały miejsce. Być może bogowie obdarowali go łaskawym snem w gorączce.
Mężczyzna westchnął ciężko, podnosząc się na łokciach. Rozejrzał się po sali wciąż zaspanym wzrokiem.
Ognisko zdążyło już całkowicie wygasnąć.
Tak jak podejrzewał. Był całkowicie sam.
Realistycznie, wiedział, że nie powinien liczyć na to, że dziewczyna zostanie. Powiedziała mu w końcu, że wróciła do Białej Grani tylko i wyłącznie z powodu swojej nowej Rodziny. W głębi duszy wiedział, że ich krótki czas razem był tylko przerwą w życiu Mahogany. Spotkali się i było im razem dobrze, a teraz wróciła do torturowania wdów i składania sierot w ofierze, czy czymkolwiek zajmowała się w Mrocznym Bractwie.
A potem przypomniał sobie, jak leżała koło niego, wtulając głowę z zagłębienie pod jego szyją. Jak jej włosy pachniały dymem z paleniska i wiatrem. Było im ciepło, wśród warstw futer i ubrań. Bezwiednie rysował okręgi na jej gołych plecach. Ona sama wyznaczała mapę z każdej białej blizny na jego piersi. Przypomniał sobie jej twarz, gdy opowiadał jej o swoich planach na przyszłość. Jak słuchała go, wpatrując się gdzieś daleko rozmytym wzrokiem.
Własne łóżko, własny dom i harmonia.
Vilkas podniósł się z głośnym stęknięciem. Jego kręgosłup strzelił głośno, mógł wyczuć, jak kręgi poruszają mu się pod skórą. Miejsce na ramieniu, gdzie jeszcze wczoraj znajdowała się rana, teraz było całkowicie zasklepione. Jedynym dowodem obrażenia był pasek młodej, różowej skóry, napiętej jak pergamin. Za kilka dni nie powinno być nawet śladu. Vilkas zastanawiał się, czy Mahogany wyczuje różnicę.
Słońce zbliżało się ku południu, gdy mężczyzna wyszedł ze Strażnicy na zimne powietrze. Jego oddech zmieniał się w kłęby pary i czuł, jak mróz szczypie go w nos i uszy. Owinął się szczelniej czerwonym płaszczem. Kawałki zaschniętego błota odpadały z tkaniny.
Vilkas przemieszczał się szybko w stronę Białej Grani. Jego misja dopiero się rozpoczęła.
Przed śmiercią, Kodlak wysłał go w dzikie zakątki Skyrim, tuż przy Markarcie, by zgładzić sabat, który tam się znajdował i przynieść głowy Wiedźmokruków. Było to ostatnie zadanie, jakie dostał od starca. Na samo wspomnienie Vilkas poczuł ukłucie żalu. Jego umysł, zdesperowany, by poczuć coś przyjemnego, powędrował do zeszłej nocy. Przypomniał sobie, jak Mahogany topiła się pod jego dotykiem i po chwili zdał sobie sprawę, że się uśmiecha.
Natychmiast sprowadził swój wyraz twarzy do beznamiętnej maski. Nie może przemierzać Skyrim, szczerząc się jak zdesperowana niewiasta. Westchnął głęboko i przetarł dłonią twarz. W oddali widział powoli zbliżające się mury Białej Grani. Westchnął głęboko na znajomy widok. Tyle razy patrzył z drogi na miasto, które miał przywilej nazywać domem. Za każdym razem, wracając z zadań, dziękował bogom, że pozwolili mu żyć na tyle długo, by znów przejść przez drewnianą bramę.
Miał nadzieję, że zobaczy ją przy Jorrvaskr. Że pojawi się, niespodziewanie, jak zawsze, stanie koło niego i będzie patrzyła, jak ciało Kodlaka ulatuje z dymem do nieba. Wsunie ramię pod jego ramię i będą stali, jakby to, co było między nimi, przypominało normalny związek. Nie pojawiła się, jednak Vilkas nie czuł żalu. Siedząc po pogrzebie w głównej sali Jorrvaskr, beznamiętnie obgryzając kawałek pieczeni, słuchając jednym uchem raportu Farkasa z ostatniego zadania, Vilkas utwierdził się w swojej decyzji. Był gotowy zrezygnować ze wszystkiego, co do tej pory cenił ponad życie dla jednej, niewyraźnej wizji.
Łóżko, dom, harmonia.
***
Gwiazda Zaranna wydawała się nie zmieniać. Rybacka mieścina, niegdyś jedna z najważniejszych w Skyrim, wiecznie pokryta śniegiem, trwająca nieprzerwanie od wieków.
Kopyta Cienistego obijały się miarowym stukotem o oblodzone kamienie, którymi wyłożona była główna droga, przebiegająca przez całą długość miasta. Mieszkańcy unosili głowy znad swoich zajęć, przypatrując się nieznajomemu jeźdźcowi i jego kruczoczarnemu wierzchowcu.
Na początku można by było uznać, że na grzbiecie konia leży pakunek owinięty w kilka rolek materiału. Dopiero po bliższej, dłuższej inspekcji dało się wyodrębnić kręcone włosy, wylewające się niczym smoła z zaciągniętego kaptura. Kościste, brązowe ręce, zaciśnięte wokół skórzanej uprzęży. Mimo wszystko nikt nie uznał jej obecności za dziwną. Kolejna ofiara wojny uciekająca przed pożogą. Być może uda jej się dotrzeć w bezpieczne miejsce, gdzie czekać będzie na nią ciepłe ognisko i kufel pełen piwa. Większość uchodźców nigdy nie dostawała się do Wichrowego Tronu. Kończyli w rowie, przysypani grubymi warstwami śniegu, z zaciągniętymi mgłą oczami i fioletowymi ustami.
- Mamo, dlaczego ktoś ciągle chce wojny? - zapytała Mahogany, dawno temu, dyndając nogami nad kołem wozu.
Khajitka zastygła na ułamek sekundy w bezruchu, po czym, powoli, powróciła do wytrzepywania kolorowego materiału sukni. Turkusowe frędzle na krańcu tkaniny zatańczyły na wietrze.
- Niestety - zaczęła Ma'Ri, obserwując kątem oka konwój pełen więźniów, znikający za murami miasta - Ludzie wolą umierać za bogów w niebiosach, niż żyć dla ludzi na ziemi.
Mahogany nie rozumiała wtedy słów swojej przybranej matki. Wzruszyła ramionami i powróciła do wysysania miodu z wielkiego plastra wosku. Mlaskała jak opętana, a po jej siedmioletnim podbródku spływała kropla gęstego złota. Bramy miasta zamknęły się z trzaskiem, przypieczętowując los więźniów.
Cienisty zatrzymał się gwałtownie, zarzucając głową do tyłu i parskając cicho, para uleciała z jego nozdrzy. Na jego grzbiecie, skulona sylwetka podskoczyła lekko. Schowana w kapturze głowa poruszyła się, rozglądając wkoło. Przetarła sklejone oczy dłonią i odgarnęła ciężki materiał z czoła, uwalniając kaskady czarnych loków. Zauważyła, że jej włosy stawały się coraz cieńsze. Nie błyszczały już w słońcu, wisząc smętnie przy jej skalpie. Zimne powietrze i słońce, odbijające się w śniegu wywołały łzy w jej oczach.
- Już jesteśmy? - zapytała zachrypniętym głosem.
Koń kopnął przednim kopytem, posyłając grudki zabłoconego śniegu w powietrze. Mahogany uznała to za potwierdzenie i ześlizgnęła się ze zwierzęcia. Gdy tylko jej nogi dotknęły ziemi, kolana się pod nią ugięły i Mahogany wylądowała w śniegu. Czuła na ramieniu lekki dotyk chrap Cienistego. Koń rozwiewał jej włosy swoim oddechem.
Jej ręce drżały niekontrolowanie. Przed oczami zatańczyły jej mroczki. Czuła ostry ból wysoko na udach, skórzane spodnie przykleiły się do głębokich otarć.
- Jesteś nieodpowiedzialna - usłyszała beznamiętny głos Luciena, jego szata przenikała nieznacznie przez jej kolana.
Dziewczyna posłała mu rozgniewane spojrzenie, spod grubych brwi. Oparła ręce na zamarzniętej ziemi i spróbowała się podnieść. Po chwili trudu i przeklinania udało jej się wyprostować. Jej nogi drżały lekko, czuła, jak kości przesuwając się pod skórą. Poprawiła krótki sztylet przy pasie i poklepała Cienistego po boku.
- Nic mi nie jest - powiedziała do konia i ducha, który skrzyżował ręce na piersi i wywrócił oczami.
Dziewczyna spojrzała na Cienistego. Ku jej rozdrażnieniu, również nie wyglądał na przekonanego.
- Oh na litość... - burknęła Mahogany, zakrywając się ciaśniej płaszczem.
Znajdowali się na skutej lodem plaży. Zimny wiatr pchał spienione fale w stronę brzegu, niosąc ze sobą charakterystyczny zapach morza. Przed dziewczyną, schowane w klifie znajdowały się znajome, czarne drzwi. Wizerunek czaszki wpatrywał się pustymi oczodołami w sylwetkę Mahogany, cicho wyczekując jej kolejnego ruchu.
- Twoje zdrowie nie jest długiem, który możesz bez końca zaciągać. - powiedział Lucien, przechodząc koło dziewczyny - W końcu twoje ciało go spłaci.
Zanim duch zdążył dokończyć, Mahogany wyprzedziła go, machając ręką, jakby był bzyczącą nad uchem muchą. Dziewczyna podeszła szybciej do przykrytej cienką warstwą świeżego szronu sylwetki. Dopiero z bliska rozpoznała szare włosy i wiecznie niezadowolony wyraz twarzy Arnbjorna. Z jego boku lała się krew, tworząc hipnotyczny kontrast na tle śniegu.
Dziewczyna natychmiast padła przed nim na kolana, biorąc przyprószoną kilkudniowym zarostem twarz. Oczy Arnbjorna otworzyły się natychmiast, przez ułamek sekundy pełne gniewu i paniki. Jego wyraz twarzy złagodniał, gdy wreszcie rozpoznał dziewczynę. Wypuścił rozedrgany oddech, który zamienił się w obłok białej pary.
- Czułem, że Astrid cię za mną przyśle - słowa mężczyzny uciekały z jego ust przerywanym szeptem, jakby jego struny głosowe nie były pewne, czy chcą wydać dźwięk.
Mahogany uśmiechnęła się lekko, powoli odhaczając zastygnięte palce Arnbjorna z miejsca, gdzie starał się zatrzymać krwawienie. Dziewczyna westchnęła, gdy zobaczyła głęboką ranę w boku mężczyzny. Nie wyglądała ja cięcie, które znalazła na Veezarze. Cyceron musiał dźgnąć wilkołaka przynajmniej na połowę długości ostrza.
- Masz szczęście, że żyjesz - skomentowała dziewczyna, przyglądając się bliżej ranie.
- Nic mi nie jest - mruknął mężczyzna, po czym zaniósł się świszczącym kaszlem.
Gdy skończył, wytarł z brody krew, która uciekła kącikiem ust.
- Jesteście siebie warci - westchnął Lucien, wyraźnie zirytowany sytuacją.
Mahogany zignorowała go. Odgarnęła włosy z czoła, po czym podwinęła rękawy, odkrywając kościste ręce i wyciągnęła dłonie, tak, że prawie dotykały przesiąkniętej krwią tkaniny.
- Nie rób tego - Lucien przykucnął przy niej, zbliżając twarz do niej.
Czuła emanujące od niego zimno, wbijające się w jej zapadnięty policzek, obsydianowe oczy. Przełknęła ślinę, marszcząc brwi w skupieniu.
- Będziesz potrzebowała tej energii - przypomniał duch, jego oddech odbił się od czarnych loków.
Jasne, ciepłe światło błysnęło między palcami dziewczyny, powoli spływając w stronę wciąż krwawiącej rany. Lucien przygryzł wnętrze policzka, po czym wyprostował się i skrzyżował ramiona na piersi. Patrzył z góry na dziewczynę, która w ciszy zasklepiała kawałki skóry i ścięgien. Jej palce tańczyły nad rozdartymi kawałkami tkaniny i skóry. Wciągnęła nierówny oddech i jej ręce opadły na kolana. Lucien widział, jak walczy z ciemnością, która groziła wciągnięciem w aksamit nieprzytomności. Kiwała się na boki, czarne fale włosów przelewały się z jednego boku, na drugi. Mężczyzna obserwował, jak z jej pełnych ust uleciało westchnięcie, przepełnione ulgą i zmęczeniem. Cała sytuacja stawała się coraz bardziej hipnotyzująca i wkrótce Lucien przeklinał się w myślach, za miejsca, w które udawał się jego umysł.
- Idź - powiedziała o chwili wytchnienia Mahogany, kładąc zimne ręce na dłoni wilkołaka - Wracaj do domu, do żony.
Arnbjorn podniósł się powoli z ziemi. Dziewczyna mogła przysiąc, że usłyszała, jak jego stawy strzelają z każdym ruchem. Wilkołak odgarnął mokre od śniegu włosy z czoła i przeszedł koło Mahogany, mierzwiąc jej włosy zgrubiałą od odcisków ręką.
- Trzymaj się młoda - rzucił na odchodne, kierując się w stronę Gwiazdy Zarannej.
Dziewczyna spojrzała na Luciena, który obserwował ją w ciszy, oparty plecami o skałę koło drzwi do Sanktuarium. Mierzyli się wzrokiem przez ułamek sekundy i w końcu dziewczyna zebrała w sobie na tyle siły, by podnieść się z kolan.
- Gotowa, by zapolować na klauna? - zapytał Lucien, głosem ociekającym jadem.
- Oh zamknij się - burknęła Mahogany, kładąc dłoń na wyrzeźbionej w kamieniu czaszce.
***
Cyceron czuł jej obecność w Sanktuarium.
Ciemność ustępowała jej miejsca, wpuszczając ją głębiej, przez korytarze i zarośnięte sale. Z każdym strażnikiem, który rozpływał się w powietrzu, przecięty jej sztyletem, jej byt stawał się wyraźniejszy. Tę samą energię odczuwał, gdy późnymi godzinami przesiadywał w sali z Nocną Matką, wcierając olejki w jej wiekowe kości. On i Mahogany byli połączeni na zawsze ze Straszliwą Matroną, dzięki woli Sithisa. Może i Cyceron nie słyszał słodkiego głosu, jednak odgrywał rolę Opiekuna, szlachetne zadanie, gwarantujące mu pewną nierozerwalną więź z Sithisem.
Poruszała się cicho, zgarbiona, z piersią prawie przy samej podłodze. Widoczne kręgi przesuwały się pod czarnym materiałem tuniki. Jej palce co jakiś czas poprawiały uchwyt na sztylecie, gotowym w każdej chwili, by zatopić się w nic niepodejrzewającym ciele.
Jej obecność była w pewien sposób hipnotyzująca. Chociaż równie dobrze stan Cycerona mogła tłumaczyć kałuża krwi przy jego lewym boku, powiększająca się z każdą sekundą. Błazen czekał na nieuniknione. W głębi duszy był ciekaw, jak postąpi jego najdroższy Słuchacz. Ta kłamliwa zdzira Astrid pewnie kazała jej go zabić. Cyceron zaśmiał się słabo, kaszląc głośno i wypluwając krew, która zebrała się w jego ustach. Usłyszał szczęk otwieranego zamka i zamarł na posadzce, wpatrując się w ciemność intensywnie. Błazen uśmiechnął się krzywo. Dziewczyna otworzyła drzwi na całą szerokość, wisząc na drewnianych skrzydłach, jakby cały ciężar świata spoczywał na jej barkach. Wilgotne, matowe włosy przylegały do jej twarzy i dekoltu, pomiędzy cienkimi lokami błyszczały niebieskie oczy.
- Słuchaczu! - zawołał Cyceron, gdy pierwszy szok po zobaczeniu jej sylwetki minął - Złapałaś mnie! Poddaję się! - błazen zaniósł się śmiechem, przerywanym okropnym, rozrywającym kaszlem.
Jej wzrok wydawał się nieobecny, przez ułamek sekundy patrzyła na niego zamglonymi oczami. Po chwili jednak drgnęła, a jej oczy skupiły się na odbijającej światło świec kałuży, tuż przy ciele mężczyzny.
- Na Sithisa, Cycero... - szepnęła, po czym puściła się biegiem w jego stronę, padając na kolana przy jego boku.
Krew rozbryznęła pod jej nogami, wsiąkając w spodnie, jednak dziewczyna nie wydawała się tego zauważać. Położyła ręce na ranie mężczyzny, uciskając mocno, jakby starała się wepchać krew z powrotem do środka.
- Ledwo żyjesz - stwierdziła dziewczyna, skupiając się z całej siły na zaklęciu, które w boleśnie powolnym tempie rozpalało się między jej palcami. - Dlaczego to zrobiłeś? Dlaczego zaatakowałeś Astrid?
Cyceron przez chwilę obserwował ją z uniesionymi brwiami. Po chwili jednak zaśmiał się z niedowierzaniem.
- Jak to dlaczego? Ha ha, Słuchaczu na pewno wiesz, nie żartuj sobie z biednego Cycero!
Mahogany ściągnęła brwi i zacisnęła usta w cienką linię. W jaki sposób błazen potrafił w tak beztroski sposób z nią rozmawiać w jego obecnej sytuacji, było dla niej niewytłumaczalne. Ciemne cienie pod jego oczami i biała jak pergamin skóra ściskały serce dziewczyny strachem, jakiego nie czuła dawno. W głębi duszy modliła się do Sithisa, po raz pierwszy odkąd dołączyła do Mrocznego Bractwa, żeby zostało w niej na tyle sił, by chociaż w minimalnym stopniu zasklepić ranę błazna.
- Powiesz mi później - stwierdziła dziewczyna, na chwilę puszczając jedną dłonią ranę mężczyzny i popychając jego głowę w dół, tak, by położył się na podłodze. - Teraz musisz odpocząć... I to bardzo.
Powoli, złote światło rozbłysnęło z dłoni dziewczyny, spływając głęboko w ranę błazna, zasklepiając ją na tyle, by powstrzymać krwawienie. Cyceron pozwolił sobie zamknąć oczy na ułamek sekundy. Ciepło rozlało się po jego ciele i powoli wciągało w objęcia snu. Zanim jednak błazen całkowicie odpłynął, poczuł nagły ciężar na swoim ramieniu. Momentalnie otworzył oczy i przekręcił głowę. Tuż przed jego nosem zobaczył zamknięte, brązowe powieki i rozwarte usta, z których co chwila wydobywał się płytki oddech, rozwiewając czarne loki.
Cyceron widział Mahogany podczas snu wiele razy. Kiedy dosłownie traciła przytomność, siedząc na krześle w kuchni. Kiedy odpływała przy zaplataniu włosów. Czasami, kiedy składał jej porozrzucane ubrania w środku nocy, gdy wierzgała nogami pod futrami i budziła się z krzykiem. Nigdy jednak nie miał okazji widzieć jej tak spokojnej, tak blisko. Gdyby nie unoszące się i opadające kosmyki włosów, leżące na spierzchniętych ustach, można by było pomyśleć, że umarła.
Patrzył więc na nią i patrzył, aż poczuł zimne ręce zaciskające się na jego prawym ramieniu i gwałtownie odciągające go na bok. Głowa Mahogany upadła na posadzkę, jednak dziewczyna nawet nie drgnęła. Błazen został pociągnięty w górę i dosłownie rzucony na drewniany stół, stojący pod ścianą. Tylko dzięki łasce Sithisa, rany mężczyzny nie otworzyły się ponownie. Zanim zdążył pojąć, co się wydarzyło, dzwoniąca monetami sakwa, wylądowała w jego dłoni.
- Idź do miasta i wynajmij sobie pokój - znajomy, niski głos sprawił, że błazen uśmiechnął się szeroko - Nie pokazuj się w Falkrecie.
- Oh tak zrobię, Mówco, tak tak - Cyceron pokiwał ochoczo głową, po czym wcisnął sakwę do kieszeni i rzucił szybkie spojrzenie na Mahogany, która obecnie skuliła się na podłodze, przyciskając swoje chude ręce do klatki piersiowej.
- Nasz Słuchacz wygląda dziś prześlicznie, prawda? Jak śmierć we własnej osobie, haha! - Cyceron drgnął odrobinę, gdy ostry wzrok Luciena spadł na jego osobę. - Cycero już tu nie ma! - zawołał, po czym ruszył szybkim, lecz trochę chwiejnym krokiem w stronę wyjścia.
Być może zachowanie Luciena było irracjonalne. Być może zareagował zbyt ostro na bliskość błazna. Jednak był pewien jednej rzeczy. Nie żałował tego ani trochę.
***
A.N.
Ayoooo! Dzisiaj rozdział trochę krótszy niż zwykle, ale chciałam się pobawić pisaniem nie koniecznie z perspektywy Mahogany. Zastanawiam się nad zrobieniem rozdziału oczami Vilkasa, bo szykują się u niego pewne zmiany i chciałabym to jakoś pokazać, nie koniecznie przez Maho... nwm, nwm pożyjemy, zobaczymy.
Koniec Mrocznego Bractwa jest coraz bliżej i no... smutno mi z tego powodu... bo wiecie, jak to się kończy...
Anyways, dzięki, że jesteście ze mną, komentarze pod ostatnim rozdziałem były takie słodkie, mój boże ٩(♡ε♡ )۶ (wgl pod każdym rozdziałem jesteście kochani i cieszę się, że mogę z wami pisać i komentować, bardzo wiele to dla mnie znaczy)
Nie wiem, dlaczego tak się rozklejam...
Love y'all