Wojna Trzech Ras

By Nihgtingale

6.5K 675 714

Świat, jaki wszyscy znamy, przestał istnieć za sprawą rasy, która dotąd żyła w ukryciu. W trwającej od lat wo... More

Od Autora
Podrozdział I
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Podrozdział II
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Podrozdział III
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Podrozdział IV
Rozdział 14
Rozdział 15

Rozdział 5

276 42 38
By Nihgtingale

          Słowik miała za sobą pierwszą od dawna spokojniejszą noc. Zwykły natłok przygnębiających wizji i ponurych wspomnień przysłonili tak odmienni od siebie i od niej bracia. Wysiłek fizyczny, mroźne powietrze, salonowa pogawędka i chwilowa anonimowość sprawiły jej przyjemność. Po raz pierwszy przychylnie i ze zrozumieniem spojrzała na innych kuracjuszy i ich niezbyt entuzjastyczne podejście do powrotu na front.

        Po sesji terapeutycznej i dawce ćwiczeń mających rozluźnić spięte mięśnie uciekła do stajni, by znów zażyć swojej wersji kuracji. Markiza powitała ją radosnym rżeniem.

        — Spójrz, zapowiada się piękny dzień! Co powiesz na kolejną wyprawę nad jezioro? Może dziś uda nam się objechać całe? — powiedziała pogodnie.

         Zapięła swój ciemnoniebieski płaszcz i dosiadła konia. W sanatorium nie wolno jej było nosić munduru. Wszyscy mieli wyglądać zwyczajnie i dystansować się od tego, co ich spotkało, a mundur mógł przywoływać bojowe cierpienia i potęgować traumę. Nie było dystynkcji, formalizmu. Przykazano jej, by myślała o pobycie w sanatorium jak o urlopie, mimo że zupełnie inaczej wyobrażała sobie odpoczynek. Na dodatek cała ta koncepcja smakowała samookłamywaniem. Może w jej przypadku jeszcze mogła przynieść jakiś rezultat — podtrzymywała pozór tymczasowości. Ale jaki był sens w przekonywaniu pozostałych pacjentów, że rzekomy „urlop" był tylko na chwilę? Czy oswajanie się z nieuniknionym miało uczynić ich na powrót użytecznymi?

        Zapach stajni, miarowe kołysanie w takt końskiego kroku, dźwięki lasu i samotność powoli wygładzały jej myśli. Oddech się wyrównywał. Ciało łapało rytm jazdy. Zdenerwowanie zdmuchiwał lekki wiatr błądzący między nagimi drzewami.

         Wyjeżdżając przez bramę pałacu, Słowik pomyślała o dwóch braciach, których spotkała poprzedniego dnia. Uśmiechnęła się na wspomnienie kpin Vincenta i zakłopotania Onura. Dawno nie czuła się tak normalnie, choć to nie była jej normalność. Co by zobaczyła, gdyby spojrzała na wczorajszą scenę oczami Słowik? Blade dziewczę i dwóch żartujących z nią mężczyzn? Nie siebie, Marthę. Dlaczego w ogóle przedstawiła się jako Martha? Od prawie dziesięciu lat nie używała swojego prawdziwego imienia. "Słowik" był tylko pseudonimem, który przyjęła na początku walk. Pozwalał jej robić to, co robiła i nie identyfikować swoich wojskowych działań z dziewczyną, którą była wcześniej. Zabijała Słowik, nie Martha. I w tamtym momencie wolała być znów być Marthą. Choć imię to kojarzyło się jej z dzieckiem, którym była dawno temu, przed powstaniem Wywiadowców. Zdawała sobie sprawę z tego, że się zmieniła, że wszyscy, nawet West, który już wcześniej miał doświadczenie bojowe, się zmienili. Stali się żołnierzami. Wywiadowcami. Lotnymi obrońcami granic. Ptakami.

           Dziesięć lat temu, gdy wojna przeszła w obecną fazę, Słowik zgłosiła się do armii. Początkowo nie brano poważnie ani jej, ani jej pomysłów, ale okazało się, że były odpowiedzią na pojawiające się w wojsku problemy. Brak ludzi, broni, paliwa, pojazdów oraz informacji o przeciwniku, spowodował, że przychylniej spojrzano na forsowane przez nią propozycje. Przydzielono jej do pomocy, a raczej nadzoru, młodego majora z dużym doświadczeniem. Jak każdy zawodowy żołnierz podszedł do jej entuzjazmu ze sceptycyzmem, ale potrafiła kupić jego lojalność i zaangażowanie własnym poświęceniem, bezkompromisowością i poczuciem misji. Słowik, Raróg, a wkrótce i inni, zostali pierwszym dowódcami Ptasiego Wywiadu — łowców, szpiegów i wojowników. Utworzono małe, ruchliwe i szybkie oddziały, które poruszały się błyskawicznie, cicho i dużo sprawniej po terenie pozbawionym utwardzonych dróg, naszpikowanym trudnymi do pokonania przez regularne wojsko naturalnymi przeszkodami.

            Główne siły ludzi skupione były na obronie granic Newlandu oraz zajmowały się odbijaniem okupowanych przez Czarnoksiężnych ziem. Choć przeciwnicy nie byli trudnym celem — prymitywnie uzbrojeni, mniej liczni i pozbawieni zaplecza technologicznego  — wygrywali dzięki znajomości terenu, błyskawicznym reakcjom na ruchy ludzi, skutecznemu strategicznemu podejściu i stale zagarniali kolejne terytoria. Regularne wojsko przy wsparciu Wywiadowców co jakiś czas odbijało niewielki odcinek, ale musiało ustępować przed nowymi bandami nacierającymi ze wschodu. Front od dawna tkwił na tej samej linii, przesuwając się nieznacznie raz w jedną, raz w drugą stronę, i żadna ze stron nie umiała zyskać przewagi. Ludzie skakali do przodu, zbierali z odbitych obszarów cały sprzęt, infrastrukturę, która mogła im się przydać, a potem wycofywali się na ufortyfikowaną granicę Newlandu. Dowództwo, oficerowie i każdy szeregowy żołnierz mieli nadzieję, że zasoby rekruta Czarnoksiężnych topnieją równie szybko co ich własne.

          Oddziały formacji Słowik stanowiły pion wsparcia dla wszystkich działań. Przeskakiwały błyskawicznie między jednostkami wroga, zbierając informacje na temat ich ruchów i liczebności. Prowadziły rozpoznanie w terenie, aktualizując mapy. Szybkie i bezpieczne przemieszczanie wojska miało kluczowe znaczenie, zwłaszcza w czasie wojny z tak mobilnym i dobrze przygotowanym do zwalczania ludzi przeciwnikiem. Tępiły mniejsze oddziały wroga i maruderów. Nie szczędziły nikogo. Każdy, kto przekroczył wyznaczoną przez dowódców linię bezpieczeństwa i zanadto zbliżył się do osad ludzkich, musiał być niezwłocznie zlikwidowany. Wywiad nie zadawał zbędnych pytań, nie zostawiał niepotrzebnych świadków. Samych granic wsi i miasteczek broniła ochotnicza służba strażnicza, złożona z mieszkańców, która pilnowała plonów, dróg i porządku wewnątrz terytorium ludzi.

         Wywiadowcy wdzierali się w głąb terytorium Czarnoksiężnych najdalej, jak to było możliwe. Słowik wraz z oddziałem udało się dotrzeć nawet do Moskwy. Obraz, jaki ukazał się ich oczom, był zdumiewający — nieprzyjaciel, czas i natura zmieniły metropolię w zgliszcza. Cały Plac Czerwony zarósł trawą, która doszczętnie pokryła bruk. Zwalone wieże Soboru Wasyla Błogosławionego objęły w posiadanie ptaki. Na ulicach tańczył jedynie wiatr. Jednak największe wrażenie na żołnierzach zrobiła cisza. Tętniące życiem miasto zmieniło się w grobowiec. Smutną aurę miejsca podkreślały widoczne gdzieniegdzie pozostałości dawnej świetności, zdobienia i wyblakłe kolory ścian zawalonych budynków, błyszczące w słońcu kopuły świątyń, zardzewiałe szkielety samochodów.

          Kapitan doskonale pamiętała, co czuła, gdy przemierzali to niegdyś wielkie i pełne ludzi miasto. To było jedno z jej najgorszych wspomnień, odkąd wstąpiła do armii. W ciągu całej swojej służby widziała wiele okropieństw wojny, przelała sporo krwi. Ale tamto poczucie osierocenia, które towarzyszyło jej w Moskwie, powodowało prawie fizyczny ból. W swoich oczach stawała się maleńkim kamykiem, który nie ma szans w starciu z lawiną. Lawiną, która zmiatała wszystko na swojej drodze, niszczycielską mocą żywiołu, na którą nie było sposobu, przed którą nie można było się ukryć. Od tamtej pory to rozedrganie odzywało się w niej od czasu do czasu, jakąś dziwną potrzebą przynależności. Do tej pory lekiem było koszarowe życie, udział w żołnierskiej doli. W sanatorium dyrektor Crosby zachęcał ją, by współuczestniczyła w zespołowym powrocie do zdrowia, ale odmienność od reszty pacjentów tylko wzmagała jej izolację.

           Droga z sanatorium rozgałęziała się i dalej prowadziła do małej wioski. Słowik nigdy w niej nie była, ale podejrzewała, że przypomina wszystkie inne osady pogranicza — pozbawione cywilizacyjnych udogodnień, w których stary świat mieszał się z nowym. Dzieci uczyły się w szkołach o czymś, czego mogły już nigdy nie doświadczyć, a w domu o tym jak przeżyć.

           Kapitan przyglądała się widocznym na horyzoncie zabudowaniom i dymom z kominów odcinającym się na szarobiałym niebie. Choć zapragnęła usłyszeć ludzkie głosy, poczuć się częścią jakiejś ludzkości, zobaczyć twarz kogoś dla kogo, jak wierzyła, toczyła tę walkę, wybrała ścieżkę prowadzącą głębiej w las. Jej emocji nie wyciszy spokój wioski, ani marazm sanatorium.

          Gdy przejeżdżała przez polanę mimowolnie rozejrzała się, jakby miała ujrzeć któregoś z braci. Drgnęła zaskoczona, gdy zauważyła Onura wyjeżdżającego zza zakrętu.

          — Cóż za przypadek! — wykrzyknęła zdziwiona.

         Onur zmieszał się, po chwili odzyskał rezon i rzekł:

         — Muszę przyznać, że specjalnie czekałem tu z nadzieją, że będziesz tędy przejeżdżać. Chciałem spytać, jak się czujesz? Odkąd powiedziałaś, że jesteś tu na leczeniu, martwiłem się — chrząknął, by ukryć zakłopotanie. Uciekł wzrokiem w bok, jakby nie chciał widzieć jej reakcji.

         — Dziękuję. Mówiłam, że nic mi nie jest — odpowiedziała ostrzej niż zamierzała. By zatrzeć nieprzyjemne wrażenie dodała łagodnie: — A jak twoja głowa?

        — Całkiem nieźle. — Onur przełknął ślinę i zebrawszy się w sobie zaproponował: — Może przejedziemy się razem, to podobno dobrze robi na samopoczucie.

       Słowik uśmiechnęła się zaczepnie i zaproponowała:

       — A może najpierw mały wyścig? Damy ci z Markizą fory!

       — Co wszyscy mają z tym hazardem ostatnio? Dobrze, ale przegrany musi opowiedzieć szczerze o sobie! Wygrany zadaje wszystkie pytania, jakie mu przyjdą na myśl! — Onur wzniósł oczy do nieba, ale roześmiał się, podejmując jej wyzwanie.

       — Wszystkie? Taki jesteś pewien zwycięstwa? Lepiej przygotuj się na zwierzenia! — Dziewczyna spięła konia i ruszyła galopem przed siebie, nie czekając na przygotowującego się Onura. — Ścigamy się dookoła jeziora! — krzyknęła.

        — Oszukujesz! — poskarżył się.

        — Nie obiecywałam uczciwego pojedynku!

        — A może za dużo ukrywasz?!

       Więcej Onur nie zdążył powiedzieć, gdyż dziewczyna zniknęła mu z oczu. Musiał się postarać.

        — Bystry, nie możemy przegrać. — Poklepał konia po szyi i skręcił w naturalną przecinkę, która biegła równolegle do jeziora. — Zrobimy jej niespodziankę.

       Dolatywał go tętent kopyt konia jego przeciwniczki. Znał ten teren bardzo dobrze. Wiedział, że niedługo będzie musiał zjechać na ledwie widoczną ścieżkę, która poprowadzi go samym brzegiem. Droga, którą pędziła Martha, szerokim łukiem odbijała od niego, omijając gęsty zagajnik. Nim przeniósł stolicę państwa Czarownych, dokładnie przemyślał wybór i sprawdził okolicę, aż po najmniejszą leśną ścieżkę. Dzięki temu mógł ją teraz wyprzedzić i zdobyć o niej trochę informacji, a to z kolei miało go zbliżyć do wygrania zakładu.

         Słowik obejrzała się za siebie, ale nikogo nie zauważyła. Pogalopowała jeszcze szybciej, wietrząc jakiś podstęp. Im bliżej była końca drogi, tym bardziej wydawało jej się, że coś nie gra. Markiza gnała po zamarzniętej drodze, a dziewczyna obawiała się, że Onurowi udało się ją przechytrzyć. Śnieg i błoto ulatywało spod kopyt konia, a lodowaty pęd powietrza kąsał policzki. Czy była aż tak zdesperowana, że łaknęła towarzystwa nieznajomego, który nie traktował jej jako dziwadła lub chorej?

         Było za późno na wątpliwości, wypadła na spienionym koniu na polanę, na której siedzieli dzień wcześniej. Na zwalonym pniu odpoczywał Onur, gryząc zielone jabłko.

         — Jesteś? Już myślałem, że zabłądziłaś!

         — Oszukujesz! — wysyczała, osadzając rozgrzanego jazdą konia.

         — Przecież nie obiecywałaś uczciwego pojedynku! — przedrzeźniał ją.

         Słowik zsiadła i podparła się pod boki, wodząc wzrokiem po pokrytych szronem gałęziach.

         — Zimno dziś, może przesłuchanie przeniesiemy na inny dzień? — zapytała niewinnie.

         — Skąd! Przejdźmy się! Rozgrzejemy się! Też trochę zmarzłem, czekając na ciebie.

         — Jak udało ci się mnie wyprzedzić? — żachnęła się.

         — Znam okolicę i krótszą trasę! Gotowa?

        Słowik uznała, że gdy tak się uśmiecha wygląda młodziej. Nie był też taki milczący, kiedy nie towarzyszył mu gadatliwy brat.

        — Więc? — zapytał, podnosząc się z pnia i podając jej jabłko, które wyjął z kieszeni płaszcza.

       Dziewczyna wgryzła się w soczysty owoc, obserwując jak Onur sprawnie pęta konie. Był wysoki, poruszał się zgrabnie. Zauważyła, jak godnie się nosił i miał wyniosły sposób bycia.

      "Aż ciężko uwierzyć, że jest zwykłym strażnikiem" — przyszło jej do głowy. Gdy skończył, stanął i wyczekująco na nią spojrzał. Słowik speszona uciekła spojrzeniem i ruszyła przed siebie. Przez chwilę szli w milczeniu.

        — Długo tu mieszkasz? — zapytała.

        — Od kilku lat.

        Nagle Onura ogarnęło zakłopotanie. Mimo że w rozmowie z Vincentem twierdził, że zda się na swój urok, wolał przemyśleć następne spotkanie. Jednak teraz gdy szedł obok Marthy i ukradkiem obserwował jak je i bacznie ocenia otoczenie, stracił całą pewność siebie. Nie dość, że od dawna nie udzielał się towarzysko, to jeszcze nie umiał wyrzucić z głowy myśli o rywalizacji. Perspektywa przegranej blokowała go i obawiał się fałszywego ruchu. Złapał się na tym, że znów analizuje rozmowę, ale nie mógł zdobyć się na flirt.

        — To piękne miejsce, prawda? — znów zabrała głos Słowik, głośno wciągając powietrze. Musiało jej posmakować, bo na ustach znów pojawił się nieśmiały uśmiech. Przyjrzał się jej oczom, starając się uchwycić piękno, o którym mówił Vincent, ale poszarpana, bladoróżowa blizna odwracała jego uwagę.

        — Tak. Lubię góry. I las. Ta wojna spowodowała tylko jedną dobrą rzecz, natura odzyskała kontrolę. Ziemia zyskała drugi oddech — odpowiedział nieuważnie, zastanawiając się nad pochodzeniem śladów na skórze.

        — Kiedyś też dbaliśmy o przyrodę! — oburzyła się.

        — Proszę cię! — żachnął się. — Ludzie prawie zniszczyli miejsce, w którym żyli. A potem prawie wysadzili świat. To, co przetrwało należy się naturze.

        — A my nie jesteśmy naturą? Też narodziliśmy się na ziemi, tak samo jak zwierzęta i rośliny. Mamy prawo...

        — Prawo? — parsknął i spróbował uciąć dyskusję. — Straciliście prawo do decydowania o Ziemi, gdy ją zanieczyściliście, przetrzebiliście zwierzęta, wykarczowaliście lasy, a na koniec odpadliście bomby, którymi sami się pozabijaliście.

        — Wy? — zapytała z przekąsem dziewczyna. — A ty nigdy nie korzystałeś z cywilizacji?

        — Nie, to znaczy... — Onur zaciął się i pomyślał, że zapędził się za daleko. Słowik jednak niczego nie zauważyła. — Chodzi o to, że... Oczywiście żal mi ludzi i tego, co stracili. Ale wciągnij powietrze! Nie czujesz różnicy? Żyłaś kiedyś w mieście, tak brudnym, że każdego dnia pokrywała go gruba warstwa smrodu, kurzu i tych... spalin? Takim powietrzem chcesz oddychać?

         — Oczywiście, że nie. Ale świat ludzi nie składał się tylko ze spalin, ale również z ludzkiej świadomości, medycyny, sztuki, nauki.

         — Ciągle możemy to mieć!

         — Trwa wojna! Póki się nie skończy, nie będziemy mieć nic — podniosła głos Słowik.

         — Przecież tu, w Newlandzie żyje się całkiem swobodnie i normalnie.

         — A poza nim nas wyżynają.

        Onur zamyślił się.

         — Oni też giną — rzekł cicho.

         — I to ma być usprawiedliwienie? Co oni mogą nas obchodzić! Pomyśl! Niech wyginą wszyscy! To oni nas zaatakowali, to ich wina, to oni wszystko zniszczyli!

         — Nieprawda! To ludzie zniszczyli Ziemię, to były ludzkie bomby. — Onur czuł narastający gniew i irytację.

         — A dlaczego je odpalili? Żeby przetrwać! — fuknęła Słowik.

         — I przetrwali! — przerwał jej Onur. — Ale znaleźli się w skrajnie innym świecie. A obwiniają tych, o których nic nie wiedzą. Nie sądzisz, że to wystarczy? Może czas na tym poprzestać!

         — Oszalałeś. Widziałam, jak zabijali. Wiem o nich wystarczająco dużo, by nie chcieć z nimi pokoju. Jedyne o czym marzę, to by się ich pozbyć. Raz na zawsze! Każdego potwora z osobna!

        Oboje zatrzymali się i stanęli naprzeciwko siebie. Rozmowa przemieniła się w zaciętą kłótnię.

         — Potwora? Nie wszyscy na pewno są źli! Tak samo, jak nie wszyscy ludzie są dobrzy!

         — Pokaż mi tych dobrych Czarnoksiężnych! Ja spotkałam tylko okrutnych i bezlitosnych, napadających na wioski, rozrywających żołnierzy na strzępy. Przez kogo znalazłam się w tym miejscu? Kto mi prawie odrąbał rękę?! Potwory! Nie zapominaj!

         — A wśród ludzi nie brak okrutników? Morderców? Zabijających dla zabawy, tropiących bezlitośnie tych których nazywasz Czarnoksiężnymi? Wywiadowców, którzy nie okazują litości i mordują każdego, kogo spotkają! Z lubością wyszukują ofiary, oddzielają słabszych od stada, by ich zabijać...

          — A Czarnoksiężni nie? Czemu tak gardzisz swoimi? Dlaczego zostałeś strażnikiem? Z miłości do tych potworów? Dlaczego musimy się ciągle bronić, skoro są tacy mili? — Słowik cedziła każde słowo.

          Onur cały purpurowy na twarzy już nie mówił, tylko krzyczał.

          — Nie wiesz, o czym mówisz. Myślisz, że jak gotujesz i sprzątasz dla żołnierzy, to masz też wojskowy umysł! Powtarzasz opinie idiotów, z którymi przebywasz, jak swoje. Stać cię w ogóle na własne przemyślenia? Czy tylko bezmyślnie dałaś się zindoktrynować? Gdybyś znała się na tym tak jak ja...

          — Ty? Zwykły strażnik? — Słowik zaśmiała się wzgardliwe. Chciała go zranić, zetrzeć te okrutne słowa z jego fałszywej gęby. — Kim byłeś wcześniej? Gdzie usłyszałeś o tej wielkiej polityce? Na polu? A może nad kielichem? Domorośli politycy! Mówisz o pokoju, a nosisz nóż! A może jesteś strażnikiem, bo jesteś zbyt wielkim tchórzem, by być żołnierzem!

         — Nikt nie będzie mnie nazywał tchórzem! Nic o mnie nie wiesz! — Onur był wściekły. Nikt nigdy nie ośmielił się zarzucić mu tchórzostwa, ani postawić w sposób, jaki uczyniła to teraz ta ludzka dziewczyna. Każde jej słowo paliło żywym ogniem i odbijało się tysięcznym echem w zranionej duszy.

         — A ty o mnie!

         Stali naprzeciwko siebie, oboje rozgniewani. Z oczu Onura sypały się skry. Zrobił gwałtowny krok w jej kierunku, tak że jego twarz znalazła się kilka centymetrów nad jej, ale dziewczyna nie cofnęła się, wytrzymała zarówno jego spojrzenie, jak i jego nachalną bliskość. Onur zawahał się, samemu nie wiedząc, co pragnął zrobić. Odsunął się, mimo że nadal kipiał z gniewu. Pierwsza odezwała się Słowik.

         — Dziękuję za spacer, ale muszę wracać. To była czysta przyjemność! — wycedziła.

         — Nawzajem — odpowiedział, ciągle dysząc z oburzenia.

         Oboje ruszyli do koni. Gdy tylko siedzieli w siodłach, ukłonili się sobie chłodno i każde z nich ruszyło w swoją stronę, nie obracając się ani razu.

           Słowik zwolniła, gdy zyskała pewność, że Onur już jej nie dojrzy. Im bliżej była sanatorium, tym większa wściekłość ją ogarniała. Nie oczekiwała wdzięczności czy zrozumienia, wykluczenie bolało tylko czasami, ale poświęcenie i wyrzeczenia pozwalały myśleć, że ci, których chroniła, ją rozgrzeszą. Zrozumieją, że wymierza sprawiedliwość w imię własnej i ich zemsty. Jak ten człowiek, który tchórzliwie skrywał się za granicą utrzymywaną jej krwią, mógł mówić o pokoju i miłosierdziu? Słowa Onura tak bardzo ją ubodły, że nie potrafiła myśleć o niczym innym. Usprawiedliwiała się sama przed sobą, nie chcąc zastanowić się, nad tym dlaczego poczuła się urażona. Czy naprawdę uważała jego oskarżenia za niesprawiedliwe, czy może tak ją zraniły, bo dotknęły czegoś, co w głębi serca ukrywała nawet przed sobą? 

Continue Reading

You'll Also Like

5.4K 519 84
Inny tytuł; I Became the Male Lead's Adopted Daughter „Zamierzam adoptować dziecko". Impulsywna decyzja księcia Ferio Voreotiego zszokowała wszystki...
483K 17.7K 43
Cassandra dorastała mając świadomość, że jako Omega resztę swojego życia spędzi w kuchni. Tylko dlaczego tak bardzo pragnie czegoś innego? Kiedy los...
9.6K 994 28
Jest Dalia. Jest babcia. Są Święta Bożego Narodzenia i cała ich magia. Jest i kufer na stryszku, który za pomocą cudownego zapachu lawendy przenosi...
758K 50.2K 200
Oryginalny tytuł: "사실은 내가 진짜였다" (czyt. "Sasil-eun Naega Jinjjayeossda") Tytuł angielski: "Actually, I Was The Real One" Polski tytuł: "Prawdę m...