Wybrana przez Boga

Da Actynea

2.3K 18 4

Lekarka z chorobą afektywną dwubiegunową opisuje przebieg swoich epizodów psychotycznych. Altro

PROLOG
W Polsce mieszkały renifery.
Chore dobermany.
"Boję się, ale ja się będę bał całe życie, bo nie wiem, gdzie jest granica."
Sama sobie szefem.
Pobyt w więzieniu.
EPILOG

Początek?

471 3 1
Da Actynea

"Z dołu do góry, z góry na dół
Z ciemności w słońce, z ciszy w krzyk
Falowanie i spadanie, falowanie i spadanie
Ruch, magnetyczny ruch, ściana przy ścianie
Falowanie i spadanie, falowanie i spadanie
Ruch, magnetyczny ruch, ściana przy ścianie
Miraż tworzenia, złuda istnienia
Im wyżej skaczesz, tym bliżej dna (...)"
Olga Jackowska, zespół Maanam
Utwór "Raz-dwa-raz-dwa"

Aby dobrze zrozumieć istotę mojej historii dobrze jest zapoznać się z pojęciami choroby afektywnej dwubiegunowej oraz epizodu psychotycznego.
CHAD to choroba, której głównym objawem są nawracające cyklicznie epizody manii (lub hipomanii) i depresji. Bywają przeplatane okresami remisji. Depresja w jej przebiegu zazwyczaj przyjmuje typową postać - obniżenie nastroju, spadek aktywności i energii, wycofanie się, utrata zainteresowań, wyrażanie negatywnych ocen, zaburzenia snu i łaknienia, spowolnienie, wzmożona senność, bezczynność. Okresy depresji przebiegające ze spadkiem napędu, wycofaniem z podstawowych rodzajów aktywności, zaniedbywaniem obowiązków, rezygnacją z celów życiowych. Pojawiające się poczucie winy, niskiej wartości, stałego cierpienia mogą wywołać myśli suicydalne i prowadzą do podejmowania działań samobójczych.
Faza hipomaniakalna/maniakalna to stan, któremu towarzyszy podwyższenie nastroju, przeżywania radości, spotęgowanej nieadekwatnie wesołości, nadmiernego gniewu i rozdrażnienia. Występuje wzmożona aktywność, duża potrzeba działania, nawiązywania kontaktów międzyludzkich, podejmowania wielu inicjatyw. Często towarzyszy temu poczucie rozpierającej energii, brak potrzeby snu, wielomówność, podwyższona samoocena. Chory jest bezkrytyczny, ma tendencję do narzucania swoich pomysłów i przekonań otoczeniu, często popada w konflikty. Mania dezorganizuje życie chorego. Pacjenci z reguły nie odczuwają swojego chorobowego stanu. Są nadaktywni, działają chaotycznie i lekkomyślnie. Podejmują niekorzystne dla siebie decyzje, wydają nadmiernie pieniądze, zaciągają kredyty. Choroba znacznie utrudnia życie.
Epizod psychotyczny to zaburzenie, które ma nagły początek i szybki przebieg. W ciągu kilku dni dochodzi do rozwoju objawów takich jak zaburzenia postrzegania rzeczywistości, omamy (halucynacje) i urojenia - najczęściej prześladowcze, ksobne, mesjanistyczne. Zazwyczaj jest reakcją na silny stres, alkohol, substancje psychoaktywne.
                         
                                                                                                             ****

Właściwie to nie wiem, gdzie znajduje się początek mojej choroby. Jest rozmyty niczym mgła o poranku. Faktem jest, że już od wieku nastoletniego cierpiałam na depresję, często źle się czułam, miałam obniżony nastrój, niską samoocenę, bardzo cierpiałam. Sny o Bogu, o końcu świata, o Szatanie miałam już jako dziecko. Przyśnił mi się Jezus z rozdartym sercem. Pamiętam, że zapytałam Go, kto zostanie zbawiony. "Ty, twój tata i twoja ciocia A." - usłyszałam. Widziałam raj, wszedzie było zielono, a ja czułam, że moja dusza jest usłana różami. Taki błogostan. Często śnił mi się Szatan. Im bliżej Boga byłam, im częściej czytałam Pismo Święte, tym bardziej mnie nawiedzał i straszył. Raz mi się śniło, że obezwładnił mnie diabeł - obudziłam się z powykręcanymi rękoma, nie mogłam się ruszać, byłam przerażona. Powiedziałam o tym tacie, kazał mi się pomodlić. Poczułam się lepiej.
Jeśli chodzi o jeden z moich ostatnich epizodów, to mogę jedynie przypuszczać, że pojawił się gdzieś w okolicach wybuchu pandemii COVID-19. Przed tymi wydarzeniami pracowałam w szpitalu. Wówczas byłam przekonana, że zamieszkał w nim Szatan. Tyle zła ile tam ujrzałam, ile krzywdy ludzkiej, ile łez wylanych widziały mury tego przybytku tylko sam diabeł wie. I ja. Zachorowałam na ciężką depresję, nie byłam w stanie znieść atmosfery panującej w tym budynku. Śmierć małych dzieci - najgorsze, co może się w życiu przydarzyć człowiekowi. Byłam świadkiem wielu ludzkich dramatów. Nikt o zdrowych zmysłach nie zostaje obojętny na takie piekło na ziemi. Widziałam trupy maleńkich dzieci, widziałam rodziców tych dzieci. Ludzi, dla których świat właśnie się skończył. Widziałam rodzące się dzieci, widziałam rodziców tych dzieci. Ludzi, dla których świat właśnie się zaczął. Tak skrajne emocje odcisnęły w mojej psychice ogromne piętno. Życie i śmierć zataczały swój krąg, a ja stałam gdzieś pośrodku i byłam biernym obserwatorem. Nie zliczę ile razy wracałam do domu z płaczem. Jak bolesne były rozmowy z rodzicami, których dziecko właśnie odeszło.
"Pani doktor, czy moje dziecko umrze?" - często słyszłam. A skąd miałam wiedzieć? Nie ma dobrej odpowiedzi na to pytanie. Tak samo jak nie ma na tym świecie słów, aby pocieszyć rodzica, któremu właśnie zmarło dziecko.
Pracując w tym szpitalu widziałam ogrom krzywdy ludzkiej. Nigdy nie zapomnę pewnego pacjenta. Miał około piętnastu lat. Przyszedł do planowej operacji, czuł się dobrze. Pamiętam, że jeszcze dzień przed zabiegiem bolał go brzuch, bał się. Zbadałam go, pocieszyłam, a ten uspokoił się. W trakcie zabiegu miał bardzo poważne powikłania. Operacja w ostateczności się udała, pacjent przeżył, przebywał na OIOMie. Leżał tak około miesiąca. Jego ciało przybierało powoli kolor zielony. Gniło. Sanepid wydał ostrzeżenie, że mamy usunąć to zagrożenie biologiczne z oddziału. Odszedł. Pamiętam jego mamę. Fajną, zakręconą babkę, która w przeciągu tych kilku tygodni bardzo schudła, jej twarz pokryły zmarszczki, zmieniła się w staruszkę. Płakała, szalała na oddziale, obwiniała nas za śmierć swojego dziecka. Miała przepisywane leki na uspokojenie, ale proszę Was - co to zmieni? Nikt życia jej dziecka nie zwróci. To było najgorsze do tej chwili doświadczenie mojego życia. Obok tego chłopca leżał drugi. Ciężko chore niemowlę, także po operacji. Nikt nie dawał mu szans na przeżycie. Jego rodzice poruszyli niebo i ziemię, aby mu pomóc. W chwilę zebrali ogromną sumę pieniędzy na operację w Stanach Zjednoczonych. Dziecko przeżyło. Ten mały wojownik, bohater, dał radę! Obserwowałam bacznie jego losy w mediach społecznościowych, sama organizowałam zbiórki na jego leczenie.
Któregoś dnia mój kierownik specjalizacji zszedł do domu po dyżurze. Ja, świeżak, miałam badać sama ciężko chore dzieci. Odwiedziłam dziewczynkę. Piękną, zielonooką, rudowłosą królewnę. Przeprowadzając badanie usłyszałam asymetrię szmeru nad polami płucnymi. Spanikowałam. Może płyn zalewa jej płuca??? Coś się dzieje! Pobiegłam do lekarza dyżurnego, poprosiłam o pomoc. "Nie zawracaj mi dupy." - usłyszałam. Podeszłam do kolejnego lekarza - "Nie masz swojego kierownika specjalizacji?". No nie ma go. Z resztą on sam, któregoś dnia uraczył mnie tekstem, gdy o coś zapytałam - "Ty jesteś lekarzem, ty nie wiesz takich rzeczy?". Coraz bardziej zmartwiona stanem tej małej pobiegłam do orydnatora oddziału. Ten z prawdziwą troską i życzliwością poszedł ze mną zbadać dziecko. "Ona tak ma" - usłyszałam. Nie wiem czy się uspokoiłam, ale chociaż zdjęłam z siebie piętno odpowiedzialności. Któregoś dnia byłam na obchodzie u pacjentki - koleżanka rezydentka zaczęła pytać o plany na jej przyszłość. Matka niewiele mówiła. Po wizycie starszy lekarz opieprzył lekarkę, że po co zadaje takie pytania rodzicowi umierającego dziecka? Ostatecznie dziewczynka zmarła. Serce mi pękło kolejny raz.
Po krótkim czasie zostałam zesłana na staż na oddział neonatologiczny. Pewnego dnia odbywała się sekcja zwłok trójki noworodków. Poszłam. Nie zrobiły na mnie wrażenia porozcinane ciałka trzech maleństw. Patrzyłam na nie, na ich martwe, pozbawione życia pozostałości po bytowaniu na ziemi. Już wtedy byłam wypluta z emocji. Badanie skończyło się, a ja poszłam do pokoju lekarskiego zjeść. Jem sobie w spokoju, sama, aż nagle usłyszałam pukanie do drzwi. Otwieram. Zobaczyłam niemalże ducha. Kobieta mętnym wzrokiem patrzy na mnie i próbuje coś powiedzieć, zalewa się łzami. Pytam, czy mogę w czymś pomóc, co się stało? "Bo mój dzi, dzi, dzisiuś umarł i chciałam, chciałam się dowiedzieć dlaczego?" Nie wiedziałam, w którą stronę mam uciekać, gdzie rzygnąć. Dopiero wtedy do mnie dotarło, co tak właściwie miało miejsce. Byłam świadkiem kolejnej ludzkiej tragedii. Po tym doświadczeniu nigdy już nie byłam tym samym człowiekiem. Często raczyłam się lekami uspokajającymi. Chodziłam otępiała, nie dawałam już sobie rady. Musiałam czekać rok, żeby móc zmienić miejsce odbywania specjalizacji, takie były wtedy przepisy.

Zwariowałam. I to dosłownie.

Przesłanki o wybuchu pandemii było słychać pokątnie. Gdzieś tam daleko w Chinach, gdzieś po prostu daleko i nas to nie dotyczy. Do momentu, kiedy lekarze nie zaczęli odnotowywać przypadków zachorowań na dziwną grypę. Niewiele osób wiązało ze sobą fakty. Sama pracowałam wtedy na pediatrycznej izbie przyjęć i pamiętam, jak medycy dziwili się, ile tego paskudnego choróbska jest. Najprawodopodobniej to już był COVID. Testy na grypę były dodatnie, ale możliwe, że wykrywały po prostu obecność wirusa Sars-CoV-2. Tak mi się wydaje. Lekarze, którzy tam ze mną pracowali byli bardzo zaangażowani, serdeczni. Dużo się nauczyłam.
Gdy media nagłośniły wybuch pandemii w Polsce, bałam się. Tak bardzo się bałam, że nie chciałam chodzić do pracy. Bałam się, że do szpitala trafi ktoś chory na COVID i zamkną mnie tam na kwarantannie. A miałam wtedy malutkie dziecko. O nie martwiłam się najbardziej. Bałam się, że umrę, że moje maleństwo umrze. Byłam przerażona tym, co się dzieje na świecie.

Na krótko przez wybuchem pandemii postanowiłam leczyć swoją depresję. Moje miejsce pracy tak bardzo wpływało na moje życie, że nie byłam w stanie normalnie funkcjonować. Wracałam do domu z płaczem, a po powrocie leżałam i patrzyłam się w sufit. Pamiętam, gdy poszłam pierwszy raz do psychiatry, opowiedziałam mu swoją historię. Ten uznał, że to normalne, że przebywając w takich warunkach człowiek może być w złej kondycji psychicznej. Powiedziałam mu, że nie chce mi się żyć. Zaczęłam przyjmować sertralinę i trazodon - typowe leki przeciwdepresyjne. Powoli dochodziłam do siebie.
W międzyczasie całą rodziną sami zachorowaliśmy na grypę (potwierdzoną testem). Mąż nie mógł w aptece nawet kupić maseczki, bo już wtedy wszystkie były wykupione. Potem, gdy znów pojawiły się na rynku, kosztowały niewspółmiernie dużo. Poszłam na zwolnienie lekarskie i cieszyłam się z tego powodu. Mogłam ten trudny czas spędzić w domu z rodziną.
Jak już wspominałam, bałam się bardzo chodzić do pracy. W panice, ogromnej panice zadzwoniłam do swojego psychiatry. Powiedziałam mu, że strasznie się boję, że możliwe, że przechorowałam COVID (już wtedy miałam przypuszczenia, ale nie było odpowiednich testów) i że psychicznie bardzo źle się czuję. Poprosiłam go o kontynuację zwolnienia - ten z uporem maniaka (o ironio) wysyłał mnie do lekarza zakaźnika. Tłumaczyłam mu, że fizycznie jestem już zdrowa, tylko psycha mi siada. Nic to nie dało, zwolnienia nie dostałam. Dowiedziałam się, że mój lekarz psychiatra już nawet nie przyjmuje i pracuje w szpitalu COVIDowym. Mąż był świadkiem tej rozmowy i uznał, że ja już tak bełkotałam, że nikt by nie zrozumiał tego, o co mi chodziło.
Skorzystałam z faktu, że miałam znajomą psychiatrkę. Udzieliła mi porady online. Powiedziałam jej o swoim złym stanie psychicznym. Odpowiedziała, że sama się bardzo boi i rzyga po kątach ze stresu, że ma zatankowany samochód, jest spakowana i w razie czego będzie uciekać, tylko jeszcze nie wie gdzie. Uświadomiłam sobie, że jest bardzo źle. Dostałam zwolnienie na miesiąc.
Z wiadomości dowiedziałam się, jak w moim miejscu pracy pojawił się pierwszy przypadek COVIDu. Dziecko, małe dziecko! miało wypadek i trafiło do szpitala. Ten piekielny budynek, to przeklęte miasto. Mnie już wtedy nic nie obchodziło, byłam zamknięta w domu, z rodziną. Czułam się względnie bezpiecznie.
Gdy wybuchła pandemia rząd pozamykał nas w domach. Już wtedy mi się odkleiło. Aktywnie działałam w mediach społecznościowych uświadamiając swoich znajomych o wirusie. Zaangażowałam się. Razem z grupką innych lekarzy tworzyliśmy grafiki, które miały uspokoić ludzkość. Osobiście stworzyłam nawet prezentację, którą rozsyłałam do znajomych. Ba! Nie tylko do znajomych. Miałam wrażenie, że cały otaczający mnie świat słucha moich bredni. Tak, to były już brednie. Chciałam uświadamiać, a w konsekwencji straszyłam ludzi. Byłam wyrzucana z grup w mediach społecznościowych za moją nadaktywność. Odnosiłam wrażenie, że wszystko, co napiszę w Internecie dzieje się naprawdę. Napisałam kiedyś na grupie - ZAMKNIJMY GRANICE i bach! granice zamkniete. Uważałam, że to moja zasługa i byłam z siebie bardzo dumna.
Chwilę przed tymi wydarzeniami, gdy byłam jeszcze zdrowa, dorabiałam sobie w innym szpitalu pracując na oddziale dziecięcym. Gdy zachorowałam wspomnianą wyżej prezentację wysłałam także do dyrektora tegoż szpitala. Napisałam mu o COVIDzie oraz o tym, jak bardzo złe leczenie jest kontynuowane na oddziale dziecięcym. Zgodnie z etyką lekarską najpierw poinformowałam o tym ordynatora. Wręczyłam mu do ręki wytyczne leczenia antybiotykami i pouczyłam go, jak się leczy dzieci. Gdy teraz o tym myślę, jest mi cholernie wstyd. Świeżo upieczona rezydentka pediatrii poucza starego wygę, specjalistę, jak ma leczyć. Ma-sa-kra.
Napisałam list do dyrektora szpitala, w którym wytknęłam błędy, jakie są popełniane na oddziale. Nie wiem, po co to zrobiłam. Chyba po prostu martwiłam się o losy pacjentów, albo chciałam sobie udowodnić, że jestem lepsza, nieomylna.
Któregoś dnia zadzwoniłam do ordynatora i powiedziałam mu, że jak nie będzie w oddziale stanowiska do intensywnej terapii i anestezjologa, to nie będę przyjeżdżać. Ten powiedział mi, że szpital jest nieprzygotowany na pandemię i zamykają oddział. Kilka dni później odezwała się do mnie koleżanka z pytaniem, czy nadal tam pracuję. Odpowiedziałam, że nie, bo oddział jest zamknięty. Jak to zamknęty!!??, jak na oddziale leży dziecko jej znajomej i jest ciężko chore. Wściekłam się. Zadzwoniłam do ordynatora i powiedziałam mu, że o wszystkim wiem. "Pani już u nas nie pracuje!" i pizd słuchawką. Pozbyli się chorej psychicznie baby. Z dyrektorem szpitala wymieniłam jeszcze kilka e-maili i tradycyjnych listów. Ustanowiłam sobie za cel, że udupię orydnatorka. Chciałam, żeby wywalili go z pracy i myślałam, że osiągnęłam swój cel. Chwaliłam się, że zepchnęłam go ze stołka. Ponownie byłam z siebie bardzo dumna.
Uczucie dumy często mi towarzyszyło. Serce przepełnione pychą, zarozumiałość i pewność siebie - te uczucia mieszały się i były przeze mnie uzewnętrzniane. Świat to widział. Ciekawe, co o mnie myśleli? Jestem lekarzem, może niektórzy z tego powodu uznali mnie za autorytet. Podejrzewam, że zdecydowana większość uznała mnie za wariatkę. I mieli rację.

Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że jestem chora. Nie docierało to do mnie, mimo jednoznaczych sygnałów z otoczenia. Moja nadaktywność nie została niezauważona. Znajomi pisali do mojego męża, że coś się ze mną dzieje. Wypierałam wszystko. Nie chciałam pomocy lekarskiej, bo uważałam, że jej nie potrzebuję. Czułam się przecież świetnie. Nigdy lepiej się nie czułam. Mania to straszliwy stan. Znajomi, rodzina - wszyscy wiedzieli, że coś jest ze mną nie tak. Większość chciała pomóc, część wyśmiała. Tak mi się wydaje. Ciężko jest funkcjonować ze świadomością, że ludzie mają cię za psychiczną. Jedni się boją, inni traktują z góry, jedynie garstce kompletnie to nie przeszkadza. Trudno jest mówić o swojej chorobie, a jeszcze trudniej jest ją ukrywać. Z jednej strony chciałabym swobodnie o niej rozmawiać ale nie wiem jak zostanę odebrana. Choroba psychiczna to wstyd.
To, co się działo w moim domu na początku wybuchu pandemii to był istny cyrk. Byłam tak przerażona COVIDem, że zakazałam mężowi schodzić do śmietnika, a śmieci składowaliśmy na balkonie. Paranoja. Żadna próba rozmów ze mną nie przynosiła nic dobrego, nie dało się mnie przegadać. Byłam przekonana co do swoich racji i nikt i nic nie mogło mnie powstrzymać. Wydawałam pieniądze na głupoty - kupiłam na przykład drugą drukarkę oraz oczyszczacz powietrza, bo uznałam, że zniszczy wirusy w naszym domu.
Do mojej rodziny też nie docierało, że jestem chora. Z ojcem byłam pokłócona, to nawet nie wiedział co się dzieje. Mamę prosiłam, żeby przyjechała do mnie, to miała ważniejsze sprawy na głowie. Jedynie brat zainteresował się moim losem, porzucił swoją pracę i przebył ponad trzysta kilometów, żeby mi pomóc. Jego pobyt w naszym mieszkaniu to też była ostra jazda. Prawie cały czas się kłóciliśmy. Ja zamykałam się w pokoju, a chłopaki spali razem z jednym łóżku.
W tym czasie dużo tworzyłam. Pisałam, śpiewałam - spotkałam się z dużą krytyką i stałam się pośmiewiskiem. Bywało, że było mi przykro, ale przecież byłam zajebista, wszechstronnie utalentowana i mądra, a niech wszyscy o tym wiedzą! Każdy inny się mylił.

Continua a leggere

Ti piacerà anche

1K 110 5
Upalne lato, lata 90. XX wieku. Edith spędza ten czas na pracy w oblężonej lodziarni i braniu kolejnych dawek. Natomiast w okolicznym jeziorze policj...
291 32 15
Wszyscy powielają pytanie: jak pisać, aby czytali? A ja wolę zapytać: jak NIE pisać, aby nie zrazić do swoich książek czytelników? Niełatwo zmienić t...
5.9K 404 27
Moje myśli. Moje 1000 myśli na raz. '1000 myśli" to pierwszy zbiór wierszy mojego autorstwa. Szczere i krótkie opowieści, które skupiają w sobie tak...
7K 640 19
Szukasz doświadczonego, życzliwego recenzenta? Trafił_ś najlepiej jak można! 😉 W recenzowni RiP: Read in Peace jest nas wielu, posiadamy różne kompe...