Wojna Trzech Ras

By Nihgtingale

6.5K 675 714

Świat, jaki wszyscy znamy, przestał istnieć za sprawą rasy, która dotąd żyła w ukryciu. W trwającej od lat wo... More

Od Autora
Podrozdział I
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Podrozdział II
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Podrozdział III
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Podrozdział IV
Rozdział 14
Rozdział 15

Rozdział 9

205 29 26
By Nihgtingale

       Słowik siedziała na zwalonym pniu i pieszczotliwie gładziła klingę wysłużoną ostrzałką. Co jakiś czas zerkała na Markizę rozgarniającą kopytem śnieg. Wiedziała, że czujne zwierzę ostrzeże ją o zbliżającym się towarzystwie szybciej niż ona sama je zauważy. Konie Wywiadowców nie były zwykłymi zwierzętami. Gdy od bezpiecznej granicy dzielą setki kilometrów, a hordy nieprzyjaciół depczą po piętach, to właśnie koń jest największą szansą i najskuteczniejszą obroną. Dlatego żołnierze nie tylko dbali o nie, ale również obdarzali szacunkiem i przyjaźnią, aż stały się oczami, uszami i nosami oddziału.

        Wydarzenia poprzedniego dnia wciąż wydawały się Słowik nierealne i trudne do zrozumienia. Porywczy strażnik pokonał ją z łatwością i choć szukała dla siebie usprawiedliwień, nie była pewna, czy w pełni sił też by mu nie uległa. Emocje związane z porażką i chęć odegrania nie potrafiły przysłonić dominującego poczucia bezsilności, z którego stałej obecności nie zdawała sobie sprawy. Uświadomiła sobie, że lodowaty chłód wypełniający jej płuca i nieznana dotąd paraliżująca nerwowość wiązała się z bezradnością i czymś na kształt... lęku? Kilka tygodni temu została ranna, bo przeciwnik ją zaskoczył, a zadane obrażenie uczyniło niezdolną do obrony. Nigdy wcześniej nie była tak blisko śmierci. Fakt, że nadal żyła, zawdzięczała jedynie obecności współtowarzyszy.

       Wczoraj zaufała swoim umiejętnościom i wyszkoleniu i te znów zawiodły. Onur bez trudu mógł ją skrzywdzić. Porzucone, zakrwawione ciało mogłoby długo leżeć w śniegu, nim ktoś by je odnalazł. Wzdrygnęła się. Przyjechała na polanę w konkretnym celu – nauczyć się jak nigdy więcej nie czuć takiej niemocy. Lekarstwem miało być poprawienie zdolności bojowych. Jeśli będzie wystarczająco silna i skuteczna, już nic nigdy jej nie zagrozi.

        Ta dziwna desperacja odsunęła myśli o oddziale i niechęci do sanatorium. Słowik znów była skupiona na celu. Posunęła się nawet do tego, że sama opowiedziała Crosby'emu o łomocie, jaki spuścił jej strażnik i poprosiła o dzień wolny od zajęć, by ćwiczyć szermierkę i strzelanie z łuku. Nie spodziewała, że dyrektor tak łatwo przystanie na jej prośbę. Zaraz po śniadaniu uciekła w najodleglejszy koniec parku, gdzie najpierw rozgrzała się, porozciągała, przeklinając swoją słabą formę, a potem przeprowadziła na sobie intensywny trening szermierczy.

        Niecierpliwiła się coraz bardziej, czekając na mrozie. Coś dziwnie i niepokojąco ściskało ją w żołądku. Wolała nie dociekać powodów swojego zdenerwowania. Markiza uniosła głowę i zastrzygła uszami. Słowik wygładziła poły płaszcza, strzepnęła śnieg ze spodni i potrząsnęła ramionami, starając się rozluźnić. Nagle zza drzew, od strony drogi doleciał ją odgłos śmiechu i brzdęki gitary. Supeł w jej brzuchu zacisnął się jeszcze bardziej, a gardło momentalnie wyschło, przez co z trudem przełknęła ślinę. Rozejrzała się wokół siebie, sprawdzając, czy wygląda naturalnie.

        — Witajcie! — krzyknęła na widok jeźdźców i nieporadnie machnęła ręką. W myślach nakazała sobie opanowanie.

        Onur zatrzymał się gwałtownie, a na jego twarzy pojawiło się zaskoczenie. Chyba nie spodziewał się, że Martha dotrzyma obietnicy i przyjedzie. Słowik sama dziwiła się, że mimo wszystko dalej dąży do spotkania. Zdrowszą reakcją byłaby ucieczka, ale wtedy na zawsze pozostałoby z nią poczucie zagrożenia i niedokończonej sprawy. Wmawiała sobie, że będzie mogła odpuścić, gdy tylko mu dorówna lub przewyższy.

        Pierwszy odezwał się Vincent, który kurtuazyjnie podał dziewczynie rękę.

       — Dobrze cię widzieć! — Gdy z bliska ujrzał jej twarz, zamarł. — Co ci się stało?

       Słowik dotknęła ręką opuchniętej, rozciętej wargi. Rano obrzęk rozlał się na cały podbródek, zniekształcając rysy. Teraz jej stan zapewne się pogorszył. Na dodatek była blada i miała sińce z niewyspania. Zawstydziła się swojego wyglądu, choć jako żołnierzowi nigdy wcześniej nie przeszkadzał jej wpływ zawodu, jaki wykonywała, na urodę.

        — Ja... poślizgnęłam się na oblodzonych schodach. Jakiś dureń coś rozlał i zamarzło — wyjaśniła, patrząc na unikającego jej wzroku Onura i akcentując słowo "dureń". — No cóż, każdemu durniowi może się zdarzyć — dodała łaskawie, uśmiechając się łagodnie. — Poza tym, powinnam patrzeć pod nogi. Sama jestem sobie winna.

       Mężczyzna nadal zawstydzony wydukał:

       — Na pewno jest mu przykro. I gdyby wiedział jak, to by przeprosił.

       Vincent przyglądał się tej dziwnej scenie z ciekawością.

        — Tak... Oblodzone schody bywają zabójcze... — mruknął. — Wiem, że umówiłaś się z moim bratem, ale mam nadzieję, że moja obecność w niczym wam nie przeszkodzi. — Mrugnął łobuzersko i kontynuował, nie zwracając uwagi na dyskretne chrząknięcia Onura. — Przyznaję, że nie chciał mnie zabrać, ale uparłem się. Ośli upór to nasza rodzinna cecha! Usiądę sobie z boku i zadbam o nastrój do tego... tam... na co się umówiliście. Zajmijcie się sobą, nie zwracajcie na mnie uwagi. — Rozłożył pod drzewem płaszcz i oparł się plecami o pień. Na kolanach położył gitarę i powoli zaczął sprawdzać struny i dostrajać dźwięki.

        Słowik i Onur zostali sami na środku polany. Ciszę, jaka między nimi zapadła, przerwał mężczyzna.

        — Naprawdę bardzo mi przykro. Nie wiem, co we mnie wstąpiło... To znaczy wiem, czasami bywam porywczy.

        — Nie zaczynajmy wszystkich spotkań od wzajemnych przeprosin. — Zaśmiała się. —Jesteś świetny, a ja dawno nie miałam broni w ręku. Pozwól, że wykorzystam twoje wyrzuty sumienia. Naucz mnie walczyć, tak jak planowałeś. No... może przeskoczmy kilka pierwszych lekcji.

       — Jesteś pewna? — zapytał z obawą.

       — Nie musisz się o mnie martwić. Dam radę.

       Onur kiwnął głową i odpiął od pasa ukryty pod płaszczem miecz. Słowik uniosła swoją szablę i ustawili się naprzeciwko siebie. Vincent cicho brzdąkał na gitarze. Ukłonili się i przyjęli pozycje.

        — Będę sygnalizował ruch, a ty staraj się reagować i nie dopuszczaj mnie za blisko.

         Dziewczyna kiwnęła głową. Odbiła pierwsze cięcie. Już miała skomentować, że Onur niepotrzebnie ją oszczędza i osłabia swoje ruchy, ale powstrzymał ją donośny śpiew.

        —"Poszedł żuuuczek za chałuuupkę! Zdjął majteeeczki, zrobił kuuupkę!" — doleciało spod drzewa, Słowik parsknęła i zbyt późno uniosła szablę. Miecz Onura trafił ją w ramię.

        — Vincent! — upomniał go brat. — Rozpraszasz nas!

         — Przepraszam, tak mi utkwiło w głowie. Słyszałem, jak śpiewały to dzieci w pewnej wiosce w Newlandzie. Nic nie poradzę, że wpada w ucho. — Bard wcale nie wyglądał, jakby mu było przykro. — Zaśpiewam coś bardziej klimatycznego! — obiecał i szarpnął struny. Dźwięki, które rozlały się po polanie były delikatniejsze.

        Walczący wrócili na swoje miejsca i rozpoczęli wymianę ciosów. Słowik stawiała opór, ale czuła, jak powoli opuszczają ją siły. Uderzenia Onura były mocne i celne, ani na chwilę nie mogła przestać się koncentrować.

„Choć smaku Twych warg mi skąpisz,

A wzrok Twój przeszywa na wylot.

Chcę spędzić z Tobą swój żywot,

Lecz boję się, jak postąpisz...

Gdy prawdę Ci o mnie wyjawię..."

       Tym razem to Onur pozwolił, by muzyka mu przeszkodziła. Zapatrzył się na brata, a dziewczyna wytrąciła mu miecz z ręki.

        — To się chyba nie liczy... — jęknęła rozbawiona. — Wszystko w porządku?

        Onur przyglądał się gniewnie Vincentowi, który z miną niewiniątka nucił dalej pod nosem.

        — Tak... — odparł i podniósł miecz. — Możesz przestać się wygłupiać? — zwrócił się do grajka.

        — Jasne... W ogóle się nie znacie na muzyce. Pewnie byście woleli epopeję o walce, zwycięstwie i wszystkich boginiach wojny. Tylko że wojna rzadko nadaje się do pieśni. Romantyczna jest tylko dla głupców. Z mojego doświadczenia to krew, flaki, odcięte kończyny i kakofonia dźwięków agonii.

       — Można śpiewać o bohaterstwie poległych — powiedział Onur. — Albo o odwadze, poświęceniu, honorze. Pięknie walki, tańcu mieczy...

       Słowik nie słuchała dalszej dyskusji. Przeniosła wzrok na trzymane w ręku ostrze. Taniec mieczy czy krew i flaki? Które określenie było jej bliższe? Wojna jej spowszedniała, choć nie obca jej była także strata i okrucieństwo. Nie potrafiła się zdecydować, tak samo jasno określić się, jak zrobili to bracia.

       — No już dobrze! — Vincent podniósł ręcę w geście kapitulacji. — Może dla każdego z nas wojna jest czymś innym i widzi w niej to, co chce. Niezaprzeczalne jest to, że wojna była, jest i chyba nieprędko się skończy... dla wszystkich. – Znacząco spojrzał na Onura. – Lepiej nie myśleć o pewnych rzeczach za długo, bo człowiek wpada w przygnębienie, a i tak nie ma na nie wpływu, prawda? Co innego gdyby był dowódcą wielkiej armii mogącej odmienić los świata... Zmarzłem. Idę się trochę rozruszać — dodał niespodziewanie i ruszył w stronę jeziora.

        Oboje przez chwilę przyglądali się oddalającemu.

       — Naprawdę tak myślisz? Że wojna może być piękna? — zapytała Martha.

      Onur zamyślił się i nie odpowiedział od razu. Przez głowę przewinęły mu się nauki ojca, jego własne poglądy i ostatnie kłótnie z Vincentem. Poczuł też ten sam ból, który przeszył go na wieść, że jedyna córka jego najstarszej siostry została ranna, prawdopodobnie śmiertelnie. Przypomniał sobie radość i swój entuzjazm, gdy wrócił do szermierczych ćwiczeń.

      — Nie wiem. Chyba za mało o niej wiem, żeby jednoznacznie przesądzić. Zgadzam się z Vincentem – tylko mu tego nie mów – ale wiem też, że podczas wojny może dochodzić do aktów czy czynów zasługujących na pochwałę, szacunek czy nawet pieśń. Najczarniejsze czasy tworzą najjaśniejszych bohaterów – uśmiechnął się delikatnie i kontynuował: – mój ojciec tak mawiał.

       Słowik nie czuła się przekonana.

     — Może jeszcze jedna runda? — zaproponował Onur.

     Dziewczyna bez słowa stanęła przed nim i ugięła kolana. Zastawiła się szablą, unikając trafienia. Obróciła się szybko, a jej włosy zatańczyły w powietrzu. Onur wymierzył niskie cięcie i aby się obronić musiała gwałtownie wygiąć rękę do tyłu. Uchroniła kolano, ale całe ramię przeszył ostry ból. Szabla wypadła jej z ręki i zapadła się w śniegu. Złapała się za obojczyk, z którego rwanie rozchodziło się na całe plecy i ramię aż do łokcia. Zaciskała i rozkurczała palce, by pozbyć się skurczu mięśni. Onur podszedł do niej i delikatnie ujął jej przedramię.

      — Pokaż — rozkazał.

       Próbowała jedną ręką rozpiąć guziki płaszcza. Mężczyzna odsunął jej dłoń i z łatwością odpiął trzy pierwsze. Odsłonił połę płaszcza i szalik. Jego oczom ukazała się długa, poszarpana, białoróżowa blizna. Wyraźnie odznaczała się na tle jasnej skóry dekoltu.

       Słowik zadrżała, gdy chłodne powietrze omiotło nagie ciało. Zwalczyła pokusę wyszarpnięcia płaszcza z rąk Onura i ukrycia swoich defektów. Zamiast tego odwróciła głowę, odszukując sylwetkę Vincenta i skupiając na niej wzrok. Doznanie, które ją nawiedzało było zupełnie nowe. Jakby pozwoliła Onurowi poznać głęboko skrywaną tajemnicę. A przecież blizny oglądali już przed nim lekarze, pielęgniarki, a jej rany zapewne widzieli także inni Wywiadowcy, którzy byli obecni podczas tamtego starcia. Dlaczego więc się wstydziła? Czy chodziło o przyznanie się do niedoskonałości czy do słabości? Mundur był dla niej zbroją, za którą chowała małą dziewczynkę, która straciła dom, ojca i nie miała już nic na tym świecie. Cywilne ubranie nie miało tej samej siły, co barwy Wywiadowców, ale dawało choć namiastkę ochrony i kontroli.

       Onur zimnymi palcami dotknął miejsca, w którym zbliznowacenie było najtwardsze i najgrubsze. Powoli zaczął uciskać i masować sztywne mięśnie. Zdawał się nie zwracać uwagi na skrępowanie dziewczyny lub litościwie udawał, że go nie widzi. Słowik znów nie potrafiła się zdecydować, czy była mu za to wdzięczna, czy wręcz przeciwnie – ta nagła kurtuazja ją denerwowała.

       Początkowo poczuła jeszcze silniejsze kłucie, ale już po chwili napięcie zaczęło ustępować i ogarnęła ją ulga. Kilka razy zgięła rękę w łokciu.

      — Chyba nie powinnam forsować ręki.

      Onur pokiwał głową. Odgarnął warkocz Marthy i stanął za jej plecami. Nie widział całej blizny, ale jej ostry fragment kończył się wysoko na szyi i zahaczał o ucho. Skóra w tym miejscu błyszczała i wydawała się śliska i naciągnięta. Najwyraźniej lekarze robili, co mogli, ale ślady po nierównych szwach wyglądały, jakby nieudolny krawiec dosztukował część pleców z niepasującego materiału.

      — To ładne, co mówił twój ojciec. To o bohaterach.

      — To była puenta jednej z jego opowieści. Gdy byliśmy dziećmi, ciągle nam coś opowiadał. Podejrzewam, że większość zmyślił, ale niektóre to były autentyczne legendy. Potem słyszałem je w wielu wersjach, ale żadna nie dorównywała tej, którą poznałem z ust ojca. A może chodziło o to, że to on mi ją opowiedział. Siadywaliśmy razem wieczorami z siostrą i słuchaliśmy, o wróżkach, elfach i druidach.

       — Lubisz baśnie? – zapytała zaskoczona. Trudno było sobie wyobrazić wysokiego i silnego Onura jako małego chłopca.

       — Ta była jedną z moich ulubionych. O największym poświęceniu, jakie widział świat.

       — Opowiedz mi — poprosiła pod wpływem impulsu. Obnażyła przed nim kawałek siebie, chciała, by i on zanurzając się w swoim dzieciństwie, stał się na chwile równie kruchy jak ona.

       Onur rozejrzał się. Nim się zgodził, upewnił się, że Vincent nadal zajęty jest spacerowaniem nad brzegiem zamarzniętego jeziora i nie może go słyszeć.

        — Uprzedzam, że to stara legenda i bardzo smutna. – Wskazał jej pień i gdy razem usiedli, odchrząknął. – Daleko stąd na białej równinie żyło plemię druidów — zaczął nieporadnie. —Uprawiali rośliny, którymi potrafili uleczyć każdą chorobę, barwić tkaniny na niewyobrażalne kolory, a nawet mamić i wywoływać wizje zapachami. Mimo ich niezwykłej potęgi byli ludem cichym i pozbawionym ambicji. Żyli odgrodzeni od reszty świata w dolinie, na której zboczach stawiali domy z mlecznego kamienia, a wokół których uprawiali ogrody wypełnione kwitnącymi na biało drzewami i krzewami. Równiny na dnie doliny falowały zbożami w kolorze kości słoniowej. Tak było do czasu, aż na ich granicę zawędrował pierwszy... — Onur zaciął się na chwilę, ale postanowił nie zmieniać nic w historii i przekazać ją dokładnie tak, jak usłyszał od ojca dawno temu. — ...człowiek. Nigdy nie widział nic tak pięknego, ani niewinnego. Druidzi przyjęli go gościnnie, a ich królowa pokazała mu wszystkie ich skarby. Człowiek zamieszkał wśród nich i zapragnął posiąść ich wiedzę i umiejętności. Okazało się, że ma naturalny talent do roślin i intuicję. Dla druidów najważniejsza była ziemia. Wszystko co na niej wyrosło uświęcone było ich magią. Uprawom sprzyjał łagodny klimat i umiarkowane opady. Królowa pokazała człowiekowi systemy melioracyjne, podziemne studnie, silne zwierzęta pociągowe ciągnące zmyślne maszyny, jakich mężczyzna nigdy wcześniej nie widział, i śmierdzące nawozy zrobione ze wielkich kup druidzkich krów...

         Onur przerwał i przepraszająco dodał: — wiesz, jak byliśmy mniejsi, niezwykle nas to bawiło. Ojciec odczekiwał, aż skończymy się śmiać i potem do końca słuchaliśmy już z niezwykłym skupieniem. Choć najwyraźniej Vincentowi pozostało do dziś upodobanie do takich żartów.

         — Mów dalej — powiedziała Słowik. Było jej dobrze. Silny, ciepły głos Onura działał kojąco. Kameralność tej chwili, skupienie się wyłącznie na opowieści i ich stykających się kolanach przynosiło ulgę, a jednocześnie rozniecało nowe, dziwne uczucia. Siedziała nieruchomo, unikając patrzenia na niego. Bała się spłoszyć wyjątkowe wrażenie bliskości oraz przyjemny prąd rozchodzący się, mimo grubego zimowego ubrania, w miejscu, w którym spotykały się ich ciała.

         — Człowiek mieszkał wśród plemienia całą wiosnę i urodzajne lato. Obserwował przygotowania druidów do nadchodzącej zimy. Początkowo otwarty i szukający towarzystwa, coraz częściej popadał w zadumę i można było go zastać wpatrującego się w przybywające w spichlerzach zapasy. Królowa nie zwracała uwagi na jego melancholię, za to chętnie odkrywała przed nim wszystkie swoje umiejętności, aż w końcu otworzyła dla niego także serce. Druidzi powiadali, że dawno w dolinie nie było piękniejszej i tak kochającej się pary. Płowowłosa królowa o skórze niczym najbielszy z marmurów, tak delikatnej, że widać przez nią było pajęczyny błękitnych żył i smagły, czarnooki człowiek o twardych, zręcznych dłoniach i szerokich, silnych plecach. Kwiat i pień o nich mówiono. Mężczyzna znów się uśmiechał i chętnie przygotowywał susz i zioła niezbędne do produkcji lekarstw i naparów. Powoli przemijała jesień, a roślinność doliny bielała jeszcze bardziej. Na całym świecie liście brązowieją, żółkną lub rudzieją, ale tam stawały się tylko nieco ciemniejsze niż śnieg. Bywało, że druidzi zasypiali wśród butwiejącej bieli liści, a budzili się spowici w świeży blask śniegu.

         Pewnego dnia gdy plemię zaczęło przyozdabiać chaty zielonymi gałązkami jemioły z koralami białych jagód na święto Snu Ziemi, człowiek przyszedł do królowej i spuściwszy oczy zaklinał ją, by pozwoliła mu odejść i zanieść nieco plonów rodzinie – matce, ojcu i rodzeństwu, których pozostawił w biedzie, a którzy nie przetrwają mrozów bez jego łowów. Królową zasmuciło jego odejście, ale zbyt go kochała, by go zatrzymywać. Człowiek zniknął, a druidzi przygotowywali się do ich najważniejszych obchodów. Czcili ziemię, na której mieszkali. Oddawali jej hołd za to, że znaleźli na niej schronienie, za to, że ich osłaniała i wydawała plony, którymi się żywili. Zimą odpoczywali, a dolina opijała się bogatej w minerały wody napływającej z gór i nabierała witalności na kolejny rok. Po tym święcie nie wolno im było zrywać żadnych roślin, nawet wyjątkowo smacznych złotych jabłek, które dolina rodziła wyłącznie zimą. Owoce te były darem natury i druidów dla wszystkich żyjących tam zwierząt i ptaków.

         Człowiek powrócił wkrótce po tym, gdy minęła najkrótsza noc w roku i gdy na drzewach pojawiły się złote jabłka. Przyprowadził ze sobą starszego wioski, z której pochodził. Siwowłosy starzec pokłonił się królowej i poprosił o pomoc. Opowiedział o wojnie, która targała ludzkimi krainami i o głodzie, który prześladował wszystkie wioski. Druidzi ulitowali się nad ich losem i mężczyzna odjechał wozem pełnym zboża, warzyw i owoców. Wkrótce u wrót doliny zaczęli pojawiać się następni proszący, a druidzi nigdy nie odmawiali.

          Do doliny prowadziły tylko dwie drogi – tama, która odgradzała niewielkie jezioro o szmaragdowej tafli i brzegach z białego piasku i wąskie przejście między dwiema pionowymi ścianami, nazywane przez miejscowych Gardłem. Gdy plemię nakarmiło wszystkich sąsiadów nastał leniwy, zimowy spokój. Nad paleniskami druidzi śpiewali pieśni, naprawiając i konserwując narzędzia na kolejny rok, a druidki wśród warkotu kołowrotków i szelestu nici omawiały wydarzenia ubiegłego sezonu. Królowa wraz z człowiekiem przeżywali swoje szczęście w ciepłej izbie, czytając i snując plany na wspólną, nieznaną jeszcze, ale na pewno radosną przyszłość. Ową sielankę zakłóciła wizyta przedstawicielstwa ludzi, którzy przybyli ze skargą i prośbą, choć już nie tak uniżoną jak za pierwszym razem. Wojna, mówili, trwa i żołnierze zabrali wszystkie zapasy, które podarowało im plemię. Bez pomocy zginą.

         Królowa obejrzała magazyny, porachowała w duszy głowy i brzuchy i wydzieliła skromny udział każdemu przybyszowi. Wcześniejsze słowa podziękowania zastąpił gniew i niezadowolenie. Ludzie zabrali podarunki i odeszli, złorzecząc skąpstwu druidów. Człowiek hołubił Królową i wysławiał jej szlachetność i łaskawość. Roztaczał piękną wizję przyjaźni i serdeczności między ludami i jakby nie widział widma nieszczęścia, które powoli zasnuwało kąty ich wspólnej izby. Królowa z coraz większą obawą spoglądała każdego dnia na drogę, obawiając się kolejnych obdartych i głodnych.

         Nie musiała długo czekać, bo wkrótce Gardłem nadeszła wyjątkowo mizerna grupa wychudzonych kobiet i zabiedzonych dzieci. Na ich widok z oczu człowieka pociekły wielkie jak groch łzy, a z ust błagania i przysięgi. Odrobią to latem w polu, do wiosny już niedaleko, druidzi przetrwają, mają swoją ziemie i magię – nastawał. Królowa uległa. Druidzi zacisnęli pasa i z utęsknieniem zerkali na jezioro, czy jego lodowa pokrywa zaczyna pękać i topnieć.

         Gdyby los był łaskawszy lub ludzie uczciwsi, druidzi doczekaliby pierwszych jaskółek i pąków leszczyny ściągających pszczoły. Jednak gdy wąskie Gardło wypełniło się falą jeźdźców, a naprzeciwko nich stanęła jasna, świetlista Królowa w otoczeniu ubranych na biało druidów, cały świat jakby przygasł. Niebo przybrało szary, brudny kolor, a sukniami i włosami kobiet targał porywisty, pachnący wiosną i tchnący ciepłem wiatr. Może ta zapowiedź końca zimy wpłynęła na obie strony i zagotowała temperamenty.

       Najeźdźcy zażyczyli sobie gościny i jedzenia. Druidzi ofiarowali im wszystko, co im pozostało. Królowa oceniła swoje szanse i ryzykując śmierć głodową swego ludu, oddała ostatni bochen chleba. Żołnierzom było mało i zwrócili swoją uwagę na pozostałe na drzewach złote owoce. Tym razem jednak napotkali  opór spokojnego dotąd plemienia. Człowiek wystąpił przed druidami i począł błagać, by ratowali życie, oddając jabłka. Nie warto dla nich umierać, wołał. Gdy nikt go nie słuchał, jął prosić ludzi, by odstąpili, zabrali, co im dano, porzucając myśl o owocach.

       Żołnierze, ośmieleni brakiem zdecydowanej reakcji, sami oberwali jabłonie. Gwałt na świętości druidów przebudził królową. Odesłała swój lud i wybrawszy się sama do ucztujących, zażądała, by wynieśli się z doliny. Przywódca bandy obejrzał ją od stóp do głów i skrzekliwym głosem odezwał się do człowieka – nie mówiłeś, że taka harda ci się trafiła. Tyle tu siedzisz, miałeś ją utemperować. Kompani zawtórowali mu śmiechem. Posypały się wyzwiska. Żadne jednak nie przedarło się do umysłu królowej, która skamieniała wpatrywała się w twarz ukochanego, bezbłędnie rozszyfrowując  widoczny na niej wstyd i skruchę. Nie odezwała się do niego ani słowem, ale zwracając się do żołnierzy, powtórzyła, by wynieśli się z doliny. Odejdźcie a nie stanie się wam żadna krzywda, powiedziała lodowato, ale ludzie zignorowali ją.

       Człowiek znów zaczął karmić ją słodkimi słowami, ale strąciła jego rękę z ramienia i postąpiła krok ku przywódcy. Pochyliła się i do ogniska, wokół którego się gromadzili wrzuciła garść ziół z sakwy odpiętej od pasa. W górę strzelił kłąb gryzącego, śmierdzącego dymu. Na odskakujących w popłochu żołnierzy posypał się grad skrzących się, parzących płomyków. Ktoś krzyknął, ktoś dobył sztyletu i w zamieszaniu pośród parskających, przerażonych koni – czy przez przypadek, czy umyślnie, tego już dziś nikt nie zgadnie – ostrze dosięgło piersi królowej. Upadek władczyni zatrząsnął posadami doliny i obudził w żołnierzach żądze. Rozbiegli się na wszystkie strony, paląc i niszcząc. Z poparzonymi, brudnymi od potu i popiołu obliczami wypełnili wioskę dźwiękami nieszczęścia.

        Dobij ją, usłyszała jak przez mgłę królowa i ujrzała nad sobą osmaloną, wykrzywioną cierpieniem twarz Człowieka. Chwycił ją brudnymi rękami i zostawiając na białej szacie ślady sadzy, uniósł lekko. Jęknęła cicho, gdy ruszyli wzdłuż płonących chat. Domyśliła się dokąd idą, ale nie protestowała. Miała nadzieję, że jej lud zdołał umknąć tamą i dalej po zamarzniętym jeziorze. Wiedziała też, że ona już tam nie dotrze. Człowiek parł naprzód, mimo że ciało ukochanej ciążyło mu coraz bardziej. Powietrze wokół nich stało się bardziej wilgotne, przesiąknięte zapachem wody i nadbrzeżnej roślinności. 

       Nim wspięli się na szczyt tamy, Człowiek poczuł, że dotąd kurczowo zaciskająca się na jego karku dłoń nagle zwiotczała. Wstrzymał oddech i powoli spojrzał na królową. Martwe oczy miała skierowane w niebo zasnute ciężkimi, przytłaczającymi chmurami, które zdawały się pęcznieć z każdą chwilą, by w końcu runąć i zmiażdżyć wszystkich w dolinie.

         Powietrze rozdarł nagle nieludzki wrzask przypominający ryk konającego demona. Echo powtórzyło dźwięk, wciskając go w uszy żołnierzy, rozrywając serca druidów i wstrząsając całą okolicą. Odgłos zaplątał się między skałami wąskiego Gardła i zadudnił w kamienną ścianę tamy. Choć wydobył się z ust zwykłego człowieka, mały, biały świat zamieszkały dotąd jedynie przez druidów odpowiedział na zawartą w nim szczerą i czystą rozpacz. Miłość nigdy nie jest zupełnie jasna lub zupełnie ciemna, tak jak serca nie są całkiem złe lub zupełnie dobre.

         Człowiek poczuł nagłe drżenie ziemi pod stopami i usłyszał tępy trzask pękającej pokrywy lodowej na jeziorze. Niebo rozdarła pierwsza wiosenna błyskawica, a słodki, ciepły wiatr wzburzył wody i skłębił krę wzdłuż brzegu tamy. Powoli między kamiennymi blokami zaczęła przesączać się woda. Mężczyzna uklęknął na ścieżce i ułożył ciało królowej na kolanach. Gładząc jej włosy, przepraszał i błagał, by po raz ostatni pokazała swoją siłę i współczucie i zalała dolinę błękitnymi wodami jeziora. Żałował, że odnalazł to miejsce i zakłócił życie spokojnego ludu druidów. Gdyby ktoś spojrzał wtedy na tamę z daleka ujrzałby dwa małe punkciki – biały i czarny, które wkrótce pochłonęła dzika głębia. Kra rozsadziła tamę, a uwolnione jezioro ponownie ukryło wioskę druidów przed światem ludzi. W pamięci pozostał jedynie ślad po jasnej królowej i jej ciemnym ukochanym oraz stara prawda, że nawet najczarniejsze czasy mogą zrodzić najjaśniejszych bohaterów.

         Onur zakończył opowieść i nie wiedział, co zrobić dalej. Jego ojciec w tym miejscu zwykle pytał swoje dzieci, kto ich zdaniem był w tej opowieści jaśniejszym bohaterem i na czym polegało to bohaterstwo. Czy jednak Martha doceni tę historię? Czy on nie narazi się na śmieszność, zadając takie pytanie? Czuł coraz większe skrępowanie i niewygodę, ale nie śmiał się poruszyć. Przypadkowo trącił Marthę nogą i od razu chciał ją przeprosić, ale dziewczyna bezwiednie przylgnęła do niego. Przypomniał mu się powód przerwanego pojedynku i niespodziewanie dla samego siebie ogarnęła go tkliwość.

       — To tutaj? — nie dokończył zdania, zerkając na zdeformowane ciało.

       — Tak... Już rozumiesz, czemu niełatwo mi myśleć o pokoju? — Słowik wzdrygnęła się, wybudzona nagle z rozmyślań i odsunęła się od niego, zdając sobie sprawę, jak blisko siebie się znajdowali. Zastanawiała się, jak skomentować usłyszaną historię. Nie wszystko wydawało się jej zrozumiałe. Czy mężczyzna zdradził tę druidkę? Czy to on sprowadził żołnierzy? Jeśli tak, jak to możliwe, że w ogóle cierpiał z powodu jej śmierci? A królowa? Zamiast sypać proszki w ogień, powinna go dźgnąć sztyletem, a głodnych przegnać... Chociaż... Przypomniała sobie głodnych i wyziębionych uciekinierów z frontu, wypełnione ofiarami wojny mogiły, osierocone dzieci i puste domy.

       Gwałtownie wyciągnęła szablę z zaspy i otrzepała ze śniegu. Dopiero gdy odsunęła się na bezpieczny dystans pozwoliła sobie na spojrzenie na mężczyznę. Rozluźniła się, gdy zauważyła, że on również odszedł parę kroków i nie gapił się na nią jak na dziwadło.

        — Ten Czarnoksiężny, który ci to zrobił, nie żyje? – zapytał Onur dziwnie stłumionym tonem.

        — Nie wiem. Od razu straciłam przytomność. Mój przyjaciel ruszył mi na pomoc. Podejrzewam, że ją zabił.

        — To była kobieta? Skąd wiesz? — zdziwił się.

        — Miała długie włosy...

        — To jeszcze nie dowód... — przerwał jej. — Też kiedyś miałem.

        Słowik zapięła na powrót płaszcz i uniosła kpiąco brwi.

        — Ale piersi chyba nie miałeś?

        Wzrok Onura bezwiednie prześlizgnął się z twarzy dziewczyny na jej biust.

        — Więc miała włosy i piersi... Jeszcze jakieś charakterystyczne cechy? — droczył się, a lekki ton rozmowy – mimo ciężaru kwestii, o których mówili – poprawił mu humor.

        Dziewczyna zmrużyła oczy, próbując przypomnieć sobie szczegóły.

        — Tak... Miała skrzydła!

        Onur gwałtownie odwrócił się w jej stronę, podszedł szybko i bardzo poruszony wykrzyknął:.

        — Niemożliwe! Czarnoksiężni nie potrafią latać!

       — Wiem. Uwierz mi, że też się zdziwiliśmy. Chyba tylko dlatego daliśmy się zaskoczyć.

      Mężczyznę przeszedł dreszcz — Marthę zaatakowała Czarowna, bo tylko Harpie i Harpiowie mają skrzydła. Niedowierzanie walczyło w nim ze wzburzeniem. Armia Fruii miała zakaz atakowania ludzi i Czarnoksiężnych. Czyżby złamali jego rozkazy? 

       — Może ci się przewidziało? — dopytywał.

       — Nie przewidziało mi się. Spotkałam wcześniej całkiem sporo Czarnoksiężnych, ale takich jak ona nigdy — odpowiedziała zniecierpliwiona. — Dokąd idziesz? — zawołała za oddalającym się Onurem.

       — Po brata! — odkrzyknął. — Musimy wracać! Zaraz się ściemni! Przyjedź jutro! — poprosił.

       Słowik uśmiechnęła się pod nosem i nucąc „wzrok Twój przeszywa na wylot...", poprowadziła Markizę na ścieżkę prowadzącą do sanatorium.

Continue Reading

You'll Also Like

41.9K 2.6K 178
Tłumacze to manhwe na discordzie jeśli ktoś chciałby przeczytać zapraszam Demoniczny kultywator, Xie Tian, uważa się za jedynego słusznego kandydata...
63.9K 3.6K 63
Pierwszy tom. Lily myślała, że jej dotychczasowe życie na Ziemi jest trudne... Lecz gdy zostaje porwana do Krainy Gniewu rządzonej przez okrutnego Am...
Mate By GS

Fantasy

245K 10.3K 42
- Skąd wiesz? - Wykrztusiła wreszcie, po pięciu minutach pustego wgapiania się we mnie. Miała duże orzechowe oczy poplamione jasną zielenią. Były hip...
433K 19.9K 198
To jest opowieść o. pewnej dziewczynie z białymi włosami i fioletowe oczy to Leslie Sperado. I mieszka z rodziną Sperado,którzy mają posiadającą taje...