Maska Diabła

By agitag

346K 24.5K 9.9K

Nie trzeba być w Piekle, by dusza człowieka była utrapiona. Nie trzeba czekać na Nowy Rok, by lepiej zacząć ż... More

Prolog
1. Nowy dom
2. Normalność nad normalnością
3. Nocne marki
4. Puk, puk - to miłość
5. Życie jest sztuką, sztuką jest życie
6. Rodzinne wyjścia zawsze kończą się źle
7. Tajemnice
8. Nie taki zły Diabeł
9. Duch mój zawsze z Tobą
10. Podróż po miłości
11. Przyjaciółka na zawsze
12. W poszukiwaniu szczęścia
13. Mapa miłości
14. Skruszony Diabeł
15. Wyprawa po naszych charakterach
16. Francuska przygoda
17. Wszystko co dobre - szybko się kończy
18. To oni: moi stwórcy
19. Nietuzinkowy zawód
20. Piekło i Niebo
21. Nowy świat
22. Dawno, dawno temu u Lucyfera na kawie
23. Nadchodzi Wielki Dzień (część 1)
23. Nadchodzi Wielki Dzień (część 2)
24. Na piaskach Kalifornii
25. Rodzina jest najważniejsza
26. Powroty zawsze bywają trudne
Wattys 2016
27. Dawno, dawno temu w chatce Aurory
28. Miłość jest ciężką papką
29. Niespodziewany gość
30. W Bogu jest nadzieja
31. Wielki Dzień (część 2)
32. Coś mojego, za coś twojego
33. Wybaczam ci, Auroro
34. Jestem z tobą duszą i sercem, we dnie i w nocy
Epilog
Ankieta + krótkie słowo na zakończenie
"Maska Anioła"
Maska Agi&Alphy: A&A Team
♡100 tysięcy, playlista i GD!♡
Godzina Diabła - papierowa wersja!
Tydzień Autorski!
Maska Konkursu!

31. Wielki Dzień (część 1)

5.6K 458 134
By agitag

Trzy ostatnie dni spędziłam wyłącznie na pilnowaniu Candidy, rozmawianiu z nią o błahostkach, i piciu herbaty z Gabrielem. Prawie nic nie jadłam, a Lucyfera unikałam, jak się tylko dało, dlatego nie chodziłam na rodzinne posiłki. Zostawałam w pokoju z Can, która nie mogła nawet podnosić się z łóżka. Ledwo mówiła i przełykała. Choroba całkowicie ją pochłonęła, zabierając z tej radosnej dziewczyny życie. Pytała, dlaczego unikam jej taty, ale nie odpowiadałam. Było mi wstyd za moje zachowanie, nie chciałam też zamartwiać jej niepotrzebnie i mówić, o co pokłóciłam się z Lucyferem. To mógłby być dla niej cios w samo serce.

                                                                                 ***

Od rana Candida przygotowana jest na dzisiejszy wieczór, ale ja nie mam odwagi pójść do niej. Złożyć jej ostatnie życzenia? Zbyt brutalne jak na moje biedne, pokiereszowane serce. Mam dziś za dużo na głowie, bym jeszcze mogła załamywać ręce i płakać w kącie. Muszę zadzwonić do rodziców, do Mariano... Naszykować listy, spakować swoje rzeczy i pożegnać się z tą wspaniałą okolicą, która była dla mnie domem przez te kilka miesięcy cudownej pracy wraz z rodziną, jak i Candidą, najlepszą przyjaciółką, jaką w życiu posiadałam. Na tę myśl mam ochotę załkać, ale nie mogę. Nie teraz. Nie dzisiaj.

– Auroro! To ja, Gabriel, mogę wejść? – pyta nagle mężczyzna przez drzwi, więc zapraszam go do środka, gdzie prasuję swoją suknię na dzisiejszy wieczór. Słyszałam, że mamy ubrać się bardzo elegancko jak na bal. Czy to jakaś dziwna tradycja?

– Przyniosłem ci coś, co musi mieć każdy – mówi i pokazuje mi czarne, prostokątne pudełeczko z moim imieniem w prawym, dolnym rogu. Spoglądam na to z zaciekawieniem, a następnie wypakowuję to, co jest w środku, a jest to maska w kolorze czerni.

– Lucyfer ją wybierał, więc jeśli ci się nie podoba, to żale do niego.

– Ależ jest piękna! Dziękuję, że ją przyniosłeś – mówię radośnie, choć czuję ukłucie w sercu, że to nie Lucyfer tutaj przyszedł, by wręczyć mi paczuszkę.

– Przyniósłby on, ale powiedział, że nie chcesz go widzieć. Coś się stało między waszą szaloną dwójką? – pyta Gabriel, poprawiając swoją czarną muszkę na białej koszuli. Cały na biało, tak jak wtedy, kiedy przyszłam tu pierwszy raz i go zobaczyłam.

– Oj, Gabrielu. Nawet nie wiesz, co zrobiłam...

– Z chęcią tego posłucham.

– Powiedziałam mu, że... – przerywam, by nabrać powietrza i spalić buraka. – Że go kocham.

Mężczyzna otwiera szeroko oczy, ale po chwili chowa swoje zdziwienie i uśmiecha się czule, dotykając mojego ramienia.

– Nareszcie przyznałaś to przed samą sobą i przed tym, którego darzysz miłością. Misja zakończona, prawda?

– Czy ja wiem? Boję się spojrzeć mu w oczy i zachowuję się jak nastolatka. On... będzie mnie za to nienawidził.

– Wręcz przeciwnie. Pokazałaś mu, że ktoś może go kochać mimo natury, z jaką przyszło mu żyć. Porozmawiaj z nim i jeszcze z kimś, kto na pewno czeka na tę rozmowę.

– Teodon? – pytam cicho, a Gabriel potakuje głową i wychodzi z mojego pokoju, delikatnie zamykając drzwi. Zerkam jeszcze raz na maskę, którą wybrał dla mnie Lucyfer i mimowolnie uśmiecham się szeroko. Jest naprawdę piękna. Muszę za to podziękować temu, którego darzę miłością, ale najpierw zmierzę się z Candidą i tym, że pewnie popłaczę się od samego progu. Kręcę głową, wyciągając z szafy dość spore pudełko, gdzie schowałam dla niej upominek na te szesnaste urodziny. Może nie jest to coś niesamowitego, ale będzie jej przypominać o tym, że kiedyś istniał ktoś taki jak Aurora. Biorę kilka wspomagających wdechów, a potem wychodzę z pokoju.

Przemierzam korytarze, gdzie Amara, Usarus i San ściągają przeróżne domowe dekoracje. Wszystko znika. Wszyscy znikną... Odejdą do swoich światów i nigdy nie wrócą do Lloret, by spojrzeć na stary dom i powspominać, jak to zwykle robią ludzie. Oni wrócą do siebie, zapominając o mnie, o Marsheland i każdym, kogo spotkali przez te szesnaście lat swojego pobytu w moim świecie. Kolejny raz wzdycham i wreszcie pukam do pokoju Candidy, gdzie po usłyszeniu cichego "proszę", wchodzę. Znajduję ją tam, gdzie była od trzech dni, czyli w łóżku pokrytym chusteczkami i mokrymi poduszkami.

– Uśmiechnij się, Candido. Dziś twoje urodziny – mówię wesoło, a przynajmniej próbuję tego optymizmu względem niej.

– Daj spokój. Nie ma tu czym oddychać, więc... możesz otworzyć okno? Na oścież.

– Oczywiście. Przy okazji, wszystkiego najlepszego, prawie dorosła panno.

– Dziękuję, Auroro...

Otwieram szybko okno, po czym wracam do niej i wręczam jej swój prezent. Patrzy na to podejrzliwie, a potem zdziera ozdobny papier. Z zaciekawieniem zerka do środka.

– O Jezu! Przecież... przecież nie mogę tego przyjąć! To twoje.

– Nie. Dziś już twoje. Będzie ci o mnie przypominać, kiedy zwątpisz w istnienie kogoś takiego jak Aurora Vino. Moja stara wiolonczela.

– Jest... piękna! Gdybym pożyła dłużej, na pewno bym ci zagrała jakąś cudowną pieśń na twoją cześć. Dziękuję ci – szepcze i mocno mnie przytula, choć dla niej mocno, to dla mnie bardzo lekko. Traci, niestety, swoje siły z godziny na godzinę. Patrzę na nią z radością, ale i smutkiem. Mój ostatni dzień z tą dobrą dziewczyną, która nauczyła mnie, jak żyć, by żyło się pełnią siebie. Uśmiecham się delikatnie, wstając z łóżka, kiedy Carda wchodzi do pokoju z wielkim pokrowcem.

– Wybaczcie, ale Candida potrzebuje spokoju – oświadcza poważnie, więc niechętnie opuszczam pokój i wpadam na pomysł zrobienia dla niej tortu urodzinowego. Wiem, że kocha truskawki wraz z czekoladą, więc da się to jakoś połączyć, ale nie będę robiła tego sama. Już ja wiem, do kogo się zgłosić o pomoc, kto i tak będzie stawiał opór, lecz mi pomoże z braku lepszego wyjścia. Chytry uśmieszek formuje się na mej twarzy, kiedy przekraczam kolejne metry i trafiam do sypialni Lucyfera. Popycham drzwi i wpadam prosto na jego tors, kiedy akurat on chce wyjść. Zerka na mnie niepewnie, a potem marszczy brwi.

– Aurora?

– Nie. Święty Mikołaj – burczę i poprawiam swoją liliową sukienkę. Jest jedną z moich ulubionych.

– Coś się stało?

– Czy ja wiem? Oprócz tego, że nie widziałam cię przez trzy dni to chyba nic, prawda?

– Posłuchaj... ja...

– Nie musisz nic mówić. Zapomnij o tamtym w salonie. Możesz wymazać sobie to ze wspomnień, ale pomóż mi zrobić tort urodzinowy dla Candidy.

– Nie chcę o tym zapominać – oznajmia, przez co przechodzi mnie ciepły dreszcz i spoglądam w jego ciemne, prawie czarne oczy, które teraz przeszywają mnie na wskroś. Przełykam ślinę i przygryzam wargę, by nie uśmiechnąć się jak głupia do sera. – To było piękne i szczere, chociaż usunąłbym pajaca z twojej wypowiedzi.

– Em... Ja... dziękuję za tę maskę. Jest śliczna – stwierdzam, omijając temat szerokim łukiem.

– Nie ma za co. A więc tort urodzinowy? Nie potrafię piec.

– Nauczę cię. Chodź – mówię i chwytam go za rękę, ale zatrzymuje się w pół kroku i popycha mnie na ścianę przy drzwiach. Otwieram szeroko oczy, jednak nie daje mi nawet szansy spytać, co robi, bo jego wargi lądują na moich.

– Teraz możemy iść – oświadcza z chytrym uśmieszkiem i ciągnie mnie w stronę kuchni na dole. Przewracam oczami, ale posłusznie kroczę razem z nim do raju dla mego podniebienia. Kto nie kocha przebywania w kuchni i kosztowania każdej potrawy trakcie jej przyrządza?

Wyciągam z lodówki potrzebne składniki, a w międzyczasie podśpiewuję jakąś piosenkę, która leci w radiu. Lucyfer tanecznym krokiem zabiera ode mnie artykuły spożywcze i kładzie je na blacie, dołączając do mojego cichego śpiewania. Po chwili mamy tu istną operę do momentu, kiedy nie wchodzi Teodon z delikatnym uśmiechem. Nasze, niestety, znikają.     
Przybliżamy się do siebie, jakby to miało nas uchronić przed inwazją Boga. Czego tu szuka i dlaczego nie może po prostu odpuścić? Wiem, miałam z Nim porozmawiać, ale nadal czuję potworny strach i nie mogę wypowiedzieć nawet jednego słowa, kiedy tak patrzy na mnie surowym wzrokiem.

– Czego tu szukasz? – pyta groźnie Lucyfer, a ja ściskam jego rękę mocniej. Mógłby się opanować choćby ze względu na mnie, moje podejście do wiary i samego Boga.

– Aurory szukam, drogi Lucyferze. Zechciałabyś pójść ze mną na spacer?

Mogłam się domyślić, że dojdzie do takiego pytania, a wtedy powinnam być przygotowana na odpowiedź, ale nie jestem.

– Wiesz, że nie musisz nigdzie iść? Nikt cię nie zmusi – mówi Lucyfer, spoglądając w moje przestraszone oczy, ale przeczę głową.

– Spokojnie... wrócę za chwilę. Tam masz przepis i zacznij już robić, zgoda? – pytam cicho, na co on się uśmiecha i puszcza moją dłoń. Niechętnie przechodzę na drugi koniec kuchni i wychodzę z Teodonem przez salon, prosto do ogrodu. Oczywiście milczę, gdyż jestem zbyt sparaliżowana, by cokolwiek z siebie wydusić.

– Lubicie się z Lucyferem – stwierdza szarobrody, a ja zagryzam wargę. Za mało powiedziane.

– To oczywiste. Zdążyliśmy się... zaprzyjaźnić – mówię nieśmiało, kiedy kroczymy wzdłuż ulubionej ścieżki Gabriela. Spoglądam w oczy Teodona i widzę tam zwykłą radość i szczęście. Cieszy się szczęściem syna, to naturalne.

– Coś czuję, że przyjaźń to delikatne określenie miłości, Auroro. Chronicie się przede mną, jakby świat miał się skończyć.

– Nie tak to miało wyglądać...

– Posłuchaj, dziecko. Nie mam ci za złe tego, że nie chcesz ze mną rozmawiać. Masz do mnie żal, który tkwi w twym sercu, ale Lucyfer i ja... to odrębna bajka.

– Każdy ją zna... Boże?

– Mów mi po imieniu. Bóg to tytuł, którego boisz się używać, a ja ci się nie dziwię. Nie jestem tu, by straszyć. Chcę zjednoczyć moje dzieci.

– One nigdy się nie zjednoczą. Anioły są uprzedzone do Lucyfera, a Lucyfer nie chce z nimi współpracować za ich zachowanie. Źle potraktowałeś syna – mówię wreszcie, czując połowę ulgi. Odkąd dowiedziałam się, kim tak naprawdę jest mój pracodawca, miałam ochotę powiedzieć Bogu, jak wielką krzywdę mu zrobił. Jak zniechęcił go do miłości, przyjaźni, czy innych pozytywnych aspektów prawdziwego życia.

– Auroro... nie widziałem innego wyjścia. Nie akceptował was. Chciał zniszczyć moje nowe dzieci. Obudziła się w nim zazdrość, więc musiałem zareagować. Chciałem chronić i syna i was.

– Ale to oznaczało, że już nigdy z nim nie porozmawiasz? On czekał i czekał, aż stracił nadzieję. Przybywając do mojego świata, polubił życie tutaj, polubił ludzi, poznał emocje, które w nas są, a ja widziałam w jego oczach, że pragnie tylko przeprosin od swego Ojca.

– Poczekaj...

– W zamian wiesz, co zrobiłeś? Oskarżyłeś go o złe wychowanie córki. Ta dziewczyna to skarb i kocha Lucyfera nad życie. Jest w niej tyle dobra i miłości, że nie można uwierzyć, iż wychował ją Diabeł. Dlaczego więc jesteś takim potworem względem syna? – pytam, biorąc głęboki wdech na uspokojenie buzujących we mnie emocji.

– Nie chciałem tego. Naprawdę wierz mi, że nie chciałem go ranić. Żałuję swych czynów i tego, co zrobiłem dawno temu, ale...

– Nie potrafisz przyznać się do błędu, tak? – dokańczam za Niego, na co potakuje.

– Przykro mi, że nie zdołałem uchronić go przed zmianą, jaka dokonała się w nim, przez co powstał okrutny Diabeł. Jednak znalazł się ktoś, kto przywrócił mu emocje i uczucia. – Teodon zatrzymuje się i wpatruje się w moje oczy. – To ty. Odnowiłaś go.

– Ja tylko...

– Tylko go kochasz. Wiem, ale dzięki temu uratowałaś mojego syna. Nigdy nie byłem nikomu tak wdzięczny, jak tobie. Sprawiłaś, że uśmiecha się, żyje jak inni ludzie i ma rodzinę, o której marzył, a którą ja mu zabrałem.

– Jest jeszcze szansa, by to odbudować. On nadal Cię kocha i w głębi siebie pragnie szczerze porozmawiać – mówię, dotykając ramienia Teodona. Kiwa mi głową i obraca się, by zmienić kierunek naszej trasy.

– Nie da się cofnąć słów, które zostały wypowiedziane. Nie da się też cofnąć czynów, których wcale nie chciało się popełniać. Czas leczy rany, ale po jakimś czasie one same zastygają i nie chcą żadnych bandaży. Nie nadaję się więc do rozmowy z Lucyferem, i odtworzenia tego, co w nim zaschło.

– Nadajesz się. Jesteś Bogiem. Jesteś Ojcem nas wszystkich. Ludzie w Ciebie wierzą, a ja... wierzę, że jesteś zdolny do przeprosin. Wierzę w Ciebie, wiesz? Nie obwiniam Cię o śmierć babci i dziadka. Po prostu stało się, ale na ten moment, ufam, że potrafisz uratować relację z synem.

– Dobry anioł z ciebie, Auroro.

– Bardzo zły, Teodonie. Nie wybaczyłam sobie, że oskarżałam Cię przez połowę życia za śmierć mych bliskich.

– Ale ja tobie wybaczyłem, dziecko. Wróć do Lucyfera. Teraz cię potrzebuje i pamiętaj, byś wreszcie sobie wybaczyła.

Po tych słowach Teodon znika gdzieś, pozostawiając mnie samą na środku ogrodu ze łzami w oczach. I nagle czuję się taka wolna, taka lekka i wyzwolona z grzechów, które zawsze były ze mną we wspomnieniach. Każdy demon tkwiący w mojej głowie zniknął, tworząc jasną barierę między moją osobą a myślami. Bóg mnie wyzwolił, bo przyjęłam Go do serca... Bóg jest ze mną, a ja jestem z Nim. Uśmiecham się radośnie i szybko wracam do kuchni, gdzie Lucyfer dalej majstruje przy garnkach, miskach i szpachelkach, cały ubrudzony mąką. Obraca się w moją stronę z posępną miną i rzuca obok mnie całą miską z jajkami, kakaem i mąką.

– Nienawidzę gotować! – woła, a ja zaczynam się śmiać, podnosząc z podłogi plastykową miskę, która, o dziwo, nie obróciła się i nie wylało się za dużo masy. Kładę ją na blat i zabieram się za pomoc najgorszemu kucharzowi.

– Jak rozmowa z Tatusiem?

– Lucyfer... proszę cię. Wszystko jest dobrze i ty też mógłbyś wreszcie z Nim porozmawiać.

– To lepiej zabierzmy się za to ciasto. – Zmienia szybko temat i odbiera mi ubijaczkę, więc mam chwilę, by wyciągnąć kolejne składniki i przypatrzeć się miłości mojego życia.

                                                                                      ***

Delikatny wiatr owiewa moje włosy wraz z dołem sukienki, kiedy ostatni raz przechadzam się po plaży w piękne popołudnie, czując wyjątkową lekkość. Pełno turystów i mieszkańców wyleguje się na piaskach, zainteresowani wyłącznie opalaniem na cudowny brąz, a ja chodzę z myślą, że dzisiejszego wieczoru czas się pożegnać i odejść w zapomniany świat. Potrzebuję też rozmowy z bratem, ale za bardzo się boję odezwać. Wiem, że mogę wykonać jeden telefon do celi, w której się znajduje, lecz czy to dobry pomysł? Co mu powiem? Kocham cię bracie, mimo tego, co zrobiłeś? Tak, kocham brata, ale to nie zmienia faktu, że nie potrafię przestać się wstydzić za jego czyny. Rodzice już dawno go wykluczyli z naszej rodziny, jednak wierzę, że przechodzą przez to samo co ja.

W ostateczności decyduję się zatelefonować do więzienia, w którym mój brat odsiaduje wyrok. Po kilku sygnałach odbiera komendant i prosi o chwilę cierpliwości, więc w tym czasie biorę kilka głębokich wdechów.

– Halo? Aurora? – Po drugiej stronie odzywa głos po drugiej stronie, a moje serce zamiera. To on... mój jedyny, okropny brat.

– Mariano...

– Jezu! Auroro... gdzie ty jesteś? Wszystko dobrze u ciebie? – pyta, szybko przebierając słowami, jakby od tego zależało jego życie. Może i zależy...
Przełykam głośno ślinę. To takie ciężkie i nie spodziewałam się, by tak bardzo brakowało mi słów przy rozmowie z bratem, jednak muszę skorzystać z tej okazji i pożegnać się na zawsze. Nie mogę go więcej widzieć, a zresztą, nie zobaczy mnie, nawet gdybyśmy oboje chcieli. Odchodzę i koniec.

– Jestem w Hiszpanii i pracuję.

– Jak to w Hiszpanii? Siostra... o czym ty mówisz? Jak się tam dostałaś?

– Czy to ważne jak? Ważne, że mam pracę, przyjaciół, rodzinę i jestem szczęśliwa, Mariano. Wyjechałam przez ciebie. Zawiodłeś mnie, bracie – mówię, odchodząc trochę dalej od licznych turystów, którzy za bardzo lubią podsłuchiwać czyjeś rozmowy, nawet jeśli konwersacja przeprowadzana jest po włosku.

– Auroro, nie muszę ci opowiadać o tym, co się wydarzyło.

– Jesteś mordercą, Mariano. Straciłeś całą rodzinę, całe szczęście. Jesteś tyranem, kimś gorszym od Diabła – mamroczę, uśmiechając się do siebie jak idiotka, bo wiem, jakiego idealnego porównania użyłam. Akurat Lucyfer... jest całkiem inny niż mój brat. On krzywdzi ludzi i dusze, ale tylko, dlatego że musi. Gdyby miał wybór, wybrałby inaczej, i ja to wiem. Mariano mając wybór, wybrałby to samo i byłby tym samym zbrodniarzem, jakim jest teraz.

– Kocham cię, siostro i żałuję wszystkiego, co spotkało ciebie i rodziców. Zawsze byłaś dla mnie najważniejsza, uwierz mi...

– Już w nic ci nie wierzę, Mariano. Jesteś podły i obrzydliwy, a jednak kocham cię, wiesz? Uważałam, że rodzina jest najważniejsza i mimo tego, jak bardzo się tobą brzydzę, to chcę ci powiedzieć, że wybaczam ci twoje grzechy i chcę, byś wybaczył sobie.

– Nigdy! Ja... byłem na prochach. Ćpałem, Auroro, przez kilka lat. To wszystko moja wina i nigdy nie będę w stanie sobie wybaczyć. Wolałbym zginąć.

– Wybaczam ci, Mariano, i Bóg też ci wybaczył. Teraz kolej na ciebie. Pamiętaj, że twoja siostra zawsze będzie w twoim sercu, ale nie zobaczymy się już nigdy.

– Auroro... to pożegnanie? – pyta cicho.

– Do widzenia, bracie – szepczę i rozłączam się.

Chowam telefon do torebki, prostuję się i odchodzę. Dziś jestem twarda i silna, i przezwyciężę wszystko. Wierzę, że dam radę pokonać złe demony mojego umysłu i postawić ostatni pionek w osobistej grze. Kostka wystartowała, a gdy się zatrzyma, wykonam ruch bez płaczu i z dumą.
Wzdycham i po drodze do domu, wrzucam list do skrzynki. Nie dałabym rady zadzwonić do rodziców, więc lepiej będzie, kiedy odczytają wiadomość po fakcie. Nie będą w stanie zatrzymać mnie, powstrzymać przed popełnieniem danego czynu. Nikt nie ma tyle mocy, by cokolwiek zrobić w tej sprawie. Nawet te diabelskie sztuczki się nie zdadzą.

Ruszam tą samą trasą co wcześniej, by powrócić do rezydencji i naszykować się na uroczystość, którą przygotowują od kilku dni. Zrobili z tego jakiś bal, gdzie pojawi się nasza rodzina i kilka nowych osób, które służą Teodonowi. Zwykle służki nie miały nigdy wstępu na takie rodzinne wydarzenia, ale... powiedzieli, że jestem kimś więcej niż jakąś tam służką. Jestem rodziną... jestem mamą. Takiego określenia użył Gabriel, tłumacząc, na jakiej zasadzie działa bal. Każdy ubiera eleganckie ubranie i maskę. Nie wiem, dlaczego, ale tego nikt nie chciał mi już powiedzieć. Nie dyskutowałam na ten temat, bo tak naprawdę nie mam nic do gadania. Po prostu robię, co muszę i już. Została mi przydzielona piękna suknia o barwie ślicznego, pastelowego różu i ta cudowna maska, którą wybrał Lucyfer. Jako pantofle służą mi czerwone, błyszczące szpilki, które według mego wybranka łączą się ze zdobieniami na masce, a te zdobienia się w kolorze czerwieni z domieszkami brokatu. Nie rozwodziłam się w tej dyskusji, gdyż nie znam się na modzie i nie wiem, co ze sobą połączyć, by było i pięknie i estetycznie.

Cała podróż z centrum miasta do rezydencji trwa prawie godzinę, jak nie półtorej, ale w którymś momencie przestałam spoglądać na zegarek i po prostu szłam, by jak najszybciej dotrzeć do domu i zobaczyć Candidę albo chociaż Lucyfera. Oboje są teraz bardzo zajęci i nie mają czasu na rozmowę ani pogaduszki przy kawie. Nie dziwię się im, ale jednak ja też jestem w tym domu i próbuję jakoś przystosować się do tej sytuacji, co nie ułatwia mi sam fakt, że dziś piętnasty lipca i Wielki Dzień. Kręcę głową,  wchodząc do środka, gdzie napotykam się na Amarę, stojącą w przejściu.

– Cześć... – odzywa się cicho, przyprawiając mnie o wielkie zdziwienie. Ona potrafi mówić coś do mojej osoby?

– Cześć, Amaro. Coś się stało? – pytam.

– Nie, to znaczy... chyba tak. Jeśli chcesz, mogę zrobić ci fryzurę na dzisiejszy wieczór i przy okazji porozmawiamy – mówi łagodnie, czym znowu mnie zaskakuje. Czuję jednak, że ta rozmowa wcale nie będzie należała do miłych, lecz postanawiam się zgodzić z czystej ciekawości. Choć mówią, że owa ciekawość to drugi stopień do Piekła, podejrzewam, że mi to na razie nie grozi...


A: Jak to mówią "ciąg dalszy nastąpi", więc nie obawiajcie się, szybciutko dodam drugą część tego rozdziału. Nie chciałam wstawiać jednego w całości, gdyż ma ponad 6000 słów, a to byłby już dość spory przeskok, zważywszy na inne rozdziały.

 
 Trzymajcie się, miłego dnia!

Continue Reading

You'll Also Like

1.6M 5.2K 5
[Zostaje wydane w 3 tomach, pierwsze dwa już dostępne!] Kojarzycie ten moment, kiedy wasza bliźniaczka okazuje się zmiennokształtna, po czym znika, w...
625K 2.3K 8
Czy zakocha się w zajętym chłopaku, który nią gardzi? Życie nastoletniej Mili Rimet zdecydowanie nie jest usłane różami. Jej matka i ojczym znęcają s...
2.3M 99.8K 79
ONA- Emily . młoda, wygadana, twardo stąpająca po ziemi. ON- Nick- pewny siebie, bogaty.Połączy ich uczucie, którego nie wiedzieli , że potrzebują...
5.3M 14.8K 4
Młoda, niewinna i zawsze poukładana Hailie Monet w przykrych okolicznościach dowiaduje się o tym, że ma aż pięciu starszych, obrzydliwie bogatych, wł...