Wojna Trzech Ras

By Nihgtingale

6.5K 675 714

Świat, jaki wszyscy znamy, przestał istnieć za sprawą rasy, która dotąd żyła w ukryciu. W trwającej od lat wo... More

Od Autora
Podrozdział I
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Podrozdział II
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Podrozdział III
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Podrozdział IV
Rozdział 15

Rozdział 14

191 22 24
By Nihgtingale

        Jechali całą noc. Pierwsze budynki Azylu i otaczającą go palisadę dostrzegli tuż po wschodzie słońca. Przed Nową Wojną była tu niewielka czeska wieś. Teraz zmieniła się w całkiem sporą osadę pogranicza, tuż za oficjalną granicą Newlandu. Oficjalną, ponieważ Organizacja Zjednoczonej Ludzkości bardzo dokładnie wyznaczyła ramy państwa ludzi. Granicę, oprócz linii na papierze, wytyczał też długi na kilkaset kilometrów wał dzielący Europę na pół. Biegł od Morza Bałtyckiego, aż po Alpy i Morze Adriatyckie. Choć jako umowna linia nie stanowił żadnej realnej zapory przed Czarnoksiężnymi, dawał Newlandczykom wrażenie odgrodzenia od zagrożenia. Po obu stronach wału, w odległości kilkudziesięciu kilometrów usypano mniejsze szańce. Wszystko, co znajdowało się pomiędzy nimi, nazywano pograniczem. Tu leżały placówki wartownicze, które miały ostrzegać przed nadciągającym nieprzyjacielem i przekazywać ustne meldunki, gdy tracono łączność radiową.

       W okresie poatomowym nastąpiła migracja na wielką skalę, miasta się wyludniły, a ludzie żyli w rozproszeniu. Tereny wiejskie dawały większe szanse na przeżycie. W ruinach dużych miast pozostali jedynie ci, którzy nie potrafili się przystosować i porzucić szczątków cywilizacji. Dwadzieścia lat po ataku Czarnoksiężnych i wojnie nuklearnej, która była jego następstwem — niegdyś wielkie aglomeracje stały opustoszałe, wyeksploatowane ze wszystkich przydatnych surowców, materiałów i przedmiotów. Nawet w Newlandzie ludzie zapuszczali się tam rzadko. Nie zostało tam nic, dlaczego warto było ryzykować spotkanie z bandami włóczęgów, rabusiów i dezerterów.

       Na terenach podległych poszczególnym Obwodom znajdowały się obecnie największe skupiska ludności. Choć współczesnym wioskom daleko było do sielskiego, wiejskiego życia z okresu normalności świata, to osady pogranicza bardziej przypominały przedwojenne miasta. Mało kto uprawiał tu rolę, chętniej hodowano zwierzęta i handlowano z wojskiem. Najlepszą walutą były wojskowe asygnaty, te urzędowe i te wystawiane żołnierzom w ramach żołdu. Gdy armia potrzebowała jedzenia, paszy dla koni, noclegu czy jakiejkolwiek przysługi, wystawiała asygnatę, którą później można było wymienić, handlując z innymi cywilami albo zgłaszając się do komisarzy. Ludzie z głębi Newlandu, gdzie wojska praktycznie nie było i gdzie trudno było o asygnaty, przyjeżdżali na pogranicze, do miejsc, w których stacjonowała cała ludzka armia. Przywozili to, co udało im się wyprodukować, wyhodować, by wymienić na coś, czego u nich nie sposób było dostać.

       Azyl był osadą położoną między granicą a szańcem wewnętrznym na terytorium Obwodu Południowego, o trzy dni drogi od kwatery głównej armii ludzi. W kwaterze naczelnego dowództwa na co dzień przebywał West jako przedstawiciel Ptasiego Wywiadu. Słowik i pozostali Wywiadowcy nie przepadali za sztywną hierarchią i wzajemnym czapkowaniem. Ich niechęć brała się zapewne stąd, że pomimo dziesięciu lat istnienia i zasług, nadal przez większość wojskowych nie byli uważani za prawdziwych żołnierzy. Nieprzychylność i zła sława brała się zapewne z tego, że zaciągali się do niego ludzie z niekoniecznie wzniosłych pobudek. Na dodatek tacy, których nie przyjęto by w tradycyjnych formacjach. West od początku uważał, że potencjał tkwi w nawet najbardziej niepozornych kandydatach, czego dowodem była sama Słowik, wyrastając w ten sposób – wbrew sobie – na symbol szansy i odkupienia. Sztab Generalny miał Wywiadowcom za złe ten brak wymagań, ale organizacja oddziałów oparta na lojalności i wzajemnym zaufaniu oraz ryzyko stałego kontaktu z Czarnoksiężnymi stanowiło najlepsze kryteria weryfikacji.

       W Azylu spotykali się dowódcy poszczególnych oddziałów Wywiadowców, odbierali swoje asygnaty, wypoczywali i uzupełniali broń i zapasy. Osada żyła z żołnierzy Ptasiego Wywiadu, a mieszkańcy odpłacali im szacunkiem podszytym niepokojem. Choć Wywiadowcy nie kradli, nie dewastowali i nie rabowali, jak to się często zdarzało żołnierzom, zanim OZL zaprowadziła swój porządek, a mieszkańcy pogranicza byli przyzwyczajeni do życia w niebezpieczeństwie i ciągłym napięciu, to tajemniczy czarni jeźdźcy budzili w nich niepokój. Wykorzystywali ich obecność na tyle, na ile mogli, ale powstrzymywali się od nawiązywania z nimi bliskich relacji.

       Azyl stał się siedzibą Wywiadowców nie przypadkowo. Generał Simon Bauer, dowódca wojsk Obwodu Południowego, był najprzyjaźniej nastawiony do Ptasiego Wywiadu. W centralnej części pogranicza, najgęściej zaludnionej i najbardziej upolitycznionej, znajdował się Sztab Generalny. W północnej stacjonowali głównie marynarze, ex-lotnicy, mechanicy i wszyscy, którzy bezskutecznie próbowali odbudowach technologiczną potęgę armii sprzed wojny. Po Newlandzie krążyły plotki, że dysponowali ostatnimi ładunkami nuklearnymi. Większość żołnierzy, którzy stracili kogoś w pierwszych chwilach bombardowania oraz niedługo po nim, darzyła ich niechęcią, pogardliwie przezywając tłokami.

       Azyl, podobnie jak cichy port, bastion, enklawa, oaza, przystań, opoka, ostoja — we wszystkich językach — były popularnymi nazwami osad w całym Newlandzie. Poczucia bezpieczeństwa, ładu i spokoju jako towarów deficytowych szukano wszędzie, nawet na tablicach z nazwą miejscowości.

       Gdy znaleźli się w zasięgu wzroku wartowników pilnujących murów, doleciały do nich szybkie, urywane komendy. Brama zaskrzypiała i uchyliła się. Minęli umocnienia charakterystyczne dla każdego pogranicznego miasteczka – tu na południu wzniesione z pociemniałych, heblowanych pni drzew, poszarpanych kawałków blachy i najeżonych pogiętymi drutami zbrojeń.

        Słowik wkroczyła do miasta pierwszy raz od tragicznej dla niej wyprawy. Rozejrzała się wokoło, ale jej wzrok prześlizgiwał się po otoczeniu; myślami wciąż krążyła wokół opowieści Westa, nieprawdopodobnej i bezprecedensowej. Czy przez ten cały czas, gdy próbowali odnaleźć Alfę, popełniali błąd? Czy żyjąc w nienawiści i poczuciu własnej wyższości nad przeciwnikiem, przeoczyli jedyny sposób na wygranie wojny? Czy zasady humanitaryzmu stały się dla nich po apokalipsie tak obce, że nigdy nawet nie rozważali zastosowania ich wobec wroga? A może walka, cierpienie i zemsta odcisnęły się w nich tak głęboko, że wszelkie idee etyki wojny i moralność w nich umarły?

W nas...

                                        ...czy we mnie?

        Nie wierzyła w nagłe oświecenia i światopoglądowe przełomy, ale coś niedobrego działo się z nią od czasu, gdy po raz pierwszy pokłóciła się z Onurem. Analiza stanu ducha nie przynosiła żadnych rozwiązań i Słowik popadła w przygnębienie. Tęskniła za tymi cichymi, rzewnymi chwilami na polanie, gdy zdawało się, była po prostu dziewczyną. Gdy chłonęła jego zainteresowanie i rzeczową troskę, zagłębiała się w pokiereszowaną relację, która mogła być wszystkim i niczym. Słowa Westa i powrót w przestrzeń wiążącą się z tamtą Słowik osadzały ją jednak w rzeczywistości, do której tak bardzo pragnęła powrócić. Do normalności. Choć sama nie potrafiła już określić, kiedy jej życie najbardziej przypominało z góry ustalony przez ludzkość wzorzec.

       Do tej pory cała jej determinacja i siła opierały się na celu. Przygnębiła ją myśl, że cel ten nie powinien być osiągnięty metodami, których używała od lat. Czy jej zachowanie, gdyby jego adresatem nie był Czarnoksiężny a człowiek, byłoby zbrodnią wojenną? Przymknęła oczy, słysząc w głowie podniesiony głos Onura —

zabijający dla zabawy...

                                                    ...mordują każdego, kogo spotkają.

           Machinalnie podążyła za resztą oddziału przez nierówne, popękane uliczki. Asfalt był poszarzały od brudnego śniegu, szronu, kurzu i wszelkiej maści nieczystości, które nagromadziły się tam przez lata. Białe linie oddzielające pasy wyblakły i tylko gdzieniegdzie przebijały ponure resztki. Po obu stronach drogi stały domy otoczone lichymi płotami i niedbałymi ogrodzeniami. Z nędznych szop dochodziło muczenie krów, beczenie kóz i pokwikiwanie świń. Z kominów domostw unosił się dym, a w popękanych szybach migotało światło świec. Oprócz warty na palisadzie oraz przy bramie miasteczko świeciło pustkami. Zimny poranek nie zachęcał do wychodzenia z domu.

          Podczas jazdy z sanatorium West streścił wypadki ostatnich dwóch tygodni, a pozostali dorzucali od czasu do czasu swoje komentarze. Słowik nie zadała żadnego pytania, zbyt oszołomiona, by rozwikłać zagadkę niespodziewanego informatora. Spojrzenia żołnierzy i ich rozczarowanie kłuło ją w plecy. Wiedziała, że próbują rozszyfrować jej zachowanie i zapewne gubią się w domysłach, ale wolała wcześniej przetrawić wiadomości niż ponownie zdradzić się swoim rozedrganiem.

         — Wreszcie w domu! — zawołał uradowany Misiek.

         — Przecież wyjechaliśmy wczoraj — zauważył Baron.

         — Ale ostatnio dużo się działo! Chętnie bym się napił u Mariewny i porządnie wyspał! Co ty na to, kapitanie? — zwrócił się do Słowik i jakby nie miała kilkutygodniowej przerwy w dowodzeniu, zapytał: — Komenda: rozejść się?

        Na placu przed stanicą żołnierze palili papierosy i gawędzili między sobą. Słowik wsiąkła w atmosferę rozluźnienia i zadomowienia, w miejsce, które tchnęło czymś swojskim i nagle przez krótką chwilę wszystko znów wskoczyło na swoje miejsce. Każdy szczegół się zgadzał – mundur ukrywał defekty ciała, polowy rozgardiasz zagłuszał dygoczące serce, a widoczna na każdym kroku dyscyplina i wojskowy ład porządkował potrzaskane życie. Mogła schować się przed wszystkimi wątpliwościami. Tak samo jak po śmierci ojca zniknąć w strukturze zbudowanej z rozkazów, decyzji, regulaminów, zasłonić się normami, praktykami i zasadami. Trzasnęły drzwi, na drewnianych schodach zadudniły głośno wojskowe buty, zawibrowało przekleństwo, zafurkotał przyjacielski śmiech. 

        Kiwnęła Miśkowi głową na znak zgody, ale zanim cokolwiek odpowiedziała, odezwał się West:

        — Na razie nie. Niech Rodolfo zabierze konie do stajni. Tadek i Baron napalą w kozach. Misiek, obudzisz Hawrankową, niech przygotuje śniadanie. Zapoyla, pójdziesz ze mną. Zajrzymy do jeńca i ewentualnie zluzujesz straż.

        Wszyscy ruszyli wykonać rozkazy. W miejscu zatrzymał ich zachrypnięty głos Słowik:

        — A ja?

        West podszedł do niej i wyszeptał do ucha:

       — Nie wiem, co się stało w tym sanatorium, ale weź się w garść. Straszysz swoich ludzi. Zajrzyj do kwatery, napij się, cokolwiek. Tylko po śniadaniu chcę widzieć starą Słowik, gotową wycisnąć z tego potwora wszelkie informacje. Rozumiesz?

       Skarcona bez słowa wmaszerowała do siedziby Wywiadowców. W holu jak zwykle panował chłód. Na parterze znajdowała się kuchnia, stołówka oraz łazienki, w których hydraulika od dawna nie działała. Z rur ciurkała zimna woda, a od czasu gdy za stajniami wyrósł rząd latryn, nie używano toalet. Na lewo od wejścia Słowik minęła gabinet, który służył głównie jako miejsce oficerskich odpraw. Po drewnianych, wyżłobionych niezliczonymi krokami schodach wspięła się na piętro pełne kwater. Jako oficer i kobieta dzieliła pokój jedynie z Czajką, dowódcą innego oddziału Wywiadowców. Reszta nieliczne noce, podczas których odpoczywali w Azylu, spędzała w wieloosobowych salach. Nie było tu wygód, ale każdy dostawał swoją pryczę i kąt na prywatne rzeczy, których nie chciał targać ze sobą na wyprawy. Pokoje ogrzewały żelazne kozy. Na kominie żołnierze suszyli zawilgotniałe ubrania, dzięki czemu w całej jednostce unosił się specyficzny zapach. Panowały tu jasne zasady i Wywiadowcom żyło się dobrze w tej mundurowej wspólnocie.

       Kapitan zdziwiła się, otwierając drzwi, jej pokój był zamieciony, przewietrzony, a koce i poduszki wytrzepane. Uśmiechnęła się na myśl o tym, ile Hawrankowa musiała się napracować. Bycie gospodynią takiej grupy żołnierzy nie było łatwe, ale kobieta, jako matka pięciu synów, miała w tym doświadczenie. Gotowała, sprzątała i prała ich mundury, wiecznie utyskując i musztrując nawet doświadczonych weteranów, choć rzadko za swoją pracę przyjmowała asygnaty. Każdy z jej pięciu synów był w wojsku, trzech nadal służyło, a dwóch spoczywało, gdzieś na polach pogranicza i frontu. Gdy chcieli jej płacić, mawiała, że ma nadzieję, że jak ona karmi ich, tak ktoś nakarmi jej synów.

         Słowik odłożyła worek na stół. To pakowanie, rozpakowywanie podkreślało specyficzny niepokój, który trawił ją od momentu, gdy doktor Crosby zwolnił ją z rekonwalescencji. Domyślała się, czym był spowodowany, ale starała się zagłuszyć myśl o Onurze, który miał na próżno czekać na polanie. Spojrzała na zegar wiszący nad stołem. Zza pękniętej szyby docierało głośne tykanie. Wskazówka wybijała takt, z którym zsynchronizowało się bicie serca. A przynajmniej tak się jej wydawało, bo czuła w piersi rytmiczne szarpnięcia, jakby coś próbowało się z niej wyrwać na wolność. Oparła dłonie na poręczy krzesła i zaczerpnęła kilka głębszych wdechów, starając się skupić na poleceniu Westa.

               Stara Słowik...

                              Stara...

                                       Słowik...

                                                   Stara...

                                                           Martha...?

           Zła na siebie i myśli, których nie potrafiła się pozbyć, wyszła na korytarz, uciekając przed pustką pokoju i tykaniem zegara. Nim zdążyła się zastanowić, co dalej, usłyszała wysoki, piskliwy głos gospodyni.

        — Nie musisz tak wrzeszczeć! Nie jestem głucha! I nie śpię od dawna! Przecież pan major mówił, że dzisiaj wróci pani kapitan! Upiekłam chleb specjalnie na tę okazję! — dochodziło z kuchni. — Nie rusz! Mówię, że na powrót pani kapitan! Idź stąd, bo dostaneš po hubě!* — Po ostatnim zdaniu nastąpił potok czeskich przekleństw, przerywany brzękiem garnków i talerzy oraz śmiechem.

        — Słyszę, że Hawrankowa nadal na posterunku! — odezwała się Słowik z progu kuchni, zwabiona zapachami i swojską atmosferą. Ciepło kuchni i spojrzenia gospodyni przyciągało i powoli zaczynała cieszyć się, że istniało na Ziemi miejsce, które się nie zmieniało i do którego mogła wracać, nawet po takich trudnych przeżyciach jak leczenie. Wiedziała, że musi się otrząsnąć i odrzucić wszystko, co wytrącało ją z dawnej stwardniałej równowagi, a najszybszym na to sposobem wydawało się porzucenie rutyny sanatorium na rzecz rutyny służby. Jeśli miała znów być Słowik, musiała odzyskać tamtą siebie.

        — Pani kapitan! Jak dobrze! A tak się baliśmy! — ucieszyła się gospodyni.

        — Hawrankowa się bała, my tam wiedzieliśmy, że szefowa się poskłada — dodał Misiek, który siedział przy stole z pajdą chleba wielkości połowy bochenka.

       — Akurat! — oburzyła się. — Jak panią kapitan tu wnieśli, zakrwawioną i taką bladą, to pierwszy się zacząłeś żegnać i modlić. A jak ten wioskowy konował orzekł, że nic się nie da zrobić, to jaśnie pan Baron i, ten tu, gamoń łkali jak dwie panički.**

       — Nic nie pamiętam — powiedziała Słowik. — Od momentu odwrotu, do pobudki w sanatorium nie pamiętam zupełnie nic.

       — Wszystko mogę opowiedzieć, jak pani kapitan sobie życzy! Pan major potem złapał tego konowała za hadry*** i potrząsł porządnie. To się wziął za leczenie. Na szczęście jak tylko wróciliście, to Rodolfo pojechał do wartowni, skąd nadali meldunek do kwatery głównej i w godzinę była odpowiedź, że panią kapitan mają wieźć do tego sanatorium. I dobrze, bo wróciła pani całkiem jak dawna! — plotła kobieta.

        Słowik podeszła do palników i zaczęła zaglądać w stojące tam garnki, by uniknąć dalszej rozmowy na temat jej stanu psychicznego i fizycznego.

        — Pani kapitan pewnie głodna! Zaraz podaję! Ile osób będzie jadło? — zwróciła się do Miśka, ale ten wzruszył ramionami. — Oprócz waszego oddziału zostało tylko kilku ludzi. Czajki i inne gołębie już dawno poleciały!

       Po chwili do kuchni weszli pozostali członkowie oddziału Słowik. Ostatni przy stole usiadł West.

      — Czy Hawrankowa mogłaby zanieść śniadanie również do piwnicy? Zapoyla i nasz jeniec na pewno chętnie zjedzą — poprosił gospodynię. Ta tylko kiwnęła w odpowiedzi i z gotową tacą wyszła z kuchni.

     Słowik nie mogła uwierzyć, że teraz nawet karmili Czarnoksiężnych. Podniosła głowę znad chleba i jajek i zapytała:

    — Jaka ona jest?

    Mężczyźni spojrzeli po sobie. Bez trudu zrozumieli, o kogo pytała.

    — Dziwna. Jakby zielona — wymamrotał Misiek i wzdrygnął się z niesmakiem.

    — Sam jesteś zielony... I to wiesz w czym! — zareagował Baron. — Nie jest zielona, tylko jakby ziemista, chorowita — próbował wytłumaczyć — i jej skóra jest zimna i lepka. Włosy ma długie, a oczy takie blade. I w ogóle się nie boi. Sama rzadko się odzywa. Tylko odpowiada na pytania. A tak poza tym, to siedzi i patrzy w ścianę.

     — Kto zdecydował, by ją tu trzymać? — pytała dalej Słowik.

     — Ja — odpowiedział West. — Nie miałem wyjścia. Zabiliśmy wszystkich, którzy z nią byli. A ona nie walczyła, tylko od razu rzuciła miecz, padła na kolana i zaczęła wołać, że się poddaje. Po naszemu. To pierwszy taki przypadek, więc nie wiedzieliśmy, co zrobić. Związaliśmy ją i zabraliśmy ze sobą.

     — Nie walczyła?— zdziwiła się kapitan. — Powiedziała, dlaczego się poddała?

     — Że nie chce umierać. Oddała broń, bo się bała, że ją zabijemy — odparł Tadek.

     — Nie całą. Jak ją obszukiwałem w piwnicy, to znalazłem w bucie sztylet. Trochę się wkurzyła, jak go zabrałem — dodał Rodolfo.

     — Nic dziwnego, w końcu trafiła do obozu wrogów. Z sztyletem czuła się bezpieczniej. Żaden z was też by się dobrowolnie nie pozbawił ostatniego zabezpieczenia — bronił jej West.

     — A co jej obiecaliście za informacje?

     — Nic. Najpierw byliśmy w szoku. Wykorzystała nasze zaskoczenie i nim zdołaliśmy się otrząsnąć, zaczęła sypać obietnicami. – Baron obrzucił majora potępiającym spojrzeniem, które umknęło wszystkim poza Słowik. – Od czasu gdy tu siedzi, debatujemy, co z nią zrobić. Głosy są podzielone.

     West odwdzięczył się mężczyźnie lekceważącym parsknięciem.

     — Na szczęście w wojsku nie liczymy głosów.

     — Wywiadowcy są wojskiem, kiedy wygodnie tym z góry... — Baron nie dokończył, bo Słowik gwizdnęła, przykuwając uwagę wszystkich.

     — Sama zaczęła mówić... — Kapitan zbyła milczeniem napięcie, które przez chwilę zawisło nad stołem. — Co dokładnie powiedziała do tej pory?

     — Niezupełnie sama — odezwał się Tadek.— Jak ją Rodolfo obszukał, przykułem ją do ściany, co nie było łatwe, bo nie mieliśmy czym. Trochę mogłem ją przypadkowo potarmosić. Bo się opierała! — dodał tonem usprawiedliwienia. — I wtedy, jak się pochylałem, szepnęła mi do ucha „wszystko powiem, tylko nie róbcie mi krzywdy". A głos miała taki świszczący, że aż mnie ciarki przeszły i podskoczyłem. Jak Boga kocham, widziałem, jak się uśmiechała! I wcale się nie bała, że coś możemy jej zrobić. Wyglądała nawet na zadowoloną!

     — Na pewno — powątpiewał West. — Dlatego chciałem, żebyśmy ją przesłuchiwali razem. Tak długo, aż się na czymś nie sypnie, albo nie przekona nas, że mówi prawdę. Choć ja jestem skłonny jej uwierzyć. Widziałem nienawiść w oczach Czarnoksiężnych, którzy jej towarzyszyli. Jak tylko się poddała, rzucili się na nią. Ona nie ma powrotu. Będzie chciała kupić naszą ochronę. Logiczne jest, że gdyby nie miała czym, to by nie ryzykowała.

    — Może kłamać — zauważył Baron.

    — Ale po co? Jej ludzie ją zabiją, jak się dowiedzą, że sypie, a my ją zabijemy, jeśli nas oszukuje — próbował ich przekonać major.

    — Nie możemy jej zabić! — zawołał Baron. — To wbrew konwencji genewskiej!

    — Po pierwsze, żadne ludzkie prawa sprzed Nowej Wojny nie obowiązują, a jedynie zasady i regulaminy ustanowione przez OZL. Po drugie, konwencja genewska ma zastosowanie do ludzi. A ona nie jest człowiekiem — wyliczał Tadek.

     — Też bym jej nie zabijał — dodał Misiek. — Jak tak w piwnicy? Bez broni? To jakieś takie, morderstwo.

    — Widzisz! — zwrócił się Baron do Tadka.— Nawet on to rozumie.

    — To, że teraz jest niegroźna, nie znaczy, że zanim jej nie rozbroiliśmy, nie zabiła setek naszych — drążył Tadek.

    — To chuchro? — zaśmiał się Misiek. — Nie dałaby rady...

    Tadek z Baronem już otwierali usta, by dyskutować dalej, ale stanowcze "dość" pani kapitan skutecznie ich powstrzymało.

     — Najpierw dowiedzmy się, co ma do powiedzenia. Od tego zależeć powinno, co z nią... — Słowik zawahała się, gdy dotarło do niej brzmienie tego zdania. — ...zrobimy.

      Czyżby znowu rościła sobie prawo do decydowania o życiu i śmierci? Czemu nagle zabicie Czarnoksieżnej w łańcuchach miałoby się różnić od przebicia jej strzałą na szlaku?

      — W piwnicy siedzi dopiero dobę?

     West kiwnął głową.

      — Niech jeszcze posiedzi. Może skruszeje. Żadnych odwiedzin, żadnych rozmów. Jeden wartownik w piwnicy i jeden w holu przy schodach. Kompletnie ją ignorujecie. Chce do kibla, to do łazienki i z powrotem. Tylko niezbędne komendy. Jak ma wyjść z piwnicy, nikogo ma nie być na korytarzu. Wyznaczymy dwóch ludzi, którzy będą jej pilnować na zmianę. Lepiej, żeby nie wiedziała, ilu nas jest. Ma widzieć ciągle te same dwie twarze. Zrozumiano?

    — Tak jest, kapitanie! — zawołali.

    — To do Mariewny! — oznajmił Misiek, odsuwając pusty talerz.

    — Może być, też się napiję — zgodziła się Słowik. — Zapoyla i Tadek zostają. West, idziesz z nami?

    — Nie. Muszę się zastanowić, jak to zgłosić do naczelnego dowództwa.

    Wszyscy się zaśmiali i wstali od stołu.

    — Kiedy następna czołobitka?— zapytała kapitan.

    — Za pięć dni, a to oznacza, że mamy dwa dni na wyciągnięcie z niej wszystkiego — odpowiedział major.

    — Nie martw się. Wymyślisz coś, nikt nie jest tak dobry w kłanianiu się generałom, obwodniakom i tłokom jak ty — zakpiła.

    — Tego nie wiemy, bo żadne z was nie chce tam ruszyć dupy — obraził się West.

     Szli uliczkami Azylu, nie rozglądając się na boki. Znali specyfikę pogranicznych miasteczek. Te, w których stacjonowało dowództwo poszczególnych Obwodów oraz naczelne dowództwo, jako najbardziej rozwinięte, przyciągały zbieraninę awanturników, poszukiwaczy technologicznych pozostałości, krętaczy, przestępców i wszelkiej maści wariatów.

      — Hej, laseczko! — wykrzyknął ogolony na zero staruszek, okryty czerwoną szatą i mnący w rękach czarną jarmułkę. — Wiesz już, w jakim obrządku cię pochowają? Kriszna, Budda, Chrystus, Jahwe, Hitler? Kto cię powita po drugiej stronie?— wrzeszczał, patrząc prosto na Słowik. — A może spieszno ci poznać samego Lucyfera?

      — Odwal się, dziadku. Chyba, że chcesz stracić jęzor! — warknął Misiek, wyciągając ostentacyjnie nóż.

      — Zostaw go! — zareagowała kapitan, nie odwracając głowy. Nie musiała sprawdzać, czy posłuchał, nawet jeśli odwykła od wydawania rozkazów.

     Oddział brnął dalej przez błoto, rozmokły, szary śnieg i ludzi, którzy na ich widok pierzchali na boki. Jedynie Rodolfo dłuższą chwilę przyglądał się staruszkowi, który wrzeszczał już na innego przechodnia. Po kilku minutach dogonił Barona i spytał:

     — Która religia według ciebie jest prawdziwa?

     — Sumienia. Religia sumienia.

     — Czyli która? — dopytywał zdezorientowany chłopak.

     — A którą chciałbyś wyznawać?

     Rodolfo nie wiedział, więc tylko smętnie pokiwał głową. Nikt mu nigdy nie opowiadał o religiach, nie uczył zasad panujących w cywilizowanych społeczeństwach. Odnaleziony jako kilkulatek na poboczu drogi mieszkał w niewielkiej wiosce i choć nikt nie śmiał go przepędzić, nikt też nie chciał wziąć za niego odpowiedzialności. Wychowywali go wszyscy i tak naprawdę nikt, więc rósł pozostawiony samemu sobie. Lato spędzał w stogach siana i na łąkach, a zimą grzały go ciepłe ciała kóz, krów i innych zwierząt. Przyjaźnił się ze wszystkimi psami i kotami, nie pozwalał nawet tępić szczurów, których ogromne zgraje pustoszyły zapasy, gdy krótko po okresie atomowym rozpleniły się, żywiąc się niepogrzebanymi ciałami ludzi i zwierząt oraz resztkami jedzenia porzuconymi w ruinach. Zwierzęta nie pytały go o imię, ani rodziców. Czasami we śnie widział jasne, długie włosy i ramiona pełne piegów. Nie wiedział, czy należały do jego matki, czy siostry, czy może ich sąsiadki.

     Nie był niemową, ale braki w wykształceniu i wychowaniu często powodowały, że nie umiał odnaleźć się w sytuacjach życia codziennego. Nie wiedział, co mówić i co robić. Szybko nauczył się, że najlepszym wyjściem jest milczenie i przyglądanie się życiu innych. Pewną swobodę poczuł dopiero w wojsku, gdzie ciężar podejmowania decyzji przejęli od niego przełożeni. Choć nadal czuł się oceniany, a oficerowie, którym podlegał nie mieli do niego zaufania przez jego wycofanie, zamkniętą naturę i brak doświadczenia, a łatka znajdy i brak korzeni, które w wojskach Obwodów pomagały w osiągnięciu pozycji, przyjaciół, spowodowały, że gdy usłyszał o inicjatywie stworzenia małych jednostek przebywających głównie w terenie, z dala od siedzib ludzi, prędko się zgłosił. Trafił do oddziału Słowik i odnalazł powołanie w opiece nad wierzchowcami Wywiadowców. Dbał o ich stan i paszę, leczył je, aż zyskał szacunek, podziw i zaufanie kapitan i współtowarzyszy. Nie zmienił się, ale poczuł się wreszcie na swoim miejscu.

      Do swojej skorupy wracał w takich chwilach jak ta, gdy natykał się na coś, czego nie rozumiał, gdy coś zmuszało go do myślenia i dokonywania wyborów. Ostatni raz obejrzał się za siebie, a potem wszedł za przyjaciółmi do ciemnego wilgotnego budynku w centrum osady, lubianego przez okolicę lokalu Mariewny.

      Za długim barem skleconym z beczek, skrzynek i palet, na których ułożone były polakierowane płyty stała właścicielka — Mariewna. Trudno było zgadnąć, w jakim jest wieku, ale ciągle ładna twarz przyciągała klientów płci męskiej. Widząc wchodzących, uniosła ze zdziwienia brwi. Słowik odetchnęła, że plotki o jej powrocie jeszcze się nie rozniosły. Miała nadzieję, że tak samo było z gościem, który przebywał w ich piwnicy.

     Misiek podszedł do baru i wyciągnął z kurtki asygnatę.

     — Świeżutka, cieplutka, dopiero co wypisana! — Pomachał kartką przed barmanką.— A jutro targ! — kusił. — Chcę za nią trzy flaszki samogonu.

     — Trzy to za dużo! Mam masę klientów, nie oddam aż trzech za jedną, marną asygnatę. — oburzyła się z uśmiechem. Targi z klientami były stałym dodatkiem do zamówienia. — Tamtemu gościowi... — Wskazała na brodatego mężczyznę owiniętego płaszczem, który łapczywie opróżniał ustawione przed nim naczynia. — ...sprzedałam dwie butelki za dwa słoje miodu.

     System Mariewny zadziwiał prostotą: wchodziłeś do baru z tym, co mogłeś zaoferować i wymienić w lokalu, a barmanka oceniała, ile wart jest twój towar. Jeśli się nie zgadzałeś na propozycję z bogatego asortymentu bimbru, nalewek, a nawet jakichś cienkich win, mogłeś wyjść lub przystać na proponowane warunki i pić, jeść lub zabrać do domu kilka butelek. Nad porządkiem i zadowoleniem klienteli czuwał brat Mariewny, dający swoją postawną sylwetką gwarancję dotrzymania umowy przez wszystkie strony.

     — Łamiesz mi serce! — włączył się Baron. — Zgodzimy się na flaszkę żytniówki i po kielichu pieprzówki dla każdego.

     — Ja podziękuję! — krzyknęła Słowik, gdy Wywiadowca wskazał na palcach, że było ich czworo.

     — To tylko trzy. I nie krzyw się! — Baron mrugnął i uchylił czapki. — Możesz jeszcze dostać buziaka od Miśka.

     Mariewna wybuchnęła śmiechem i nadstawiła policzek. Misiek przechylił się przez bar i głośno cmoknął kobietę. Po chwili odebrali od niej zamówienie i podeszli do stolika, przy którym siedzieli już Słowik i Rodolfo.

     — A kapitan nic nie pije? — zamamrotał Misiek, w tym samym czasie otwierając zębami butelkę. Wypluł korek, który potoczył się po podłodze, a potem wrzasnął w stronę baru — szampan dla szefowej! 

     — Żytniówka? — Obejrzała butelkę i pociągnęła mały łyk. Alkohol podrapał gardło, nim spłynął do żołądka, rozgrzewając od środka. Pozostali kiwnęli głowami i spełnili pierwszą kolejkę w milczeniu.

     — To jak tam było? W tym sanatorium? — zapytał Misiek, oblizując się i uzupełniając puste kieliszki.

    — Jak to w szpitalu. Najpierw mi poskładali rękę, a potem przenieśli do Crosby'ego na leczenie traumy.

    — Co to trauma? — odezwał się nieśmiało Rodolfo.

    — To taki uraz, zmiana w psychice człowieka po tym, jak przydarzyło mu się coś złego bądź gwałtownego. W wyniku takiego zdarzenia, może nie umieć lub nie chcieć żyć tak jak wcześniej, może unikać sytuacji lub osób, które przywołują wspomnienia tych przykrych wydarzeń — wytłumaczył mu Baron.

    — Czy ta Czarnoksiężna też ma traumę? Dlatego nie chciała walczyć i się poddała?— powiedział nagle chłopak, zaskakując obecnych.

    Słowik przyjrzała mu się i odpowiedziała łagodnie:

     — Nie znamy powodów, dla których tak się zachowała... Jeszcze. Ale od tego w dużej mierze zależy, czy jej uwierzymy.

    Rodolfo opróżnił kolejny kieliszek. Spojrzał na krzątającą się Mariewnę, czknął i cierpko zauważył:

    — Mogłem mieć taką mamę. Wiedziałbym, jak się nazywała i czy chodziła do kościoła. Może mógłbym mieć psa. Robiłaby mi śniadanie i śpiewała piosenki.

    Zanim Baron zdążył go powstrzymać, chłopak przyłożył flaszkę do ust i wypił spory haust.

    — Czy jeśli ta Bohynka mówi prawdę, zabijemy ich szefów?

    Dziewczyna potaknęła, obawiając się tego, do czego zmierza Rodolfo.

    — Zabijemy ich wszystkich, prawda? Jednego po drugim? I tę w piwnicy też! — bełkotał z coraz większym zacietrzewieniem. Wzrok miał coraz bardziej zamglony, a ruchy coraz mniej skoordynowane. Misiek klepnął go po ojcowsku w plecy i zabrał butelkę.

    — Chyba przegiąłeś.

    Słowik spuściła głowę, czując, jak wątpliwości obudzone przez Onura znów ją opadają.

                       Obwiniają tych, o których nic nie wiedzą...

                                           ...nie wszyscy ludzie są dobrzy.

                                                                    Potwory?

     Czy można obdarzyć tym samym współczuciem i sierotę, i mordercę? A co jeśli, jedno z nich jest przepełnione zemstą i chęcią krwawego odwetu, a drugie pozbawione broni i wolności, zdane na łaskę stronniczych sędziów? Słowik pomyślała, że straciła szansę na nauczenie się tego, gdy straciła Onura, ale sobie też nie potrafiła współczuć.




* dostaniesz po głowie! (czes.)

**panienki (czes.)

*** szmaty (czes.)

Continue Reading

You'll Also Like

49.6K 3.7K 57
Deku to 16-sto letnia omega żyjąca w świecie 5 królestw. Królestwo z którego pochodzi deku jest na 4 pozycji pod względem siły więc by zapewnić sobie...
188K 15.6K 124
~Manga nie jest moja, tylko tłumaczę! ~ Zreinkarnowano mnie w ciele fałszywej świętej, które pięć lat później umrze, gdy pojawi się kolejna święta. J...
434K 19.9K 198
To jest opowieść o. pewnej dziewczynie z białymi włosami i fioletowe oczy to Leslie Sperado. I mieszka z rodziną Sperado,którzy mają posiadającą taje...
842K 59.4K 133
Tytuł: The Monster Duchess and Contract Princess Polski tytuł: Potworna Księżna i Kontraktowa Księżniczka Autor: Rialan Tłumaczenie z języka angiel...