Kwiat Hibiskusa • Padma Patil

By milorzab

1.8K 316 4.5K

Rok 2004. Padma ma wszystko, o czym zawsze marzyła. Atelier mody na Pokątnej, mnóstwo pomysłów na nowe kolek... More

Wstęp
Bohaterowie
Słowo na koniec

138 23 431
By milorzab



Koło Fortuny


Mam zaszczyt przedstawić moją dziewczynę, Padmę.

Odebrało mi mowę, poraziło oddech, nie mogłam wykrztusić z siebie ani słowa. Tymczasem Dean w najlepsze nawijał o wystawie, obrazach, malarskich inspiracjach. Plótł romantyczne bzdury o mnie jako muzie i największym natchnieniu, i elokwentnie chwalił dzieła pozostałych malarzy, czyniąc subtelne aluzje, że jako artysta pobierał nauki na renomowanych uczelniach Europy. Sprzedawał się najlepiej, jak tylko potrafił, a ja stałam obok niczym dumna dziewczyna, którą tymczasowo byłam, co jakiś czas kiwając głową na znak potwierdzenia i posyłając państwu Lawrence serie sympatycznych uśmiechów.

Wydawali się zachwyceni.

— Świetnie, świetnie! — Pani Lawrence piała z zachwytu. — Właśnie pana potrzebujemy, panie Thomas. Już od dłuższego czasu poszukujemy malarza godnego współpracy.

— Służę pomocą, madame. — Na ustach Deana zatańczył olśniewający uśmiech. Widziałam, jak bardzo mu zależy i w duchu wzywałam całą trójcę Dew, Trimurti, do sprzymierzenia sił, żeby wyszedł z tego bankietu bogatszy o umowę sponsorską.

— Chcielibyśmy zamówić rodzinne portrety — odezwał się w końcu pan Lawrence.

Zacisnęłam szybko zęby, mnąc w ustach przekleństwa. Zawód na twarzy Deana złamał mi serce.

— Oczywiście — odrzekł Dean, natychmiast przywołując na twarz swój zwyczajowy uśmiech. — Z największą przyjemnością podejmę się z państwem współpracy. Przekazuję adres warsztatu — sięgnął do wewnętrznej klapy marynarki i wyciągnął z niej wizytówkę — a na najbliższej wizycie ustalimy szczegóły projektu.

— Wspaniale, dziękujemy, panie Thomas. — Pani Lawrence wetknęła wizytówkę do małej torebki w kształcie pierożka i wysunęła otwartą dłoń przed siebie, wpierw żegnając się ze mną, a później z Deanem. — Nie zajmujemy już więcej waszej uwagi. Życzymy miłego wieczoru i owocnej licytacji!

I zanim któreś z nas zdołało odburknąć choćby miałkie „Dziękujemy, wzajemnie", państwo Lawrence rozmyli się w tłumie.

— Dean... — wymamrotałam cicho, widząc, jak przymyka ciężko powieki.

— Trudno. — Dean otworzył oczy i zmusił się do bladego uśmiechu. — Jak nie ci, to następni. Chodź na deser, mają tu dobre pączki.

Myśląc o pączkach, natychmiast poczułam spadek cukru wywołany całokształtem wydarzeń zaistniałych na wernisażu. Irytowałam się na wspomnienie Duboisa, wkurzałam na natarczywe Francuzki. Przeklinałam w myślach rozczarowujący charakter współpracy z Lawrence'ami, który może by tak rozczarowujący nie był, gdyby tylko Lawrence'owie na samym początku powiedzieli, czego oczekują.

Zdenerwowana na Lawrence'ów, pożarłam pierwszego pączka. Albo pączusia, bo był mały, słodki, oblany lukrem i z różaną konfiturą w środku. Nie musiałam nawet zgadywać, że wypieki na wernisaż dostarczane były przez piekarnię Kowalskiego. Rozpoznałabym je zawsze i wszędzie, z zamkniętymi oczami i zatkanym nosem, samymi palcami badając niepowtarzalną konsystencję lekkiego, sprężystego ciasta, rozkosznie klejącego się do podniebienia pod wpływem ciepła, lukru i gęstego nadzienia.

— I co teraz? — zapytałam, spoglądając dyskretnie w bok, by upewnić się, że mogę bezkarnie oblizać palce z lukru. — Nikogo więcej nie złapiemy. Patrz na tamtych arystokratów. — Kiwnęłam głową na stolik w rogu sali, gdzie tęga dama w błyszczącej sukni wachlowała bordową twarz swojego towarzysza, najpewniej męża, obok którego stały trzy puste szklanki po Ognistej. — Są już najedzeni, popici i najchętniej zawinęliby się do domu. Pieprzeni Lawrence'owie i ich portrety. Wiesz, ile z nimi rozmawialiśmy? — Prychnęłam, celując nosem w przepiękny, zabytkowy zegar z wahadłem zatopionym wewnątrz kunsztownie rzeźbionego kredensu. — Prawie pół godziny.

— Patil, nie przejmuj się. — Dean pochylił głowę i wsunął mi w dłoń kieliszek szampana. — Takich okazji jeszcze będzie multum, zobaczysz. Poza tym Lawrence'owie...

Ale Dean nie dokończył myśli, bo przy stole z deserami pojawiła się para, której wygląd sprawił, że kieliszek szampana niemal omsknął mi się z palców.

Oszałamiająco przystojny brunet w elektryzująco malinowym garniturze szeptał w ucho znacznie niższej od siebie, atrakcyjnej kobiecie o wyrazistym wachlarzu malujących się na twarzy emocji. Wśród nich dominowały radość i oczarowanie — kobieta bez wątpienia czuła się szczęśliwa i zakochana. Tak szczęśliwa i zakochana jak sama jeszcze nigdy nie byłam, pomyślałam zazdrośnie. Długa, lejąca się kreacja falowała na wysokości piersi przy każdym oddechu; stopy w klasycznych, skórzanych szpilkach stąpały w miejscu, nieświadomie trącając buty partnera. W półcieniu okazałego żyrandola, opływającego zacisze sali koralikami rozbłyskanego światła, jej ciemnobrązowe oczy wydawały się niemal czarne.

Czarne jak jej sukienka i nazwisko, które przyjęła po mężu.

— Topicie smutki w pączkach? — Syriusz Black zmarszczył brwi i błysnął do nas zębami w rozbrajająco życzliwym uśmiechu.

— Ciężki dzień — zaśmiał się Dean, odkładając kieliszek na bok. — Państwo Black, to jest moja partnerka, Padma Patil.

— Syriusz — wtrącił się Black, wyciągając do mnie dłoń, którą od razu przyjęłam. — Żaden pan Black.

— I Amelia — dodała jego żona, witając się ze mną krótkim, serdecznym uściskiem dłoni. — Panie Thomas, my się chyba znamy?

— W rzeczy samej, madame... — Dean zawahał się. — Bones-Black?

Rozkoszny śmiech Amelii spienił mi resztkę szampana w kieliszku.

— Nikt tak do mnie nie mówi — wyjaśniła, wyciągając przyjaźnie dłoń. — Po prostu Amelia. Albo minister Bones, jeżeli przyjdziesz jeszcze po formalności do Ministerstwa.

— W takim razie... — Dean uśmiechnął się szeroko i potrząsnął dłonią Amelii. — Po prostu Dean.

— To czemu się tak smucicie przy tych pączkach? — zagaił Syriusz, nakładając na talerzyk różanego pączka z lukrem; identycznego z tym, którego przed momentem z taką lubością spałaszowałam, zapijając go solidnym kieliszkiem szampana.

Najwyraźniej alkohol dopiero teraz postanowił wchłonąć się do krwi, bo mój język, bezpowrotnie utraciwszy połączenie z mózgiem, sam rozpoczął monolog:

— Nie mamy sponsora na wernisaż Deana, arystokraci poszli na Ognistą, a nasi ostatni rozmówcy najpierw zaproponowali współpracę, potem wyrazili parę zachwytów, a na sam koniec uściślili, że cała ta współpraca to jakieś rodzinne portrety, których Dean ma już po dziurki w pędzlach. Wszystko idzie nie po naszej myśli, spora część gości nawet nie spojrzała w naszą stronę, w dodatku zaraz będzie licytacja i nikogo już nie złapiemy.

Kątem oka spostrzegłam, jak załamany Dean przysłania sobie oczy dłonią.

— To faktycznie kiepsko. — Na twarz Amelii wpłynął szczerze zatroskany wyraz.

— A dużo tej kasy wam potrzeba? — zadumał się Syriusz.

— No... — Dean zatopił zęby w kolejnym pączku, a ja odwróciłam szybko wzrok, czując, że mój organizm osiągnął stan, w którym oczy wciąż by jadły, a żołądek wołał o litość. — Zważywszy, że trzeba wynająć odpowiednio dużą salę... Opłacić obsługę, zakupić przekąski i jeszcze zadbać o oprawę muzyczną... Trochę to kosztuje.

— A najprostszą wystawą z samymi dziełami nie zadowolisz arystokratów. — Syriusz zastukał palcami o brzeg kieliszka i sięgnął do patery po nowego pączka. — To może my cię zasponsorujemy?

— Ale... — Oczy Deana rozbłysły tak jasno, że stały się niemal białe. — Że wy mnie?

— No pewnie, a czemu nie? — podchwyciła pomysł Amelia. — Tylko wolałabym anonimowo, żeby Prorok potem nie trąbił, na co wydaję galeony mojego męża.

— Który w ich wersji raz jest wygnanym arystokratą, a raz gorącym tatuśkiem słynnego Harry'ego Pottera — dodał Syriusz z miną tak komicznie poważną, że ze śmiechu prawie dostałam kolki.

— Bierzemy to! — wydusiłam, usiłując nabrać wdech i równocześnie osuszyć kąciki oczu tłustą serwetką z pączka. — Wchodzimy, w sensie. — Chrząknęłam, odrzucając serwetkę na talerz, która, jak ze zgrozą zauważyłam, teraz nosiła na sobie nie tyle ślady tłuszczu, ile czarnego tuszu do kresek. — Jestem bardzo na tak!

— Tak, tak. — Dean wsparł się o krawędź stołu i wybałuszył oczy, jakby wciąż nie dowierzał. — TAK!

— Fantastycznie — skwitowała Amelia, a ja, spojrzawszy na Deana, który wciąż nie mógł otrząsnąć się z szoku, sięgnęłam dłonią do jego marynarki. Następnie wysunęłam z wewnętrznej kieszonki wizytówkę, którą Amelia przechwyciła i schowała Syriuszowi w butonierkę. — W takim razie uciekamy na licytację. Syriuszowi bardzo podoba się twój lew, Dean — dodała, zwracając się bezpośrednio do Deana, który na te słowa rozpromienił się tak oszałamiająco gwałtownie, jakby potraktowano go porządnym zastrzykiem endorfin.

— Gryfoński akcent. — Dean skubnął zębami dolną wargę. — Też to lubię.

Pączek w moim żołądku wykręcił piruet godny popisu zawodowej baletnicy.

Amelia i Syriusz pożegnali się i podążyli prosto na licytację, a ja i Dean, niesieni szczęściem, ulgą i rozpierającą nas euforią, przyjęliśmy od skrzaciego kamerdynera dwa kieliszki szampana. Następnie zajęliśmy miejsca przy honorowym stole, gdzie czekali już na nas Dubois i Cooper.

Zobaczywszy nas, Pemberley i Fitzpatrick zakończyli ostatnie rozmowy, ruszając w kierunku naszego stołu. Po radości, którą promieniały ich twarze, wywnioskowałam, że udało im się zdobyć upragnione kontrakty sponsorskie. Poczułam coś na kształt złośliwej satysfakcji. Z pięciorga artystów już tylko Dubois i Cooper pozostali bez sponsorów, a pamiętałam przecież, że bajecznie bogaty Cooper traktował ten wernisaż wyłącznie jako okazję do pokazania się i rywalizacji.

Gdy rozpoczęła się licytacja, wszystkie myśli wyparowały mi z głowy jak bąbelki z powierzchni szampana, którego ostatecznie nie dopiłam. Dzieła Pemberley sprzedały się jako pierwsze. Czterocyfrowa kwota, w którą opiewała kolekcja fowistycznej awangardy, wmiażdżyła mnie w obicie perkatego fotela. Fitzpatrick nie pozostał jej dłużny. Jego przyroda poszła na tapet jako druga, ostatecznie trafiając w ręce pana Winchestera, który rozgromił konkurencję, podbijając stawkę do tysiąca galeonów.

Kolekcja Coopera sprzedała się z nieco mniejszym entuzjazmem, ale w całości. Francja Duboisa przeszła w ręce Francuzek, które wcześniej zaczepiły Deana, a sam Dean, nieznośnie stukający piętą o nóżkę mojego krzesła, w pół minuty sprzedał kobaltowego słonia. Chwilę później purpurowego lamparta przejęła mrocznie wyglądająca para w średnim wieku o wzdrygających, wężowych twarzach. Bawoła z nosorożcem wylicytowano po kolejnych dwóch, może trzech minutach, oba dzieła przez tego samego kupca, natomiast uprzednio wypatrzonego lwa Syriusz Black wywalczył za cenę dwustu galeonów, w ostatniej sekundzie sprzątając go sprzed nosa młodemu Ollivanderowi.

Tym samym wernisaż został zakończony, a ja i Dean podążyliśmy za tłumem do bramy wyjściowej, gdzie czekały na nas powozy. Wskoczyłam do pierwszej lepszej dorożki, usadowiłam się zaraz przy drzwiach i oparłam skroń o drewnianą balę. Zasnęłam w tej samej sekundzie, w której zamknęłam oczy.


— Patil. — Moje ucho trąciło coś miękkiego, szeleszcząc mi w bębenkach odgłosem pocieranego materiału. — Patil, wstawaj.

— Hmm? — zamruczałam, z trudem rozchylając powieki.

Uniosłam powoli głowę, otarłam sączącą się w kąciku ust strużkę śliny i przeniosłam nieprzytomne spojrzenie na całkiem rozbudzonego Deana.

— Gdzie jesteśmy? — zachrypiałam.

— No... — Perłowe światło księżyca spłynęło wiązką na jego usta, które zwinęły się ciasno, jakby z trudem powstrzymywały uśmiech. — Pod moim mieszkaniem.

— Jak to? — Zamrugałam szybko, usiłując wypatrzyć w ciemnościach zarys znajomej ulicy. — Dlaczego akurat pod twoim?

— Bo gdy powóz zatrzymał się pod twoim, żadna boska siła nie była w stanie cię obudzić.

— Ach. — Poprawiłam wygniecioną suknię na piersi i przygładziłam dłonią rozczochrane włosy.

Ile tak spałam? Pięć minut, kwadrans, godzinę? Oczy Deana nie były podkrążone bardziej niż w momencie, w którym zasypiałam, a mknąca ponad chmurami dorożka rozwijała znaczne prędkości. Nie mogłam zatem zasnąć na dłużej niż kwadrans. Mimo to miałam wrażenie, jakbym przespała pół nocy.

— Wychodzą państwo czy nie? — odezwał się woźnica. W mroku nocy odnotowałam zarys elegancko ubranego skrzata domowego, wlepiającego krytyczne spojrzenie wyłupiastych oczu w nasze sylwetki.

— Wychodzimy — zarządził Dean kategorycznie.

Gdy moje obcasy zapadły się w głębokich szczelinach brukowanego chodnika, woźnica strzelił z bata i wyfrunął w powietrze.

— Nie wierzę — parsknęłam. — Naprawdę aż tak mocno spałam?

— Naprawdę — przytaknął Dean i rozglądnąwszy się ostrożnie na boki, wymierzył serię zaklęć w zamek do drzwi. — Przez moment rozważałem wniesienie cię do łóżka, ale doszedłem do wniosku, że wpierw musiałbym zawalczyć ze smokiem, a potem jeszcze wyważyć drzwi do twojej komnaty. No i znając moje szczęście, po wszystkich trudach okazałoby się, że rano muszę cię zwrócić lordowi Farquaadowi. Nie ze mną te numery. — Dean pokręcił teatralnie głową. — U mnie będziesz bezpieczna.

Kim był lord Farquaad i do czego Dean się odnosił, nawet nie chciałam dopytywać.

— Czyli że śpię u ciebie? — zapytałam lekko skołowana, bujając się na szpilkach. — Z tobą?

— Tak, tak, Patil, ze mną w łóżku — przytaknął Dean tonem, który brzmiał bardziej poważnie niż ironicznie, i pchnął ciężkie drzwi do środka.

A potem nie pytając mnie o pozwolenie, nie kwapiąc się o żadną formę zakomunikowania mi, co właśnie zamierza zrobić, wziął mnie na ręce i na jednym, pogłębionym wdechu wbiegł ze mną po schodach na piętro. Starał się nie robić hałasu, słyszałam to w jego miękkich krokach, wobec czego sama zamilkłam, uznając, że kakofonia wrzasków niosących się echem po pustej klatce schodowej zbudzi wszystkich sąsiadów w okolicy. Dean postawił mnie na ziemi przy drzwiach okutych tabliczką z numerem jedenaście, a ja odetchnęłam, dopiero znalazłszy się wewnątrz mieszkania.

— Te obcasy — odezwał się w końcu słowem wyjaśnienia, machając dłonią na moje buty. — Stara Marilyn spod dziewiątki by mnie zabiła. Nienawidzi hałasu w środku nocy.

— Wiesz, Dean — parsknęłam, czubkami palców podważając piętę, by wyswobodzić stopę ze szpilki — wystarczyło mnie uprzedzić, po prostu bym je zdjęła.

— Po tych schodach nie chcesz chodzić boso, uwierz — skwitował, ale ja już przestałam go słuchać, bo Dean zapalił światło i przede mną ukazało się wnętrze mieszkania.

A musiałam przyznać, że to był mój pierwszy raz w jego mieszkaniu. Wcześniej odwiedziłam tylko pracownię na parterze. Raz, gdy czułam się w obowiązku oddać pożyczony płaszcz, i drugi, gdy potrzebowałam błyskawicznej pomocy z cieknącą rurą pod zlewem. Dean, oprócz malowania obrazów, miał naturalną smykałkę do wszelkich okołodomowych robót męskich, której ja, jako wieczna singielka, ze szczerego serca mu zazdrościłam. I wykorzystywałam, jeżeli okoliczności życiowe nie sprzyjały nadmiarowi wydatków.

Weszłam zatem w głąb samczej jaskini Deana, z radością przyjmując fakt, że na pierwszy rzut oka sprawiała wrażenie całkiem uroczej i przytulnej. Przestronna kuchnia łączyła się z salonem. Tam zauważyłam staromodne, beżowe fotele zwrócone frontem do wysokiego regału z książkami i nieco niższy od niego, przeszklony kredens z ekwipunkiem malarskim. Drogę od kuchni do salonu zastawiał tor przeszkód w postaci sztalug, a okazałe parapety wypełniał artystyczny nieład bardziej lub mniej związanych z malarstwem gazet i czasopism.

— Czasem, gdy najdzie mnie wena, muszę od razu zrobić szkic — wyjaśnił Dean. — Inaczej przepadnie na zawsze.

Rozumiałam to w pełni. Moje łóżko miało jedno twardsze miejsce w lewym rogu materaca, który od spodniej strony wsparty był wysokim kartonem wspomnień nocnej weny — ryzą ledwie rozpoczętych szkiców, stosem pochwyconych w locie myśli, kubkami pełnymi połamanych ołówków. Z tej ilości makulatury wyciągnęłabym materiał na trzy następne kolekcje. Nie mogłam zatem pozwolić sobie na wyrzucenie ani jednej kartki. Kisiłam je więc pod łóżkiem latami, co jakiś czas tylko dorzucając im nową koleżankę i nigdy potem już do nich nie wracając.

— Napijesz się czegoś? — zapytał Dean.

— Wody z cytryną — odparłam, podchodząc do biblioteczki.

Spojrzałam na wystające ponad krawędzie półek książki i przesunęłam palcami po nieznajomych tytułach. Każda pozycja była w jakiś sposób związana z malarstwem. Jedna półka zawierała wyłącznie biografie malarzy, inna edukacyjne przewodniki po stylach, a jeszcze inna stanowiła zbiór katalogów z pełnym przekrojem najważniejszych dzieł sztuki.

Obróciłam się w stronę węższego regału, na którym spostrzegłam kilka znajomych klasyków literatury. Przejechałam spojrzeniem po Idiocie, na moment zatrzymałam się na Zbrodni i Karze. Przeniosłam wzrok na kolejną półkę i wydarłam z piersi zduszony okrzyk, dojrzawszy przed sobą rozlaną masę wielkiego, czarnego futra. Długa, puszysta kita ze spokojem czesała regał, wymiatając z grzbietów książek drobiny szarego kurzu.

Ni stąd, ni zowąd w centrum gęstych, splątanych kłaków pojawiły się intensywnie zielone ślepia, przedzielone wąskimi pręgami długich, pionowych źrenic.

Nieufne spojrzenie spoczęło na moich oczach; długi ogon przeciął powietrze jak bicz. Kocur uniósł tułów na krótkich łapach i przeciągnął się. Ogromny, włochaty brzuch sięgał mu aż do półki. Po chwili zamruczał z wrogością, a drobne wibracje rozniosły się falą po grzbiecie, strosząc mu futro.

W tej samej chwili uświadomiłam sobie, że jako miejsce spoczynku kot upodobał sobie ciasną wnękę między pożółkłym ze starości egzemplarzem Mistrza i Małgorzaty a lśniącym nowością wydaniem Białej Gwardii.

— To jest Behemot — odezwał się Dean z kuchni, na moment przestając grzebać po szafkach w poszukiwaniu cytryny. Wyprostował się cały, wysunął szyję, a na jego twarzy pojawił się jakiś niejednoznaczny, zagadkowy błysk. — Jest samotnikiem i nie lubi ludzi.

Behemot zmierzył mnie kolejnym, podejrzliwym spojrzeniem. Cofnęłam się o krok i odwróciłam, nie chcąc dłużej zakłócać jego spokoju. Chyba błędnie zinterpretowałam emocje płynące z jego oczu, bo gdy tylko się oddaliłam, Behemot zeskoczył zgrabnie z półki i owinął się wokół moich kostek.

Puszysta kita załaskotała mnie w stopy. Równocześnie zadrżałam i zachichotałam, nie wiedząc, czy mogłabym uznać tę zuchwałość za przejaw sympatii.

Postanowiłam jednak spróbować. Schyliłam się do Behemota i wyciągnęłam ostrożnie rękę, wnikliwym wzrokiem oceniając jego reakcję. Kot się nie poruszył, co uznałam za zachętę do dalszego działania. Rozpostarłam palce, zatapiając je w strzępach gęstego, miękkiego futra. Behemot smagnął ogonem z taką gracją, jakby rozpościerał pasmo zwiniętej, futerkowej serpentyny, i rozkosznie zamruczał.

— Czasem przemawia ludzkim głosem — oświadczył Dean, ani na sekundę nie odrywając od nas wzroku. W jego oczach dostrzegałam niespotykaną ciekawość, jakby mój moment zapoznania się z Behemotem intrygował go, fascynował i zarazem bardzo wiele dla niego znaczył.

Kucnęłam przy Behemocie, by podrapać go za uszami. Kot musnął mnie swoim zawadiackim wąsem i mruknął z zachwytem.

— I co wtedy mówi? — zapytałam.

— Że nie wie, dlaczego wszyscy mówią mu na „ty", skoro nikt oprócz mnie nie pił z nim jeszcze bruderszaftu — wybrzmiała odpowiedź, w której wyczułam lekko zmodyfikowany cytat z Mistrza i Małgorzaty.

Prychnęłam śmiechem. Oburzony Behemot wzdrygnął się i otrząsnął, jakby nie chciał już być głaskany.

— Nie śmiej się, Patil, to poważna dywagacja — odparł Dean, podchodząc do mnie i wręczając mi szklankę wody z cytryną. W drugiej dłoni trzymał butelkę, którą postawił na stoliku obok fotela. — Zazwyczaj mówi moim gościom coś w stylu „dopóki nie wypijesz bruderszaftu, zapomnij o głaskaniu", ale ciebie wyraźnie polubił.

— Ja pana też polubiłam — zwróciłam się do kocura, zatapiając palce w miękkim, odrobinę wełnistym podszerstku, który pokrywał mu skórę na brzuchu. — Panie Behemocie.

Behemot przymknął zielone oczy i po raz ostatni otarł się o moją suknię, pozostawiając na niej kilka cienkich nitek sierści. Nie zdążyłam się nawet pożegnać, gdy przebrał szybko łapami i czmychnął do sąsiedniego pokoju.

— Jak już wspominałem, jest samotnikiem — wytłumaczył Dean, a ja bardzo ostrożnie podniosłam się z klęczek, uważając, żeby nie rozlać swojej wody.

Gdy wstałam, poczułam wyraźnie, że głowa ciążyła mi zmęczeniem. Nagle zamarzyłam o przebraniu się w coś miękkiego i odnalezieniu ulgi w głębokim śnie.

— Wygląda na samotnika. To chyba dziwne, że tak szybko mnie polubił.

— Czasem mu o tobie opowiadam — wyznał niskim, scenicznym szeptem, który rozbrzmiał mi w piersi jak pomruk Behemota. W oczach mieniły mu się rozżarzone płomyki. — Więc pewnie cię rozpoznał.

Uśmiechnęłam się blado pod nosem. Wolałam nie zagłębiać się w szczegóły tych opowieści. Z każdą chwilą czułam się coraz bardziej senna.

— Nie masz kanapy — wypaliłam nagle, obracając się w stronę foteli.

Dean parsknął śmiechem.

— Nie martw się, kwiatuszku, oddam ci moje łóżko — zaoferował się. — I pójdę grzecznie na materac. Jestem poważnym mężczyzną z poważnymi zasadami.

Tym razem to ja parsknęłam śmiechem.

— A jakie umiejętności wyniosłeś z lekcji Transmutacji?

— W tym stanie zamieniłbym co najwyżej ołówek w słomkę — odpowiedział, spoglądając na mnie z miną graniczącą z wyrazem autentycznego rozczulenia. — A ty guzik w perełkę. Od dobrych pięciu minut słaniasz się na nogach, wiedziałaś?

Natychmiast rozprostowałam kolana, strzykając głośno rzepkami, i wsparłam się dłonią o oparcie fotela, ratując chwiejące się na wszystkie strony ciało przed upadkiem.

— Daj mi coś na przebranie — oznajmiłam, powstrzymując zażenowany grymas na widok kałuży wody, która ściekała z trzymanej przeze mnie szklanki. — Muszę się położyć.

Dean poprowadził mnie do szafy w sypialni i wyciągnął z niej jeden ze swoich gładkich, bawełnianych podkoszulków. Bez słowa wręczył mi go do ręki, gestem dłoni wskazując drogę do łazienki.

Ignorując narastające zmęczenie, wykrzesałam ostatki energii, by powłóczyć nogami we wskazaną stronę i wziąć prysznic. Później, rozbudzona nieco przez gorącą wodę, przeklęłam w duchu brak jakichkolwiek spodenek na przebranie. Byłam przekonana, że gospodarz umyślnie o nich „zapomniał". Dean był typem mężczyzny, który nigdy nie miał problemów z tak irytującą kobiety, męską niedomyślnością, stąd mogłam wnioskować, że to drobne niedopatrzenie nie było przypadkowe. Ostatecznie wyłoniłam się z łazienki w samej koszulce, w sypialni minęłam się z Deanem — ten powiódł za mną zdecydowanie zbyt długim spojrzeniem — i chyłkiem przemknęłam do łóżka.

Dean stał jeszcze chwilę przy komodzie, przerzucając sobie przez bark ostatnie warstwy pościeli. Powoli przymierzał się do wyjścia; poprawił hałdę kołdry na ramieniu i trzasnął szufladą. Teraz był już w pełni gotowy porzucić mnie na pastwę wszechobecnego zapachu rodzynek w czekoladzie, powoli wprowadzających mnie w stan narkotycznego upojenia.

I wtedy właśnie odwrócił się do mnie i spojrzał mi w oczy jakoś inaczej, głębiej. Intensywniej i wyraziściej, jakby samym spojrzeniem rozpalał ogień — a może tylko oddawał jego nadmiar, ziejąc żarem z powierzchni maksymalnie rozszerzonych źrenic. Widocznie nawet przede mną czuł potrzebę pochwalenia się perfekcyjnym torsem greckiego boga, bo przy zapalonym świetle mogłam w pełni podziwiać jego półnagą sylwetkę. W jej wyglądzie również wychwyciłam zmianę. Pierś Deana z każdym oddechem unosiła się szybciej i opadała płycej, napięte mięśnie brzucha drżały, przedramiona pokryły się gęsią skórką.

I mimo zakłopotania, w które wprawiała mnie myśl, że nie potrafiłam odwrócić od niego wzroku, mimo spalającego mnie wstydu, bo Dean śledził uważnie każde moje spojrzenie, i jakkolwiek okropnie czując się z pulsującą z tyłu głowy uwagą, że mogłabym go tak oglądać całą noc, nie chciałam jeszcze, żeby wychodził.

— Pachnie tobą — skomentowałam głupio, przesuwając nosem po krawędzi poszwy, tym samym chcąc przerwać najbardziej niezręczną ciszę, jakiej w życiu doświadczyłam.

— No widzisz. — Na twarzy Deana wykwitł bezczelny uśmieszek. — To prawie jakbyś ze mną spała.

Zbeształam go bezgłośnie swoją oburzoną miną, a on się roześmiał. Krótko, cicho, perliście. Wibrująco jak mruczący z zadowoleniem kot.

Znowu nastała cisza. Chrząknęłam cicho, uniosłam się na łokciach i upiłam łyk ze stojącej przy łóżku butelki wody, której, mogłabym się założyć, wcześniej tutaj nie było.

Nie rozumiałam, dlaczego Dean wciąż stał przy tej komodzie. Czego oczekiwał, na co liczył? Może sam nie miał ochoty wychodzić, może chciał coś jeszcze dodać. Z każdą chwilą stawałam się coraz bardziej skłonna poprosić go, żeby został.

— Dean... — Zagryzłam język, w ostatniej chwili powstrzymując się przed wypowiedzeniem swoich myśli na głos.

Uśmiechnął się do mnie, jakby wiedział. Tę prośbę miałam wypisaną na twarzy.

— Pasujesz mi w tej scenerii, Patil.





Koło Fortuny — karta związana z Jowiszem. Zwiastuje nieubłaganą kolejność zdarzeń, akcji i reakcji. Wskazuje na kapryśność losu, przeplatające się w życiu człowieka chwile szczęścia i nieszczęścia. Wszakże po rozczarowaniu, które spotkało Padmę i Deana w związku z rozmową z Lawrence'ami, przyszła radość z powodu umowy z Amelią i Syriuszem, prawda? ;) Fortuna kołem się toczy i to jest właśnie głównym symbolem tego rozdziału.

Continue Reading

You'll Also Like

71.4K 1.6K 44
Co by było gdyby Hailie zgodziła się wyjść za Adrien podczas tej pamiętnej kolacji?
6.2K 163 34
Tom 2 You And Me! Olivia będzie musiała zmierzyć się nie tylko z jej nowym tajemniczym wrogiem ale też z uczuciami do Sherlocka Holmesa z którym musi...
21.9K 3.7K 22
Czarodzieje z Wielkiej Brytanii rzadko nawiązywali kontakt z innymi krajami. Nie interesowało ich zbytnio, co działo się za ich granicami, ale to się...
80.1K 3.8K 27
Czysto krwiste rody mają swoje tradycje i zasady. Jednak jest jedna, bardzo oczywista. Nie zadawać się z mugolakami i zdrajcami krwi. Jednak co będzi...