Wojna Trzech Ras

By Nihgtingale

6.5K 675 714

Świat, jaki wszyscy znamy, przestał istnieć za sprawą rasy, która dotąd żyła w ukryciu. W trwającej od lat wo... More

Od Autora
Podrozdział I
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Podrozdział II
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Podrozdział III
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Podrozdział IV
Rozdział 14
Rozdział 15

Rozdział 13

177 21 17
By Nihgtingale

       — Chcesz jej powiedzieć, kim jesteś?! Oszalałeś!? — zawołał osłupiały Vincent. — To niedorzeczne! Nie możesz tego zrobić. Narazisz nas wszystkich.

       — To od początku był twój pomysł — odpowiedział spokojnie Onur.

       — Nie zrzucaj na mnie swoich szalonych pomysłów. Rzuciłem, owszem, trochę nierozsądnie, propozycją tego zakładu, ale we wszystko, co nastąpiło potem, wplątałeś się sam. I najwyraźniej zupełnie zapominasz o konsekwencjach. A wiesz, co się może stać, gdy ludzie dowiedzą się, że pod ich nosem żyje jeszcze jedna — w ich mniemaniu niebezpieczna — rasa? To ja ci powiem! Widzę dwie możliwości — albo uznają nas za kolejnych wrogów do zniszczenia, albo uznają nas za potencjalnych wrogów i zniszczą na wszelki wypadek!

       — Jeszcze niedawno twierdziłeś, że musimy stanąć po którejś ze stron. Chyba sobie nie przemyślałeś tego, jak wyglądałoby opowiedzenie się za ludźmi, co? — zaśmiał się Onur. — A według ciebie, jak potraktuje nas Velevitka, gdy pokonamy już ludzi? Podzieli się władzą?

       — To stańmy się swoją stroną, trzecią!

       — Właśnie nią jesteśmy. Taką, która nic nie robi! Rozumiesz wreszcie? — niecierpliwił się Onur.

         Vincent otworzył usta, by zaprotestować, ale po chwili je zamknął, nie odzywając się. Po co Onur chciał zdradzić tej dziewczynie swoją tożsamość? Będzie pierwszym człowiekiem, który dowie się, że nie-ludzie to tak naprawdę dwie odrębne rasy. Może nie pierwszym, który w ogóle poznał tajemnicę Czarownych, ale pierwszym, który może im poważnie zagrozić. Onur chciał wierzyć, że ludzie i Czarowni nie różnią się tak bardzo od siebie, ale w przeciwieństwie do niego Vincent trochę ich poznał podczas swoich włóczęg. Według niego Czarnoksiężni i Czarowni stanowili dwie gałęzie tego samego drzewa. Zadaniem Strażników od zawsze było utrzymanie ich istnienia w tajemnicy, a co za tym idzie zapewnienia bezpieczeństwa wszystkim plemionom. Szczególną uwagą otoczeni byli właśnie Czarnoksiężni, którzy nie respektowali praw i zwierzchnictwa Czarownych. Mimo że od czasu do czasu wyłamywali się spod narzuconego obowiązku, nie stanowili dla Czarownych godnego przeciwnika. Dopiero pojawienie się Velevitki spowodowało, że pomyśleli o wywalczeniu sobie miejsca w świecie. Nowy przywódca uświadomił im, że zarówno dominacja ludzi, jak i hegemonia Strażników nie były trwałe, niezmienne czy święte. Mogły być obalone jak każda tyrania.

         — Jak możesz jej tak ufać? — zapytał z wyrzutem. — Podzielisz się z nią sekretem, który nie należy tylko do ciebie. Chciałbym to zrozumieć... — dodał pojednawczo.

          Onur zabębnił palcami w blat biurka, drugą ręką gładząc się po brodzie. Mimo zniecierpliwienia odpowiedział:

         — Imponuje mnie jej siła. Jeśli miałbym wskazać kogoś na tym świecie, kto byłby w stanie udźwignąć ciężar naszej tajemnicy i odpowiedzialność z nią związaną, to bez wątpienia byłaby ona. Nie miała łatwego życia, została naznaczona cierpieniem i rozczarowaniem, a mimo to... Widziałeś, jak twardo stoi na ziemi? Jak opiera się wszystkiemu, co ją dotyka? A przy tym wciąż potrafi zaufać. Nie oszukuję się, że rozumiem tę całą wrażliwość i rymy albo że umiem wyrazić to słowami tak jak ty. — Zwiesił głowę, a gdy ją uniósł na twarzy błąkał mu się lekki zawadiacki uśmiech, który zwykle zwiastował kłopoty i nowe psoty, choć tym razem był zabarwiony smutkiem i czymś, czego Vincent mimo swojej erudycji nie potrafił nazwać. — Pamiętasz, jak po mroźnej zimie znajdowaliśmy w ogrodzie przebiśnieg? Drobny kwiat pośród śniegu. Taki kruchy, ale wytrwale opierający się pogodzie. Ona jest taka sama. Daje nadzieję na wiosnę, na odmianę losu. Wiem, że to niełatwe do pojęcia. Każdego dnia patrzyłem na nią i nie mogłem uwierzyć, że kiedyś chciałem żyć inaczej. Bez niej... I że to życie mi wystarczało. Chciałbym, byśmy trwali razem, bez względu na to, co nadejdzie. A jak mogę ją o to prosić, nie mówiąc jej prawdy?

        — Nawet jeśli, jakimś cudem, nie ucieknie po pierwszym zdaniu, co będzie dalej? Sprowadzisz ją do zamku? Zamieszka tu z tobą? Pomyślałeś, co na to twoi poddani, twoje siostry?

        — Nie obchodzi mnie, co powiesz ty, siostry czy poddani. To wyłącznie moja decyzja. I nie chcę ci przypominać, że nikt nie ma prawa niczego mi narzucać. Jestem władcą...

        Vincent zdusił cmoknięcie dezaprobaty. Potrafił rozpoznać sygnały niebezpiecznego gniewu brata. Onur bywał czuły i — mimo oschłego stylu bycia — na swój sposób troskliwy, ale bywał także bezlitosny i złośliwy. Gdy wpadał w jeden ze swoich nastrojów, młodszy z braci zaszywał się w ogrodach, by przeczekać napady. Jako dziecko często odwiedzał Har i z każdym rokiem dostrzegał większą chybotliwość następcy tronu. Tak jakby jego charakter zamiast krystalizować się, wciąż szukał swojego kształtu.

        — Dostałeś jakąś odpowiedź od Elathy i Furii? — spytał Onur.

        — Nie, jeszcze nie. A ty?

        — Też nie.

        Znów zamilkli. Żaden z braci nie wiedział, jak na powrót nawiązać kontakt. W końcu pierwszy odezwał się Onur.

        — Nie myśl, że nie biorę pod uwagę dobra mojego ludu. Ale od tak dawna stawiam na pierwszym miejscu obowiązek, że... Ten jeden raz... To chyba nic złego... — powiedział błagalnie.

        — A dopuszczasz w ogóle możliwość, że ona nie odwzajemnia twojego uczucia i nie będzie chciała dla ciebie zmieniać całego życia? Bo do tego sprowadza się twoja propozycja. Nawet jeśli nie pobiegnie opowiadać ludziom o naszym istnieniu, może po prostu cię nie chcieć.

        — Nie sądzę, żeby zdradziła komuś naszą tajemnicę, a nawet jeśli, nikt jej nie uwierzy. Nie będzie miała dowodów, a dla ludzi nie ma większego znaczenia, kim są ich wrogowie. Przez ten cały czas nie zadali sobie trudu, by czegokolwiek dowiedzieć się o Czarnoksiężnych, a przy okazji o nas.

        — Wystarczy, że zainteresuje tematem rzeźników z Wywiadowców. Jakiś ich ptaszek na pewno skusi się na polowanie na nowy rodzaj potworów, by zatknąć sobie głowę harpii albo druida nad kominkiem. Już wiedzą, że są na świecie istoty potrafiące latać. Nie zostawią tego w spokoju. Jesteśmy w niebezpieczeństwie i to jeszcze większym, jeśli ta dziewczyna nie skusi się na twoją romantyczną ofertę.

        — Dlatego chciałem cię prosić o pomoc.

        — O pomoc? Mnie? — zdziwił się bard.

        — Nie bądź taki zaskoczony. Doceniam twój talent i znam jego siłę.

        — Mogę ci napisać miłosną piosenkę, ale... — Vincent nie dokończył, ponieważ Onur uniósł rękę, by mu przerwać.

        — Obaj wiemy, że nie śpiewam... — wycedził. — Ty też nie będziesz! Chcę, byś pomógł mi ubrać w słowa to, co pragnę przekazać. Nie mogę przed nią dukać jak zakochany uczniak. To ma być poważne i dojrzałe zapewnienie. Nic co narazi mnie na śmieszność czy odrzucenie. Mamy ją oczarować, zmusić, by odwzajemniła moje uczucie.

        — Każdemu bym poradził, by mówił prosto z serca, ale tobie się jeszcze wymsknie to "zmuszanie do miłości" — odparł z przekąsem Vincent. Westchnął zrezygnowany. — Pomogę ci, ale nie dlatego, że mnie o to prosisz, tylko dlatego, że czuję się winny. Gdyby nie ten głupi zakład i ta nieszczęsna gałąź, minęlibyśmy ją i nigdy byś się nie zakochał. Więc jeśli ona sprowadzi na nas zgubę, to będzie także moja zasługa.

        — Brzmisz, jakbym zapadł na śmiertelną chorobę, która zniszczy nas wszystkich. Jeśli to co czuję, to nie miłość, to nie wiem, co to jest. Brakuje mi jej obecności. Wciąż zastanawiam się, co by powiedziała, jak zareagowała. Czy pokochałaby Har? Czy doceniłaby mądrość Strażników? Waleczność harpii? Czy zainteresowałaby ją historia mojego ludu? — Onur zmieszał się i zerknął na brata, by sprawdzić, czy ten się nie śmieje z jego naiwnych marzeń. — Ojciec pochwaliłby ten związek. Uważał, że nie ma nic ważniejszego od miłości — dodał zaczepnie.

        — Tak i dlatego był permanentnie zakochany, szkoda tylko, że tak często zmieniał obiekt. Poza tym, o ile sobie przypominam, ojcu chodziło o miłość braterską, bo to było zaraz po tym, jak sprałeś mnie za ułożenie piosenki o tobie i twojej marsowej minie. — Vincent zarechotał. — Pamiętasz? W drugiej zwrotce tłumaczyłem, dlaczego masz ciągle minę jakbyś...

        — Tak, pamiętam. Mówiłem już, że jestem pełen uznania dla twojego talentu — zasyczał poirytowany Onur. — Niech się wreszcie na coś przyda.

        — Dobrze. To, co chciałbyś jej powiedzieć?

        Wcześniej Onur układał w głowie strzępki zdań, obracał je na wszystkie strony i miał przybliżoną wizję spotkania na polanie. Jednak gdy Vincent zadał to proste pytanie, wszystkie wcześniejsze szkice wydały mu się nieodpowiednie. Przecież to powinno być oczywiste i łatwe. Znał swoje uczucia. Choć gdyby to było takie oczywiste, to czy potrzebowałby pomocy Vincenta? Znów zaczął strzelać palcami poddenerwowany. Miłość. Jak przekazać jej tę miłość?

       — Nie spinaj się tak. Najpierw fakty, uczuciami zajmiemy się za chwilę. Ty jesteś Onur, ona Martha, ty kochasz ją, a ona ciebie? — Vincent zawiesił głos, czekając na reakcję brata.

       — Tak... nie wiem... chyba tak... to znaczy tak! — plątał się Onur.

       — Zastanów się. Powiedziała ci, że cię kocha? Dała ci to do zrozumienia? Może poczułeś, że cię kocha?

        Onur przywołał jej obraz. Niepewny uśmiech, gdy opowiadała o sobie. Ciężki oddech, gdy dotykał okaleczonego ciała. Spontaniczną radość, gdy udało się jej wytrącić mu miecz. Drżenie, gdy ocierał łzę z jej policzka. Czułe milczenie, gdy ich dłonie przypadkowo stykały się podczas spacerów. Wesołość w oczach, gdy śmiała się ze sprośnych piosenek Vincenta.

        — Przychodziła codziennie, nawet gdy... — Wciąż robiło mu się gorąco na wspomnienie niedowierzania i oburzenia na jej twarzy, gdy w ferworze walki uderzył ją jelcem. Siniaki codziennie przypominały o starciu i wywoływały rumieniec wstydu, mimo że Martha uparcie twierdziła, że to nic takiego. — Widywała się ze mną każdego dnia i tak samo jak ja wyczekiwała tych spotkań. Jutro chce się ze mną zobaczyć i tak jak ja, chce mi coś wyznać. Takie zaufanie na pewno coś znaczy. Gdy patrzyła mi w oczy, czułem jakby naprawdę mnie widziała. Mnie! I pozwoliła... — Zamyśłił się, starając się dobrać właściwe słowa. — Pozwoliła mi obejrzeć swoje blizny. Dotknąć ich. Nie wstydziła się swojej ułomności.

        — No! Te ułomności pominiemy... Kobiety lubią słyszeć miłe rzeczy, sentymentalne wyznania. O pięknie, harmonii i kwiatkach. Z tym przebiśniegiem to było dobre. Możemy to wykorzystać. W sumie łatwiej byłoby wierszem, ale chyba nie o to ci chodzi. Jej też by się chyba nie spodobało. — Vincent pomyślał, że musi podejść do tematu jak zawodowiec. — Chcesz zacząć od Czarownych czy od miłości? Może tak — "nie chcę udawać zamiast żyć; a nie mogę żyć, gdy udaję przed tobą", dobre co? Będziesz zapisywał czy zapamiętasz?

        — Dziękuję. Zapamiętam — speszył się trochę Onur. — Pamiętaj, że to będę mówił ja, więc nie przesadź. Ona wie, że żaden ze mnie mówca.

        — To początek już mamy. Dalej opowiedz, jak wyglądało twoje życie bez niej — zaproponował. —Spróbuj, jakbyś zwracał się do niej, nie do mnie.

       Onur uciekł spojrzeniem, szukając ratunku w meblach, ścianach i makatach. Zatrzymał wzrok na drzewie genealogicznym rodziny i zaczął:

        — Powiedziałaś mi, że mnie było łatwiej po śmierci ojca, bo mam rodzinę, bo mam kogo kochać. To nieprawda. Dopiero gdy poznałem ciebie, zrozumiałem, co to znaczy czuć. Nie zdarzyło mi się to wcześniej.

        — To było przykre — skrzywił się brat.

        — Dlaczego? Może się obrazić?

         — Nie, ja powinienem się obrazić! Wspieramy cię od zawsze — dodał urażony. — Zamiast obrażać rodzinę, powinieneś powiedzieć coś w stylu, że księżyc nigdy nie jaśniał tak pięknie, zanim cię poznałem.

        — Jesteś pewien? Wyśmieje mnie!

        — Możliwe. Jeśli nie czuje tego, co ty. Z mojego doświadczenia wynika, że zakochani są odporni na egzaltacje, wzniosłości i pompatyczność. Jedźmy dalej, nikogo nie kochałeś przed nią...

         Onur wybity z rytmu znów skupił wzrok na makatach.

        — Nikogo nie kochałem przed tobą... A teraz... Jeszcze raz... Ty miałeś to ułożyć! — wykrzyknął.

        — Jak mam cokolwiek zaproponować, gdy nie mam pojęcia, co czujesz! Na razie mam tyle: Martho, nie jestem człowiekiem, tylko magicznym stworzeniem z rasy Czarownych. No wiesz, takim lepszym Czarnoksiężnym. Na dodatek władcą. Kocham cię, zamieszkaj w moim zamku i żyjmy długo i szczęśliwie.

         — To nie takie proste! — zaperzył się Onur.

         — No co ty! Gdyby mówienie o uczuciach było proste, świat byłby całkiem radosnym miejscem. Rusz mózgownicą! Okłamałeś ją! Nie jesteś tym, za kogo się podawałeś. Odwraca się i odchodzi! Zatrzymaj ją! Szybko! — krzyknął na niego brat.

         — Chciałem ci powiedzieć, że nie jestem człowiekiem. Poczułem coś do ciebie i wiem, że nie powinno się oszukiwać kogoś, kogo się kocha. Ja... Żyłem wśród swoich ludzi, pilnując ich bezpieczeństwa i odcinając ich od świata. Nie widziałem, że ten świat i ludzie mają nam do zaoferowania coś więcej niż wojnę i zniszczenie. Byłem rozgoryczony i niespełniony. Czułem, że zostałem oszukany i że nic więcej mnie już nie spotka. Ty pokazałaś mi, że może być inaczej. Dałaś mi nadzieję i zrozumiałem, że na Ziemi może być pokój, skoro mnie i ciebie połączyła przyjaźń. Jesteś taka jak ludzkość, poraniona i pełna złości, ale potrafiąca zdobyć się na zaufanie i wybaczenie. Nie jestem Czarnoksiężnym, nie nienawidzę ludzi, nie pragnę ich unicestwienia. Jestem Czarownym. Kimś kto zawsze żył w ukryciu i kto marzył o wielkiej przygodzie, a kogo wojna i obietnica dana ojcu zamknęły na długie lata w zamku i stagnacji. Podobnie jak całą moją rasę. Nie walczyliśmy, nie atakowaliśmy, nawet się nie broniliśmy. Byliśmy bierni i... teraz się tego wstydzę. Ale wiem, jak to naprawić, bo pokazałaś mi, że niewalczenie nie musi oznaczać siedzenia z boku i ignorowania problemów. Pokoju nie budują żołnierze, ale tacy zwykli ludzie jak ty i twój ojciec. Pokaż mi jak to zrobić.

         — Jeszcze po tej "nadziei" dodaj przebiśnieg! Pamiętaj! Kwiatki! — dodał Vincent, żartując, choć wzruszenie ścisnęło mu gardło, a wesołością maskował konsternację. Jak mógł nie zauważyć, że uczucia Onura były takie naturalne i szczere. Od początku rozmowy wydawało mu się, że chodzi o zwykłą miłostkę. Podejrzewał, że brat, który od dawna nie obcował z ludźmi, nawet ze swojej rasy, zapałał uczuciem do pierwszej lepszej napotkanej dziewczyny, która okazała mu trochę serca. Mogła to być Martha albo inna z tysiąca miłych dziewcząt. A Onur zamiast zrobić to, co mężczyźni zwykle robią z kobietami i odejść, zapragnął wyznawać jej uczucia i zobowiązywać się do czegoś. To spotkanie nie tylko go zmieniło, ale też skłoniło do działania. Najwyraźniej chciał zmienić swoją politykę. Tylko co zamierzał? Vincent nie miał nic przeciwko ludziom jako takim. Wystraszył się jednak, że Onur znów przybierze skrajne stanowisko i miłość do Marthy spowoduje, że władca zapomni, że ma działać w interesie swojego ludu.

         Onur oddychał głęboko, jakby zrzucił z siebie ciężar. Obaj milczeli, by nie zepsuć chwili. Ich rozmyślania przerwało pukanie do drzwi.

         — Proszę! — zawołał pan zamku, jednocześnie siadając za biurkiem.

        Do komnaty wszedł Strażnik ubrany w szarą tunikę przewiązaną skórzanym pasem. Ukłonił się Onurowi oraz jego bratu, któremu, choć był Filidem, należał się szacunek jako synowi poprzedniego władcy.

        — Panie, przybyli goście. Czekają pod bramą — zameldował ożywionym głosem. Przybysze w zamku nie byli rzadkim zjawiskiem, ale ekscytacja na twarzy sługi wskazywała, że to ktoś znaczny.

        — Czy to moje siostry? — zapytał Onur.

        — Nie, panie. To Filidzi. Rafael i Rozana — odparł strażnik. — Czy mamy ich wpuścić, panie?

        — Rafael i Rozana! — zawołał uszczęśliwiony Vincent. — Oczywiście, że tak, głupcze!

         Strażnik nie odpowiedział, tylko spojrzał na Onura, a gdy ten skinął głową, ruszył w stronę drzwi.

         — Przygotujcie dla nich pokoje, niech się odświeżą i zejdą na kolację — dodał. — Vincencie, pójdziesz ich przywitać w moim imieniu?

         — Z przyjemnością — odpowiedział brat. Stojąc w drzwiach, odwrócił się na chwilę i zapytał — Wrócimy jeszcze do rozmowy o tej dziewczynie?

         — Nie ma takiej potrzeby. Poradzę sobie. Już wiem, co powinienem powiedzieć. — Uśmiechnął się lekko. — Dziękuję... Przeproś naszych gości, że dzisiejsza kolacja będzie skromna. Mogli nas zawiadomić o swoim przyjeździe. I powiedz, że jutro czeka nas wielka uczta. Będziemy świętować ich przybycie i... Może coś jeszcze. Wydaj strażnikom odpowiednie dyspozycje. Będą wiedzieli, co robić. — Onur machnął ręką, dając bratu do zrozumienia, by się oddalił. Vincent był zbyt przejęty spotkaniem z dawno niewidzianymi przyjaciółmi, by poczuć się dotkniętym tym bezceremonialnym odesłaniem.

         Posiłki w zamku nie były celebrowane. Za czasów poprzednich władców, Strażnicy zbierali się o stałych porach, by wspólnie zjeść, wymienić się nowinami i podtrzymać znajomości. Powszechnie lubianym zwyczajem była także obecność władcy, która podnosiła morale i wyrażała uznanie dla pracy i zaangażowania poddanych. Gdy władzę objął Onur, ceremoniał powoli się rozluźniał. W końcu wielu Strażników, śladem nowego władcy, zaczęło ignorować dawny styl życia, przyzwyczajenia i obrzędy. Nadal podawano w jadalni śniadanie i kolację, ale coraz mniej osób zasiadało razem do stołu. Strażnicy zajmowali się swoimi obowiązkami i gdy głód lub koniec służby przygnał ich do jadalni, służba zamkowa podawała im jedzenie. Onur jadał u siebie, i dopiero od niedawna wraz z Vincetem pojawiał się w sali jadalnej. Ta nagła zmiana nawyków władcy skłoniła większość mieszkańców zamku do rezygnacji z nieregularnych wizyt w jadalni, na rzecz stałych godzin, w których zachodziło największe prawdopodobieństwo spotkania Najwyższego Strażnika i jego brata.

        Pojawienie się w zamku gości — dwojga Filidów i to z kręgu najbliższych przyjaciół Vincenta — wywołało sporo zamieszania i gdy nadszedł czas oficjalnej kolacji, jadalnia pękała w szwach. Przy stołach tłoczyli się Strażnicy i przedstawiciele innych plemion Czarownych, od dostojników po zwykłych szeregowych, uczniów i rodziny. Dla tych, dla których brakło miejsca, uszykowano ogniska i beczki z winem na dziedzińcu i w ogrodach. W biesiadzie nie brali udziału tylko ci, którzy pełnili wartę na murach, w Dolnym Harze, stajniach, przy bramie i oczywiście w kuchni.

         Bolivar, jeden z najstarszych mieszkańców zamku, pamiętał dobrze uczty, polowania i bale, które urządzano w Harze za panowania ojca i dziadka obecnego władcy. Dlatego też to do niego udano się po radę, gdy Onur wydał rozkaz ugoszczenia przybyłych. Starzec sam wybrał pokoje, które jego zdaniem odpowiadały upodobaniom Filidów, w innym skrzydle niż kwatery władcy i jego rodzeństwa, ale na tyle blisko, by podkreślić estymę, z jaką ich przyjmowano. Szczycił się tym, że jako jeden z nielicznych pamiętał jeszcze porządki, jakie powinny panować w siedzibie władcy Czarownych. Uważał też, że porzucenie ich, nawet w obliczu najazdu Czarnoksiężnych, wojny czy kataklizmu, to oznaka barbarzyństwa i zniżania się do poziomu ludzi. Swojego zdania, jak przystało na wiernego dworzanina, nie wyrażał głośno, ograniczając się do wyładowania niezadowolenia na podkomendnych. A dziś zarządzał całą zamkową służbą. Może i Jego Wysokość nie wymagał niczego poza zwykłą kolacją, ale skoro miał powody do świętowania, sumienny sługa Bolivar zrobi wszystko, by okazję uświetnić. Dzisiejszego wieczoru musiał się zadowolić tym, co kuchnia miała na podorędziu, więc całe swoje wysiłki skierował ku jadalni i odświętnemu wystrojowi.

          Nakazał przygotować krótki stół na podwyższeniu dla władcy, jego brata i dwojga gości oraz skromniejsze dla mieszkańców zamku, którzy powinni zasiąść według starszeństwa i pozycji. Zagonił służbę do dekorowania stołów, ścian i kolumn gałęziami jodły. Sprawdził, czy wszędzie znajdują się nowe długie świece i dwukrotnie rozkazał zamieść podłogę, nim uznał, że była wystarczająco czysta. Jednego Bolivar nie przewidział. Tłumów, które zechcą obejrzeć gości i przysłuchiwać się rozrywkom, jakie miał w zanadrzu utalentowany muzycznie Vincent. Zanim Bolivar zdążył kogokolwiek odprowadzić na wyznaczone mu miejsce, większość ław przy stołach była już zajęta. Staruszek początkowo zezłościł się, ale gdy dotarło do niego, że stoi w drzwiach a ilość wolnych miejsc kurczy się, truchtem pobiegł zająć ostatni pusty skrawek przy stole stojącym najbliżej władcy. Może nie udało mu się rozsadzić wszystkich, ale nie chciał z tego powodu tracić okazji do przyjrzenia się gościom i posłuchania nowin.

         Gdy Vincent w towarzystwie przyjaciół wszedł do jadalni, zdziwił się niepomiernie. Takiego zbiorowiska zadowolonych Czarownych nie widział od czasu, gdy jego ojciec wyruszył na wyprawę, na której zginął. Ponad głowami zebranych ujrzał Onura siedzącego pośrodku pustego stołu. Ponura mina nie zwiastowała nic dobrego, nawet jeśli władca starał się odpowiadać uprzejmie zagadującym go strażnikom. Vincent popchnął Rafaela i Rozanę, by przyspieszyli. Wiedział, że samotnicza dusza Onura cierpiała i wyczekiwała ratunku z jego strony.

         Na widok gości i brata Onur wstał i odetchnął z ulgą. Rozochocony niezwykłym wydarzeniem tłum nie przestawał go nagabywać.

         — Witajcie w Harze! — zawołał, by przekrzyczeć tumult. Gdy jego słowa utonęły w zamieszaniu, obrzucił poddanych rozkazującym spojrzeniem. Większość od razu zamilkła, a reszta idąc za ich przykładem, zakończyła rozmowy, posłusznie usiadła i skupiła uwagę na witających się gościach.

         — To dla nas zaszczyt, panie, że nas wezwałeś — odrzekła niskim, głębokim głosem Rozana, składając delikatny ukłon. Jej towarzysz schylił przed władcą głowę dworskim, eleganckim gestem. Oboje wydawali się o wiele bardziej dystyngowani i obyci niż stali mieszkańcy zamku, którzy podziwiając maniery i barwne, fantazyjne stroje Filidów poczuli się jak prowincjusze.

        — Siadajcie, proszę. Na pewno jesteście zmęczeni po podróży. Z daleka jechaliście? — opowiedział Onur, wskazując im miejsca. Na sali na powrót podniósł się gwar głosów, choć dużo bardziej zdyscyplinowany niż na początku.

        — Nie uwierzysz! Byli w Nemetonie! Tam ich odnalazł mój list! Nemeton nawet zimą musi być piękny, prawda? — wtrącił się Vincent, nie pozwalając gościom odpowiedzieć. — Och, chciałbym pojechać z wami. Może się zabiorę, gdy będziecie wracać! Chętnie znów bym zobaczył pola, gaje i góry.

         — Vincent! Daj im dojść do słowa! — skarcił go Onur.. — Jak wygląda sytuacja w Nemetonie?

         — Trudno powiedzieć, panie. Kraj wydaje się opustoszały. Ludzi jest niewielu, ale są bardzo nieufni i traktują każdego obcego jak wroga. Stacjonuje tam kilka oddziałów ich wojsk, ale nie spodziewają się ataku Czarnoskiężnych z południa, więc przebywający tam żołnierze rozleniwili się, korzystając z uroków i bogactw Nemetonu — opowiedział spokojnym głosem Rafael. — Łatwo byłoby ich stamtąd przepędzić, panie — dodał, zdradzając tym samym swoje poglądy na temat dotychczasowej symbiozy.

         — Ależ Rafaelu! Skoro Nemeton opustoszał, to na pewno wszyscy się w nim zmieścimy, prawda? — zauważył Vincent, zerkając z niepokojem na reakcje Onura.

         — Jeśli o nas chodzi, podążymy za wolą władcy — dodała szybko Rozana, kłaniając się przed władcą. — Problemem mogą być ludzie, zazdrośnie strzegący ziem.

         — To już niedługo nie będzie problemem — odrzekł krótko Onur.

         Drzwi z boku sali otworzyły się i wniesiono półmiski z parującymi potrawami. Rozmowy znów przygasły, gdy wszyscy zajęci byli pochłanianiem przygotowanych dań. Rozana pierwsza skończyła i odkładając sztućce, zapytała o to, co Vincentowi odbierało całą przyjemność z posiłku:

        — Jeśli nie uznasz tego, panie, za zbytnią śmiałość, czy wolno mi spytać, co miałeś na myśli, mówiąc, że ludzie nie będą już problemem?

       — Ujawnimy się — odrzekł Onur, również odsuwając talerz. — Miałem to ogłosić jutro, ale skoro już zaczęliśmy...

       Vincent, Rozana i Rafael uważnie wsłuchiwali się w każde słowo. Bolivar przy sąsiednim stoliku zastygł z widelcem uniesionym w połowie drogi do ust.

       — Za namową Vincenta i w wyniku wielu rozmów z pewną... doradczynią uznałem, że czas ukrycia się skończył. Powinniśmy jasno określić naszą pozycję — odrębność od Czarnoksiężnych i ludzi.

       — Ale panie, czy to nie oznacza udziału w wojnie? — podchwycił Rafael.

       — Mój ojciec nie chciał, byśmy mieszali się w ten konflikt. Choć sam wyruszył na czele zbrojnych stłamsić powstanie Czarnoksiężnych, w ostatnich słowach przekazał mi, że wysyłanie Czarownych na śmierć było błędem, a nasza neutralność powinna być gwarantem równowagi. Jednak bierne przyglądanie się krzywdzie innych to objaw nieudolnej i gruboskórnej polityki. Nie będziemy jej gwałtownie rewidować, dostosujemy ją do obecnej rzeczywistości. Vincent ze swoim talentem politycznym na pewno już dawno przejrzał mój pomysł. — Onur uśmiechał się do brata. A Vincentowi przyszło do głowy, że to nie był zwykły uśmiech, jego brat promieniał.

         — Jutro — kontynuował władca, przyglądając się zasłuchanym Filidom — podczas uczty zostanie odczytany dekret, w którym ogłosimy, że państwo Czarownych będzie od tej pory neutralne po wsze czasy i będzie przyjmować uchodźców z obu stron, zarówno ludzi jak i Czarnoksiężnych, którzy nie będą chcieli walczyć. Zjednoczymy ludzi wszystkich ras. Wyrzekając się walki w imię dotychczasowych konfliktów, przejdą pod naszą ochronę. Będziemy żyć obok siebie w idealnej symbiozie, bez oszustw, segregacji na lepszych i gorszych i wzajemnej nienawiści.

      — Panie, to piękna wizja, ale sądzisz, że ludzie i Czarnoksiężni zgodzą się porzucić nienawiść? Czy nie za dużo krwi wylano w tej wojnie, by zapadł tak idylliczny pokój? — podjęła dyskusję Rozana.

       — Zgadzam się z siostrą, panie — wtrącił się Rafael. Pochylił się nad stołem i zniżył głos do szeptu. — Jest wielu takich, którzy nigdy nie zrezygnują z walki i nie uszanują neutralności.

       Bolivar chciwie łowił wymianę zdań, choć, by dosłyszeć słowa Filidów, musiał przesunąć się na skraj ławy. Nałożone na talerz warzywa i mięso już dawno wystygły.

       — Kogo masz na myśl? — zapytał Onur, starając się nie dać po sobie znać irytacji.

       — Ze strony ludzi? Ptaszki z ich pogranicznego wywiadu. Polują na Czarnoksiężnych z determinacją i niebywałymi sukcesami jak na ich mierne przygotowanie i niedoinformowanie.

        — A dwa miecze Velevitki? Adżacha i Sawara marzą jedynie o wymordowaniu jak największej liczby ludzi. Nie sądzę, by powstrzymały ich jakiekolwiek dekrety — dodał Vincent, a w jego głosie słychać było zmieszanie.

         — I... — Rozana zawahała się, ale po chwili dokończyła delikatnie: — twoją siostrę, panie, która, jeśli wierzyć szerzącym się plotkom, straciła córkę z rąk ludzi.

       — Peri jeszcze żyje... — wyszeptał Vincent. Wzrok miał utkwiony w jedzeniu, w którym niespiesznie grzebał widelcem. Rewelacje Onura odebrały mu apetyt.

        — Nie będziemy nikogo nawracać ani zmuszać do pokoju. Walka dalej pozostaje sprawą ludzi i Czarnoksiężnych. Mój ojciec pragnął byśmy żyli na uboczu, ale nie chciałby byśmy odwracali wzrok, gdy ktoś nam bliski... — władca obdarzył brata szybkim spojrzeniem — zostaje skrzywdzony.

         — Jak ty, kiedy Peri straciła skrzydła? — warknął Vincent, którego rozzłościła hipokryzja Onura. Ściskał w ręku zdobiony metalowy puchar i próbował skupić się na jego chłodnej, gładkiej powierzchni. Kręcił głową na boki, dając wyraz zniesmaczeniu, jakie ogarnęło go, gdy zrozumiał, że brat miał na myśli krzywdę Marthy. Choć wcześniej zauroczenie Onura wzruszało go, teraz wydało mu się śmiesznym i naiwnym, niegodnym władcy, w którego rękach spoczywał los całej rasy. Niebezpiecznym.

        Rozana zakryła przerażona usta, a Rafael z troską położył dłoń na ramieniu przyjaciela. Najwyraźniej wieść o rozmiarach obrażeń, jakie odniosła córka Furii, nie dotarły jeszcze do Nemetonu.

       — Peri jest ofiarą wojny. Nawet neutralne strony konfliktu mogą ponosić przypadkowe straty. Takie ryzyko jest wpisane w nasz izolacjonizm. To pojedyncze przypadki zamiast całych armii, które byśmy stracili, gdybyśmy przystąpili czynnie do wojny. To boli i trudno się z tym pogodzić, szczególnie gdy chodzi o rodzinę. Ale jako władca każdego muszę traktować jednakowo, zarówno siostrzenicę i szeregowego Filida — powiedział Onur, za wszelką cenę starając się nie brzmieć, jakby się usprawiedliwiał. .

       — I każdego człowieka? — Vincent podniósł głos, a kilka osób siedzących przy najbliższych stołach obróciło głowy. Bolivar aż podskoczył. Nie miał czasu oburzyć się na bezceremonialny ton barda, zbyt zajęty obserwowaniem jak dyskusja przemienia się w kłótnię. I to przy gościach. I całej sali dworzan.

        Najwyraźniej nie tylko Bolivara uderzyła niezręczność tej sytuacji, nie do pomyślenia za panowania poprzednich Nawyższych Czarownych, bo odezwała się pojednawczym tonem:

        — Jesteśmy tylko Filidami... — zawiesiła głos. Uśmiechnęła się do władcy. Upiła łyk wina i pogładziła barwne piórka, które nosiła w uszach w charakterze kolczyków. Odpięła purpurową pelerynę i oddała ja służącemu, który wyłonił się zza jej pleców. Patrzyła przez chwilę, jak odkładał ją na skrzynię ustawioną pod ścianą. Mężczyźni nie odzywali się, czekając aż dokończy rozpoczętą myśl. Rozana zwlekała, by dać im czas na ochłonięcie. — Nie znamy się na polityce. I chyba nie na wojenne narady nas wezwałeś, panie? — zapytała filuternie, pragnąć zatrzeć niemiłe wrażenie, jakie zostało przy stole po wymianie zdań.

         Onur obrzucił Vincenta lodowatym spojrzeniem.

        — Mój brat polecał wasze talenty. Spójrzcie na zamek. Od lat nic tu się nie zmieniło. Chciałbym coś z tym zrobić. Wymieść z kątów kurz, ponury nastrój i stare porządki. Gdy wraz z dworem schroniliśmy się tu przed wojną i zesłaną przez ludzi i Czarnoksiężnych katastrofą, nie mieliśmy czasu na przygotowania. Nie myśleliśmy o wygodach. Dlatego zamek jest solidny i bezpieczny, ale niezbyt urodziwy. To wam chciałbym zlecić uczynienie z niego prawdziwej siedziby władcy. Miejsca, które będzie dowodem naszej siły i znaczenia. A nie miejsca, w którym się schowaliśmy — prychnął pogardliwie, wypowiadając ostatnie zdanie.

        — Będziemy zaszczyceni, panie — odparł Rafael, popatrując na drugiego z braci. — Chętnie dowiemy się, od czego mamy zacząć.

        — Jestem jutro trochę zajęty, ale Vincent wie, o co mi chodzi, prawda?

       Bard kiwnął głową, a uwagę gości odwrócili strażnicy, którzy głośno domagali się pieśni. Nic więcej nie zakłóciło przebiegu wieczoru, za co Bolivar w duchu dziękował. Już wolał, gdy w zamku nic się nie działo.

       Po północy Onur pożegnał świętujących i ruszył do swojej komnaty. W korytarzu spotkał Vincenta.

       — Czemu się tak czaisz? — zdziwił się.

       — Czekam na ciebie. Chciałem coś powiedzieć odnośnie twoich dzisiejszych odważnych deklaracji. Pamiętaj, słowa mają moc — mogą ranić, ubarwiać, obrzydzać, odwracać uwagę, omamiać, ośmieszać. W twoim przypadku są tylko słowami, dźwiękami, które za pomocą których dajesz upust mrzonkom. Nic nie stworzą, niczego nie zbudują. I mówię ci to ja, mistrz słowa. Możesz sobie coś powtarzać niezliczoną ilość razy, ale to nie sprawi, że to się ziści. Słowa nie wyczarują uczuć ani pokoju. W życiu trzeba stawiać na coś, czego możesz być pewien, nie na fantazje.

Continue Reading

You'll Also Like

842K 59.4K 133
Tytuł: The Monster Duchess and Contract Princess Polski tytuł: Potworna Księżna i Kontraktowa Księżniczka Autor: Rialan Tłumaczenie z języka angiel...
447K 18.7K 199
Nazwa dzieła, o której nie wiedziałam bo jest na razie chińskim znaczkiem na początkach rozdziału którego nikt nie przetłumaczył, to " A tender heart...
765K 40.1K 137
Nadane imię z dni tygodnia. Jako niewolnicę nazywano ją Wednesday. Kiedy była na skraju śmierci z powodu małego buntu... "-Wreszcie cię znalazłem."...
40.1K 3K 61
Od dwudziestu lat wampiry muszą żyć w ukryciu, ponieważ moc czarowników się rozwinęła i stała na tyle potężna, że zdołała pokonać krwiopijców. Króles...