Mary kogoś innego

By Mad_Mathilda

1 0 0

Australijskie ludy rdzenne wierzą, że człowiek żyje dwa życia, jedno to "normalne", a drugie to, które naszej... More

Mary pierwsze

1 0 0
By Mad_Mathilda

Z moją psychiką ostatnio nie było najlepiej, poza dość podłym nastrojem, prześladującym mnie permanentnie od pewnego czasu, a który ulatniał się jedynie pod wpływem alkoholu, zaczynałem nocą słyszeć głosy, łapałem się na tym, że w myślach prowadziłem z nimi dialogi. O ile myślowe dialogi z nieistniejącymi ludźmi były dla mnie niemal codziennością, wynikiem zbyt bujnej wyobraźni, o tyle zawsze wiedziałem, że rozmówcy są wewnątrz mnie, są wytworem mojego mózgu, prowadziłem dysputy, dyskusje, argumentowałem, budowałem stanowiska, była to pewna gra myślowa, raczej wydawała mi się niegroźna.

Ostatnio jednak coraz częściej zdarzało mi się, że głosy, które ze mną rozmawiały, wydawały mi się być autonomiczne w stosunku do mnie, zewnętrzne, docierały do mnie jakoby przez zmysł słuchu inaczej niż myśli, które tworzyły się w mózgu i materializowały się najwyżej w postaci trochę innego niż zwykle oddechu, który byłby potrzebny gdybym chciał wypowiedzieć właśnie wymyśloną kwestię, tym razem wydawało mi się, że głosy są realne w takim samym stopniu jak słowa, które sam bym wypowiedział, jedyną różnicą było to, że mogłem im odpowiadać myślami.

Z dnia na dzień było ze mną coraz gorzej, nasilały mi się ataki halucynacji i lęków, byłem pewny, że mam schizofrenię, z tym że ludzie chorzy na tę chorobę podobno nigdy nie są jej świadomi, co kazało mi sądzić, że to coś zupełnie innego. Zatracenie w alkoholu i narkotykach, jakie wybrałem, okazało się okresowo skuteczne, gdy byłem nietrzeźwy wszelkie halucynacje i zwidy były oczywiste, miały swoją chemiczną charakterystykę związaną bezpośrednio ze źródłem, nigdy nie pojawiały się obrazy, które nie pasowałyby do tego czym właśnie się zatrułem, część mózgu, która produkowała obrazy na jawie, była zajęta, albo otumaniona. Nie znam mechanizmu fizjologicznego, jaki był tego przyczyną, ale było lepiej.

Wizje, jakie miałem na trzeźwo były zwykle raczej niezbyt przyjemne, chociaż ciężko je opisać, były to wizje zupełnie niematerialne, ciężkie, ale pozbawione kształtu i formy, fabuły, bezkształtny strach wydestylowany z mojej podświadomości, przenikający trzewia i paraliżujący poczynania. Te wizje pojawiały się w najmniej pożądanych momentach, nachodziły na mnie niczym mgła, która wznosi się nad chłodzoną przez noc łąką.

Lepiej było tylko, gdy byłem w sztucznych rajach, wówczas narkotyki blokowały te wizje i to praktycznie każde narkotyki.

Żyłem tak od jednej do drugiej upadlającej imprezy, nigdy nie będąc w pełni trzeźwym. Na moje życie składały się plugawe, szorstkie, bolesne orgazmy podczas przygodnych kontaktów seksualnych, niedające żadnej przyjemności poza wyładowaniem najbardziej prymitywnej żądzy i to też na dość krótki czas, zdegenerowane rzadkie nasienie śmierdzące zgnilizną w taniej prezerwatywie rzuconej w kąt schowka pod schodami albo komórki na drewno. Moja seksualność była odbiciem całego mojego ówczesnego życia. Życia zupełnie wyprutego z człowieczeństwa, ale też przecież nie zwierzęcego, jeszcze gorszego, były we mnie w tym czasie wszystkie najgorsze cechy człowieka i zwierzęcia, byłem egzystującym gównem, tak zresztą wyglądałem, spuchnięty od używek, ale wychudzony, straciłem 20 kilogramów, zacząłem łysieć, miałem wiecznie skurczone jądra, a skóra moszny napinała się aż do bólu, nie miałem dla mojego organizmu litości, degeneracja była zupełna. Próbowałem przestać, ale wracały wizje, wracały koszmary, to było zbyt straszne, wolałem samozniszczenie, nie mając jednocześnie odwagi, żeby ze sobą skończyć raz na zawsze.

Było to siódmego marca, sobotnie popołudnie, było przedwiośnie, które w swojej pogodowej loterii wylosowało tym razem wyjątkowo dobrze, nie padało i było ciepło. A ja kroczyłem przez ten krajobraz zgarbiony pod ciężarem torby pełnej alkoholu niesionej na ramieniu. Niczym mesjasz upadku zmierzający mozolnie w kierunku Golgoty alkoholowego zatracenia, by oddać się w ofierze za wszystkich, którzy, tak jak ja, czują w życiu strach, z samego tylko powodu, że właśnie żyją.

Później potoczyło się jak zwykle, szybkie upodlenie, noc w dziwnym miejscu, którego zarys tylko mruga mi w pamięci, gdy odzyskałem świadomość, siedziałem na dworcu i chociaż byłem jeszcze całkowicie pijany, udało mi się zorientować, że za kilka chwil mam autobus, który będzie mógł mnie zawieźć w okolice domu, kilka kilometrów od niego. Zdrzemnąłem się w drodze, co pozwoliło mi jako tako przetrzeźwieć, wysiadłem, noc była ciepła, mój żołądek całkiem pusty, a do przejścia jakieś cztery kilometry. Wyciągnąłem z plecaka butelkę z resztką wódki i jednym ruchem wlałem sobie jej zawartość do gardła, przyjemne ciepło rozeszło się po całej długości przełyku i dotarło do żołądka. Po tym zabiegu ruszyłem w drogę. Szedłem wzdłuż ciemnej, nieoświetlonej szosy otoczonej rozmieszczonymi w regularnych odstępach słupami ogłowionych wierzb, które w świetle księżyca sprawiały wrażenie ruin antycznej kolumnady monumentalnej mrocznej świątyni poświęconej krwawym pogańskim bogom. Ruchu prawie nie było, więc szedłem w niemal zupełnej ciemności, w której niesamowite księżycowe cienie rzucane przez drzewa, gałęzie, płoty i przesuwające się po niebie chmury, wywoływały wizje, wzmocnione jeszcze alkoholowym szumem. W mojej głowie kłębiły się niczym żerujące na zwłokach robactwo, były to bluźniercze, wyuzdane i perwersyjne wizje prastarych rytuałów magicznych, atmosfera plugawej mistyki powodowała, że szedłem na wpół przerażony, a na wpół zachwycony tym doświadczeniem, chociaż czułem, że tracę panowanie nad myślą, jednak ciągle w pełni kontrolowałem moje ciało, więc szedłem, przyspieszałem kroku, szukając światła, które zabije upiory mroku. Gdy udało mi się dotrzeć do domu, natychmiast padłem na łóżko i uciekłem w sen.

Otworzyłem oczy gdy poczułem silny ból w lewym boku, zobaczyłem nad moim łóżkiem jedną z najbrzydszych mord, jaką w życiu widziałem, świńskie oczka na nalanej tłustej gębie przypominającej zdegenerowanego genetycznie buldoga, z czarnymi wargami, trzydniowym ohydnym zarostem w postaci bezładnie rozsianych, szaro-brudnych kępek, a wszystko to zwieńczone rzadkimi, tłustymi, brudnymi i spoconymi włosami, które kiedyś miały jakiś kolor, ale dziś naprawdę nie byłbym w stanie określić jaki. Ból w boku pochodził, od jakiego kopniaka wymierzyła mi ta obmierzła persona gdy spałem w moim barłogu. Gdy brudas zobaczył, że się obudziłem, sprzedał mi jeszcze jednego kopa, po czym wyciągnął legitymację i rozsiewając po całym pokoju smród własnego oddechu (a smród był to wyjątkowy, nic innego nie może śmierdzieć aż tak) powiedział „Znaleźliśmy w twoim pokoju siekierę, możesz nią kogoś zabić koleś, chyba zamkniemy cię do więzienia, naprawdę robimy to dla twojego dobra", po czym kopnął mnie w twarz, z nosa popłynęła gorąca fala krwi, po kolejnym kopniaku straciłem kompletnie przytomność.

Gdy ją odzyskałem, przez pewien czas nie mogłem otworzyć oczu, nie pozwalał mi na to ból złamanego nosa i opuchlizna na twarzy, musieli mnie lać po ryju jeszcze długo po tym jak urwał mi się film, czułem, że leżę na zimnej, chropowatej betonowej podłodze, jestem nagi, a w dusznym pomieszczeniu, w którym jestem, śmierdzi odchodami i potem, z oddali słychać było ciężkie kroki po wyłożonej ceramicznymi płytkami posadzce, po mojej twarzy łaziły muchy. Z dużym wysiłkiem po kilku minutach otworzyłem oczy, pokój, w którym leżałem miał około trzy na dwa metry, bez okien, bez wyposażenia, poza stojącym w rogu wiadrem pełnym gówna. Leżę nagi, cały spocony, brudny, podrapany, zaczynają do mnie dochodzić sygnały bólu z innych części ciała niż głowa, zaczynam czuć ból w okolicach nerek, moje kostki są opuchnięte i niemal nieruchome, ale wydają się nie być połamane, chociaż o chodzeniu nie może być mowy. Nie mogłem nawet za bardzo usiąść, ciało coraz bardziej promieniowało bólem przy każdym ruchu, zamknąłem oczy, zasnąłem.
To zadziwiające, że organizm mimo takiego bólu, gdy potrzebuje regeneracji, jest w stanie spać i to głębokim, twardym snem, z którego bardzo ciężko się wyrwać, snem pełnym mar, pełnym koszmarów, podczas którego umierasz wiele razy, sen, który wyczerpuje psychicznie do tego stopnia, że człowiek z każdą godziną zasypia jeszcze głębiej, rozpaczliwie szukając odbudowy...

Szedłem przez las przesieką wśród dwudziestometrowych sosen, wszędzie leżał śnieg, który skrzypiał pod naciskiem moich ciężkich butów, pomarańczowe słońce wyłaniało się znad lasu za moimi plecami, para buchała mi z ust przy każdym oddechu, wiatr świstał w koronach drzew, szedłem, nie miałem pojęcia gdzie, ale szedłem, uparcie do przodu, zostawiając po każdym kroku głęboki ślad w zmarzniętej skorupie śniegu, śladów za mną przybywało, sięgały już horyzontu i gdy się odwróciłem, nie było widać, gdzie się zaczynały, krajobraz był niezmienny, szedłem tak długo, nie wiedząc, gdzie idę i ile przeszedłem, para z ust, świst wiatru, ślady na śniegu i zdawało się, że będzie to trwało w nieskończoność, bo las z obu stron w ogóle nie zmieniał wyglądu, wydawał się wieczny, wielki, nieskończony, ale też jednolity i monotonny. W tym moim marszu było coś niesamowitego, miało się w tej monotonii wrażenie pętli czasowej, albo starego filmu gdzie jadący samochodem bohaterowie wiecznie mijają tę samą sekwencję obrazów. Szedłem lasem, a wiatr świszczał w koronach dwudziestometrowych sosen. Szedłem tak chwilę, dwie trzy, dziesięć, o ile w ogóle można liczyć chwile, bo przecież nie ma ona żadnej miary... szedłem, chociaż nie szło mi zupełnie to iście, bo nigdzie dojść nie mogłem, ale jednak szedłem. Mijał czas, ile? Nie wiem, ale mijał i w końcu coś się zmieniło, wyszedłem na dużą polanę, w całości pokrytą taką samą warstwą śniegu jak ścieżka, przez którą szedłem ten niezmierzony czas od początku, którego nawet nie pamiętałem. Na środku polany stał duży drewniany krucyfiks, na którym wisiała stalowa figura Chrystusa, z jego skroni spływała ciemnoczerwona ciecz, która kapała na śnieg, tworząc pod krzyżem dużą czerwoną plamę. Zorientowałem się, że to ja wiszę na krzyżu zamiast stalowego Chrystusa i to moja krew spływająca z mojej pociętej cierniami głowy i moich przebitych gwoździami kończyn tworzy czerwoną plamę pod krzyżem, poczułem promieniujący na całe ciało potężny ból. Chciałem krzyknąć, ale nie mogłem.


Odzyskałem przytomność, wychodząc z ciemnego tunelu z omszałych kamieni na zalany słońcem i ludźmi plac, szedłem przez tłum, który krzyczał, kipiał z nienawiści do kogoś. Początkowo nie wiedziałem do kogo, jednak po chwili zorientowałem się, że cała ta nienawiść jest skierowana w moim kierunku, każdy patrzył się na mnie z niekrytym obrzydzeniem. Szedłem przez ten tłum, aż doszedłem do dużej drewnianej sceny, na którą wprowadzono mnie po schodkach, gdy byłem na górze, scena okazała się szafotem, na środku stała jedna z najdoskonalszych maszyn do zadawania śmierci — gilotyna, jej ostrze lśniło morderczym blaskiem w południowym słońcu.

Zbliżyłem się do niej pchnięty jakąś silną ręką, dałem się położyć pod nóż, nie stawiałem żadnego oporu, czekałem na śmierć, na dźwięk opadającego ostrza, byłem ciekaw tego wrażenia tuż przed dekapitacją, którego wrażenia nie zna nikt z żywych, którego nikt nigdy nie zapisał, bo ułamki sekund po nim jego głowa wpadała do koszyka. Leżałem bez ruchu, starałem się wyczuć każdy ruch w moim otoczeniu, chłonąłem każdym porem nienawiść tłumu, widziałem wszystko ze zdwojoną ostrością, słyszałem wszystko jak nigdy, napajałem się rzeczywistością, trwało to sekundy, ale każda sekunda wydawała się minutami... W końcu kat pociągnął za sznur, usłyszałem świst...

Świst przejeżdżającej ciężarówki, stałem na środku mostu, wpatrując się w taflę rzeki oświetloną przez księżyc w pełni. Od tego światła noc była jasna jak rzadko, wszystko pokrywała niebieskawa poświata, drzewa rzucały niesamowite cienie, rzeka wyglądała niczym beton, szara, gładka, nieruchoma. Przeszedłem przez barierkę i stanąłem na zewnętrznej krawędzi, lekko się zachwiałem, ale jeszcze nie była pora, żeby się z tego miejsca odrywać i polecieć lotem Ikara ku śmierci. Stałem na krawędzi, stabilnie, była dość szeroka, rękami trzymałem się barierki, wystarczył jeden ruch i już, koniec, lot w dół, zderzenie z taflą, krótka walka o życie, której nie można powstrzymać, albo piekło... nie wiem, nie mam pojęcia. Od dawna chciałem to zrobić. Teraz stałem na brzegu i wystarczył ten jeden ruch, a nawet po prostu rozluźnienie mięśni, żeby można się było zsunąć, opaść, przepaść w otchłani, zatonąć w betonie rzeki, decyzja i ułamek sekundy, przełamanie, koniec, ale jeszcze stoję, jeszcze nie, jeszcze walczą we mnie siły, jeszcze żyję, ale jestem na granicy życia, fizycznej granicy, za tym kawałkiem betonu, na którym stoję jest śmierć, na nim jest życie, życie ma 20 cm... nie więcej, nie mniej, jest na tym kawałku betonu, na tym rancie, a na życiu moje stopy, które tylko muszą się luźno z niego zsunąć i niczego już nie będzie na tym świecie. Stoję, czas płynie wolno, ale nie ciągnie się, płynie, ale wolniej niż zwykle, staram się uspokoić bicie serca, wtedy jest łatwiej, mniej sygnałów świadczących o stresie trafia do mózgu, zamykam oczy, zaraz się uda, czuję, że decyzja już płynie przeze mnie, zaraz się zsunę, zaraz zniknę... Całe to skupienie przerwał silny cios w twarz, myślałem, że spadnę, że ktoś wykonał za mnie robotę, bo uderzenie zwaliło mnie z nóg. Nie stało się tak, w momencie, w którym moje nogi straciły kontakt z życiem, jakieś ręce złapały mnie pod pachy i wyciągnęły za barierkę, poczułem znów ten smród, smród człowieka-buldoga...

Po wojnach o wodę na Morzu Śródziemnym zaroiło się od piratów, zasiedlili oni głównie niewielkie wyspy, dawniej zamieszkałe przez bogaczy, z ich sylwetek wyrastają ciągle tynkowane na biało wille, niekiedy sczerniałe od ognia lub świecące plamami czerwonej cegły. Wyspy te przyciągają głównie przestępców, ale też uchodźców z Afryki i Bliskiego Wschodu, uciekających przed pustynią zajmującą ich ojczyzny, a zbyt biednych by przedostać się do Europy. Rządy, do których formalnie należą wyspy, przeważnie odcięły do nich dopływ prądu, więc w powietrzu grają dziesiątki generatorów napędzanych ropą. Braki w konserwacji kanalizacji powodują, że ulicami spływają ścieki. Brodzę więc w gównie, ubrany w kuriozalny w tym klimacie długi prochowiec, w mojej dłoni w kieszeni pozbawionej podszewki tkwi rękojeść obrzyna z gładkolufowej dubeltowej dwunastki. Pieprzone egipskie amulety z XXI dynastii... po kolejnym kryzysie na Bliskim Wschodzie na rynku pojawiły się tony szajsu, wszystko trzeba sprawdzić po 10 razy, tylko dlatego tu jestem, w końcu jestem archeologiem-zdrajcą, który zajmuję się historyczną kontrabandą, jeżdżę i sprawdzam, sprzedaję, kupuję, przemycam.


Na wyspie staram się być cieniem, przemykam w ciemności, przecinam podwórka, okrążam najszerszym możliwym łukiem rozświetlające noc ogniska. Wchodzę do umówionego budynku, willa, która stała się cieniem, powybijane szyby, graffiti, odrapany tynk i pękający beton. Wspinam się po schodach, zawalonych śmieciami i odchodami. Na szczycie schodów w klatce, w prowizorycznym zbitym z desek lokum mieszka zdeformowana postać. Być może to jedna z ofiar niesławnego projektu Brooklyn, prób stworzenia psioników, które spowodowały trwałe uszkodzenia i deformacje całych społeczności, oczywiście, co typowe dla USA, wykorzystano mieszkańców globalnego południa. Ta biedna postać siedzi w wejściu do swojego szałasu, na rękach trzyma dziecko, które konwulsyjnie ssie jej pierś. Wpatruje się we mnie świdrującymi oczami, zatrzymałem się i w nie spojrzałem, hipnotyzujący wzrok szamanki, nieruchomy, przenikający do głębi, cała postać równie nieruchoma, jedynie dziecko konwulsyjnie ssie pierś. Zacząłem czuć szybko narastający w głowie ucisk, jednocześnie zaczęło mnie mdlić, nie mogłem iść, a moje ruchy były poza kontrolą.

Przechadzam się nocą po świętym lesie, przy moim pasie przytroczony jest miecz, rzymski, solidny, gotowy odeprzeć atak. Pozornie tylko się przechadzam, jestem królem lasu, jestem świętym kapłanem, w rzeczywistości moje nerwy są napięte jak struny, dźwięczą przy każdym powiewie wiatru, przy każdym szmerze. Komu uda się mnie zabić, przejmie moje stanowisko, niewątpliwie lepsze od bycia ściganym niewolnikiem, ja przejąłem je w ten sam sposób. Usłyszałem szmer, szmer kroków, ktoś się skradał, po cichu zachodził mnie od wschodu.

Schowałem się za krzakiem i ścisnąłem w dłoni zimną rękojeść mojego M14, wietnamski patrol był coraz bliżej, coraz wyraźniej słyszałem ich kroki, czekałem i jednocześnie wolno i bezszelestnie układałem swój karabinek na ramieniu, by w razie potrzeby oddać błyskawiczny strzał. Wietnamczycy byli już blisko, w świetle księżyca błyszczały ich oczy, musiałem podjąć decyzję, czy strzelić pierwszy, czy liczyć, że mnie nie zauważą... siedziałem bez ruchu, palec miałem na korpusie broni tuż nad spustem, kolbę na ramieniu, byłem gotowy posłać pocisk karabinowy prosto między ich ślepia, chociaż jeszcze się wahałem, nie wiedziałem, czy w okolicy nie ma ich więcej, z drugiej strony gdy mnie zobaczą, będzie za późno, poślą błyskawiczną serię i będzie po mnie... ale czekam, skupiony, czuję, że po plecach przechodzi mi dreszcz i płynie wprost do palca przesuwającego się na spust, to znak, żeby strzelić, teraz, właśnie teraz, dwa szybkie strzały i uciekać, żeby mnie nie dopadli ich koledzy... niemal bezwiednie wcisnąłem spust mojego obrzyna i wypaliłem z obu luf prosto w twarz tej dziwnej kobiety. Czaszka rozpada się jak łupina orzecha pod uderzeniem ciężkiego młota, jej fragmenty są wszędzie, kawałki mózgu mam na swojej twarzy, na ubraniu, z czubka nosa kapią mi krople jej krwi, miejsce po głowie wystrzeliło fontanną czerwonego płynu, a po chwili zaczęło broczyć gęstą juchą, a dziecko konwulsyjnie ssie pierś.

Nie wiem, dlaczego do niej strzeliłem, chcę wierzyć, że w samoobronie, w końcu jej wzrok powodował ból, ale chyba po prostu świat, w którym żyłem, spowodował, że nie znam innych opcji. A może to było samobójstwo, może efekty programu wojskowego były lepsze, niż mówiono. W końcu po broń sięgnąłem bez udziału świadomości, poczułem, że trzymam ją w dłoni wraz z implozją jej głowy. Myśl ta, chociaż absurdalna, uspokoiła mnie nieco, a to, że ucisk, ból i mdłości minęły, spowodowało, że nagle czuję się dziwnie dobrze. Może to powidok jej działania psionicznego. Zapaliłem papierosa, przeładowałem i zacząłem zastanawiać się, co zrobić z dzieckiem, usłyszałem zbliżające się kroki, więc odszedłem, rezygnując z transakcji.

Continue Reading

You'll Also Like

13.3K 2.1K 11
❝A kiedyś zawisnę na topoli wśród tych wszystkich niewysłanych listów.❞ Od chłopaka, który błądził między własnymi myślami i pisał, próbując je zrozu...
2K 126 22
Jest to mój dziennik w którym znajdą się moje przygody i ciekawe przeżycia oraz rady dla therian✨ Zapraszam!
692K 39K 200
Zodiaki, brane z internetu, bo jestem wołową dupą i nie chce mi się wymyślać Drugą część można znaleźć na profilu
28 6 3
"- Nie lubię swojego imienia. - Dlaczego? - Wydaje mi się, że nie ma barw... - Kochana! To nie imię barwi człowieka, tylko człowiek barwi imię!" Kasi...