Kwiat Hibiskusa • Padma Patil

By milorzab

1.8K 316 4.5K

Rok 2004. Padma ma wszystko, o czym zawsze marzyła. Atelier mody na Pokątnej, mnóstwo pomysłów na nowe kolek... More

Wstęp
Bohaterowie
Słowo na koniec

165 26 644
By milorzab


Gwiazda


Nigdy nie mam cię dość.

Wciąż nie wierzyłam, że powiedziałam to na głos.

Wiatr świszczał mi w uszach, alkohol wirował jak liście miłorzębu we włosach, a ja niestrudzenie parłam naprzód, jak najkrótszą trasą do niewielkiej kawalerki położonej w samym sercu Londynu.

Dean szedł obok mnie równym, spokojnym krokiem. Przez całą drogę nie odezwał się ani słowem. Skubał tylko dolną wargę, wpatrując się w rząd latarni, których układ wyznaczał trasę do mieszkania.

Minęliśmy ostatnią latarnię i skręciliśmy w ślepą uliczkę. Pnąca się po murze winorośl otworzyła się na masywne drzwi z sękową wyrwą po kołatce.

— A więc dotarliśmy — rzucił konwersacyjnie Dean. — Trafisz sama do łóżka?

Spiorunowałam go spojrzeniem.

— Zawsze trafiam sama do łóżka. — Wypięłam z godnością pierś i przygładziłam dłońmi materiał długiej szaty.

— No to... — Dean zakołysał się na piętach, wprawiając ciało w gibki, taneczny pląs, który uznałabym za dziwny, gdyby nie fakt, że znałam go wystarczająco, by wiedzieć, że on po prostu taki był. — Słodkich snów, Patil.

Machnęłam różdżką nad drzwiami, nasłuchując charakterystycznego stukotu przeskakujących zamków.

— Dobranoc, Dean.

Złapałam za klamkę, gotowa wparować najprostszą drogą pod prysznic, gdy nagle za moimi plecami wybrzmiała jeszcze jedna uwaga.

— Skoro nigdy nie masz mnie dość...

Gwałtowny odwrót odbił się na moim zdrowiu bolesnym strzyknięciem szyi.

— ...to jutro w tym samym miejscu o tej samej porze? — Uniósł na mnie miękkie spojrzenie.

Przytaknęłam bezgłośnie, rozmasowałam obolałą szyję, po czym zrobiłam w tył zwrot — tym razem ostrożnie — i wbiegłam do mieszkania, trzaskając głośno drzwiami.

Nazajutrz obudziło mnie niecierpliwe bębnienie kłykciami o drzwi i mamrotane pod nosem przekleństwa, które, sądząc po soczystym sposobie składania sylab wypowiadanych głosem słodkiego chochlika, wydobywały się z ust mojej siostry, Parvati.

Ledwie wpuściłam ją do środka, ta wparowała w głąb mieszkania jak do siebie, smagając różdżką na stojący w rogu kuchni ekspres do kawy i rozsiadając się w najwygodniejszym miejscu przy stole z najładniejszą filiżanką w liliowe hibiskusy.

I tak ją kochałam.

— Nigdy nie mam cię dość — powtórzyłam na głos słowa, które przez całą noc rezonowały mi wewnątrz czaszki jak werble.

— Och. — Rozmiękczona Parvati podłożyła sobie pięść pod brodę i lekkim ruchem różdżki nalała kawy do filiżanek. — Mam to samo z tobą, Paddy.

Tylko Parvati mogła zwracać się do mnie zdrobnieniem inspirowanym bajką o Misiu Paddingtonie. Urodziła się równo dwanaście sekund przede mną — wiemy to, bo nasz tata mierzył czas z zegarkiem w ręce. Przez to bardzo mocno wczuwała się w rolę mojej starszej siostry.

— Nie, nie. — Pokręciłam szybko głową, przylgnęłam bokiem do ściany i przymknęłam powieki. — Powiedziałam to wczoraj Deanowi.

— Ach! — Oprószone gęstymi rzęsami, błyszczące, czarne oczy rozproszyły świetliste refleksy na zachwycająco piękną twarz mojej siostry.

Twarz, która ze względu na idealną symetrię szczęk, wysokie położenie kości jarzmowych i brzoskwiniowy odcień cery mogłaby zajmować okładki wysokiej klasy magazynów o specjalności haute couture.

Z biegiem lat promienny blask kobiet rodziny Patil postanowił zrobić ukłon wyłącznie w stronę Parvati. Ja nie miałam tyle szczęścia. Kapryśny los poskąpił mi wzniesionych po same kąciki oczu policzków, napiętych linii szczęk i tak pożądanych przeze mnie ostrych kątów żuchwy, których braki rekompensowałam sobie codziennym masażem twarzy.

Karnacja również pozostawiała wiele do życzenia, jako że bardziej niż soczystą brzoskwinię przypominała pospolity odcień kawy z mlekiem. Tylko gęste, grube włosy — regularnie wzmacniane bezbarwną henną i nabłyszczane olejkiem z amli — mogłam postawić na równi z włosami Parvati. I oczy, bo w jej odbijających światło oczach przeglądałam się jak w zwierciadle, ostatecznie kończąc z dwojącą się w polu widzenia chimerą kilku par czarnych tęczówek, większych i mniejszych, zawierających się w sobie jak lalki matrioszki.

— Nie wierzę! — W jednej chwili brzoskwiniowa cera Parvati zyskała głębszy, złocisty podton, dosłownie opalizowała, gdy ta podrygiwała z zachwytem na krześle, sypiąc iskrami niczym niepowstrzymanego szczęścia. — Nareszcie dzieje się to, na co czeka...

— Nie! — zaprzeczyłam ostro. — Nawet o tym nie myśl, Paro.

— Ale ty i Dean... — Parvati posłała mi spojrzenie pełne nadziei. — Ty i Dean... — Machnęła rękami przed twarzą w bliżej nieokreślonym geście dwóch zderzających się ze sobą meteorytów.

Opadłam bezsilnie na krzesło.

— Chciałam mu powiedzieć: Zawsze mam cię dość. — Zgarnęłam ze stołu filiżankę kawy i wpatrzyłam się posępnie w malowane na porcelanie hibiskusy. — Naprawdę chciałam! Ale... Jakiś głos w mojej głowie przerobił to zdanie tak, że wyszło zupełnie co innego.

— Nareszcie robisz postępy. — Parvati zacmokała w powietrzu różanymi ustami. — Wysłałaś sygnał zgodny z twoim wewnętrznym pragnieniem.

— On nie jest i nigdy nie był moim wewnętrznym pragnieniem!

— Ale cały czas łazicie do tego Wirującego Miłorzębu, to po pierwsze. — Parvati zgromiła mnie wzrokiem, widząc, że już otwieram usta, by wtrącić swoje trzy knuty. — Po drugie, spędzacie tam długie godziny i po trzecie, robicie to niezmiennie od trzech lat, a on zawsze potem odprowadza cię do domu.

— Odprowadza mnie tylko dlatego, że trzyma się wizerunku szarmanckiego artysty — prychnęłam. — I co gorsza, później my... — Nabrałam głęboko powietrza. — Umówiliśmy się.

— Świetnie! — podsumowała Parvati, a sam jej uśmiech, rozciągnięty tak szeroko, że samoistnie zaginął w niewyjaśnionej przestrzeni za uszami, przyprawił mnie o skurcz mięśni mimicznych. — Kiedy i gdzie?

— Dzisiaj wieczorem w Miłorzębie.

Parvati jęknęła z zawodu.

— Przecież wy tam ciągle chodzicie!

— Ale nigdy się nie umawialiśmy!

— Poddaję się. — Zrezygnowana Parvati obróciła w dłoniach filiżankę. — Ale wiedz, że w mojej opinii kręcisz się wokół niego jak jakaś smoczyca, podczas gdy on wysyła ci wyraźne sygnały zainteresowania. I ty — wymierzyła we mnie oskarżycielsko palcem — nic z tym nie robisz.

— Gdyby Dean naprawdę był mną zainteresowany, czego absolutnie nie chcę i nie oczekuję — zmierzyłam twardym spojrzeniem jej powątpiewającą minę — to na pewno coś by z tym zrobił.

W końcu to właśnie Dean obiegł nago Ministerstwo Magii tylko dlatego, że minister Bones rzuciła w żartach, że dopiero wtedy wyda mu pozwolenie na podrasowanie swojej pracowni malarskiej nielegalnymi czarami*. W jakich okolicznościach doszło do wystosowania podobnego warunku? Nie wiedziałam. Nie wiedziałam też, co takiego miał w sobie Dean, że bez większych przeszkód był w stanie wejść we flirciarski ton konwersacji ze starszą od siebie o dwie dekady szefową Departamentu Przestrzegania Prawa, wiedząc, że ta jest mężatką.

Ciekawe, czy Bones skusiłaby się na akt u Deana.

— Nie jestem co do tego przekonana — odezwała się Parvati, a ja przez moment odniosłam wrażenie, że udziela odpowiedzi moim myślom. — Co do rzekomego braku zainteresowania Deana tobą — sprostowała, dostrzegłszy moje zdumienie. — I miałam wczoraj rozdanie Diabeł, Kapłanka, Dwa Kielichy.

— Och! — Gibnęłam w tył na krześle, niemal strącając filiżankę. — O co zapytałaś?

— O wasze losy — odpowiedziała tak niewzruszona, jakby każde jej posiedzenie z tarotem upływało pod znakiem tego właśnie pytania.

No cóż. Połączenie Diabła, Kapłanki i Dwóch Kielichów zdecydowanie tłumaczyłoby moje wczorajsze przejęzyczenie. Tę dziwną, nieodpartą chęć zarzucania włosami w towarzystwie Deana również.

— Muszę iść z mamą na jogę — zawyrokowałam z myślą, że tylko porządny wysiłek fizyczny mógł pozbawić mnie ciężaru przygniatającego mnie wstydu. — I to jest bardzo zabawne, Parvati, bo nawet nie spytałaś mnie o przebieg randki z Adrianem.

— Domyślam się jej przebiegu — Parvati nie spuszczała ze mnie wymownego spojrzenia — skoro randkę ostatecznie zakończyłaś z Deanem.

Zdecydowanie musiałam iść na jogę. Teraz.

— Kończę to posiedzenie i uciekam. — Parvati opróżniła filiżankę do dna i zerknąwszy przelotnie na zegarek, zerwała się z miejsca. — Ktoś musi otworzyć atelier. — Kolejne znaczące spojrzenie mojej siostry skwitowałam obronnym uniesieniem rąk. — A potem mam randkę z Min Soo — westchnęła rozanielona, przesuwając dyskretnie paznokciem po dolnej wardze.

— Jeszcze nie tak dawno mówiłaś, że Daniel podoba ci się bardziej.

— Zmieniłam zdanie. — Parvati machnęła beztrosko ręką. — Daniel okazał się takim samym bucem jak Geoffrey.

Ani trochę nie dziwiły mnie wiecznie zmieniające się obiekty westchnień mojej siostry. W hinduizmie Parvati była jedną z Dewi, olśniewającą boginią, której wysokie, monumentalne wręcz rzeźby z połyskliwego brązu stanowiły stały element każdej świątyni. Przedstawiano ją jako kobietę trzymającą w dłoni kwiat lotosu, którym z kolei byłam ja, bo padma w języku hindi oznaczała właśnie lotos. Większość mijanych na ulicy mężczyzn patrzyła na nią jak na sztukę, a ja doskonale ich rozumiałam. Energia, którą emanowała Parvati, przyprawiała o cały wachlarz objawów wegetatywnych, począwszy od przyspieszonego rytmu serca, a skończywszy na zlewnych potach i omdleniach.

A jeśli o kwiecie lotosu mowa, za zabawny uznawałam fakt, że sztywność bioder nie pozwalała mi się choćby zbliżyć do siadu w tej pozycji. Pomimo wielu lat aktywnej praktyki Padmasana wciąż jawiła mi się jako najwyższy, nieosiągalny dla mnie szczyt wtajemniczenia. Dlatego właśnie od lotosów o stokroć bardziej wolałam hibiskusy.

— Jeśli panny Winchester raczą odwiedzić atelier, to mam im pokazać najnowszą kolekcję? — zadumała się Parvati.

— Dwie najlepsze suknie — zdecydowałam hardo. — I ani jednej więcej. Pozostałe muszę jeszcze udoskonalić.

Z jakiegoś niewytłumaczalnego dla mnie powodu Parvati kochała napędzać mi klientelę. Uwielbiała dobierać kreacje do typu urody, miała naturalny dryg do wciskania bogatym panienkom nieprawdopodobnej ilości szat i zawsze wiedziała, co zrobić, żeby klientki odeszły od kasy uzbrojone w całe naręcza charakterystycznych dla mojego atelier, sztywnych, szafirowych toreb.

Ten stan rzeczy miał jednak nie potrwać w nieskończoność. Parvati niedawno poszła w ślady naszego taty, ordynatora Kliniki Zdrowia Czarownic i Niemowląt szpitala świętego Munga, i na ten moment odbywała staż podyplomowy na Urazach Pozaklęciowych. Godzenie pracy na oddziale z obsługą klientów w atelier nie stanowiło dla niej większego kłopotu, a ja czasem zastanawiałam się, czy aby nie rozciągała w czasie swojej doby za pomocą jakiegoś nielegalnego przedmiotu, na przykład zmieniacza czasu Hermiony Granger. Tę opcję uznawałam za wysoce prawdopodobną. Jeżeli istniała na świecie osoba zdolna przekonać minister Bones do wydania na niego zgody, byłaby nią właśnie Parvati. I Dean, ale rzeźbiony tors Deana miał u niej szczególne względy.

— Dobra, Paddy, ja lecę. — Parvati przerzuciła torebkę przez ramię i pospieszyła do drzwi. Zanim wyszła, obróciła się na sekundę w progu, taksując surowo całą moją zgarbioną postać z prawą stopą wsuniętą pod pośladek, lewą wspartą o oparcie krzesła i wygiętym w kształt litery „C" kręgosłupem. — A ty marsz na jogę!


🌺


Moja mama, Priyanshi Patil, była znaną, londyńską magoterapeutką i największą entuzjastką codziennej praktyki jogi, którą z racji pełnionego zawodu traktowała jak jedyną aktywność zdolną odwieść ją od podzielenia losów swoich pacjentów. Nie dziwiłam jej się wcale. Wojna z Voldemortem wciąż snuła się za nami widmowymi smugami. Trauma minionych lat dyszała nam w kark jak gradowa chmura.

Pod koniec sesji każdy z nas ćwiczył wybraną pozycję przy ścianie. Ja postawiłam na rozciągającą plecy pozycję pługa, a mama wybrała pokrewną jej Sarvangasanę, czyli popularne uniesienie wspartego dłońmi tułowia na kształt prostej, harmonijnej świecy.

— Czyli z Adrianem koniec — odezwała się szeptem mama, zadzierając stopy aż po sufit. — No cóż. Miał chłopak potencjał, ale...

— Ale co? — Nabrałam ze świstem powietrza i pogłębiłam pozycję.

— Wiesz co, Padmo. Nie chcę być wobec ciebie opresyjna — mama przekręciła lekko głowę i zerknęła na mnie wymownie — ale według tradycji hinduskie kobiety...

— Poślubiają hinduskich mężczyzn — dokończyłam za nią. — Wiem. Ale ja i Parvati urodziłyśmy się tutaj, w Londynie. I sama wiesz, że do religii mamy dość luźny stosunek, a z rodziną z Jaipuru wymieniamy już tylko sowy.

— Ale babcia się martwi — odpowiedziała, jakby to był argument nie do podważenia. — Ciotki i kuzynki również. Może wzięłabyś pod uwagę kilku przystojnych kandydatów z dobrych domów?

— I hajtnęła się w Indiach? — Napięłam mięśnie łydek, z całych sił rozciągając ścięgna. — Nie dziękuję, mamo. Jestem asertywna i tobie też to radzę, gdy po raz kolejny babcia z ciotkami zaczną na ciebie naciskać.

Mama opuściła nogi i uniosła tułów do idealnie prostej Dandasany.

— To nie taka prosta sprawa, Pad. — Zagryzła wargę, wyraźnie zmieszana, a ja poczułam wbijającą mi się w plecy szpilkę wyrzutów sumienia. — Bo ja byłam wychowywana... Wiesz jak. Wszystko musiało być po ich myśli. Mój wyjazd z tatą okupiliśmy kilkoma latami dąsów i urażonej dumy. Nie winię za to twoich dziadków, Indie to zupełnie inny rodzaj magii niż Europa, ale oni naprawdę liczą, że ty i Parvati kontynuujecie tradycję małżeńską, a i ja przyznam, że lubię ten drobny element naszej kultury.

Wolałam nawet nie wspominać, że Parvati randkowała w najlepsze z bratem mojej koreańskiej przyjaciółki, a sama swatała mnie z mężczyzną pochodzenia południowoafrykańskiego.

— Mamo, nie przejmuj się nimi. — Siadłam prosto na macie i na kolejnym, pogłębionym wdechu skłoniłam się do kolan. — Oni są daleko stąd, jak się na chwilę obrażą, to nic się nie stanie. I tak im zawsze przechodzi. Koniec końców siła rodziny jest ważniejsza niż te ich bezsensowne podziały.

— Masz rację — ustąpiła mama i prześledziwszy wzrokiem moje ruchy, skłoniła się do kolan. — A co u twojego sekretnego przyjaciela?

— Którego? — zapytałam, mimo że dobrze wiedziałam, kogo ma na myśli.

— Deana. — Mrugnęła do mnie, niepokojąco rozweselona.

— To nie jest mój przyjaciel! — syknęłam oburzona.

— Patilki, koniec ploteczek! — zawołała śpiewnie Satya z drugiego końca sali, płynnie przechodząc ze słynnego stania na głowie, Salamba Sirsasany, do równego pionu. — Weźcie koce z koszyka, przechodzimy teraz do pozycji Martwe Ciało.

— Nic między nami nie ma — szepnęłam, nachylając się nad uchem mamy — ale idę z nim dzisiaj na Hibiskusa.

Mama nic nie odpowiedziała. Jedynie sięgnęła dłonią po koce, które podała nam ćwicząca obok Candy, i przesunęła matę bliżej środka sali. Mogłabym przysiąc, że zanim zgasły światła, na jej ustach zagościł cień lekkiego uśmiechu.

Po półtoragodzinnej sesji jogi wróciłam do mieszkania z myślą o gorącym prysznicu i błyskawicznym przebraniu w ulubioną suknię — hybrydę standardowej szaty czarownic z prostym, indyjskim sari. Skrycie marzyłam o pysznym Hibiskusie spod utalentowanej ręki Ginkgo, który miałam zamiar wypić, nawet nie czekając na zwolnienie stolika.

Gdy jednak zaszłam do baru Pod Wirującym Miłorzębem, okazało się, że stolik już na mnie czekał.

— Zarezerwowałam wam miejsce — odezwała się Ginkgo. — Cobyście nie musieli czekać.

Ginkgo była wysoką, szczupłą kobietą, na oko pięćdziesięcioletnią, o porcelanowej cerze i rażąco seledynowej burzy fruwających jak pióra włosów, ściętych krótko na podobieństwo czeskich graczy Quidditcha. Uwielbiałam jej styl — wszelkie połyskujące kombinezony, luźne koszule wetknięte w szerokie, przypinane szelkami pantalony i wzorzyste marynarki. Wyglądała jak siostrzana wersja mojego ukochanego artysty i przyszłego męża, Davida Bowiego.

— Dzięki, Ginkgo, ale skąd wiedziałaś...? — urwałam.

Podmuch zimnego wiatru wdarł się ze świstem do lokalu; długa do ziemi szata zatańczyła mi wokół kostek. Obróciłam się na pięcie i stanęłam jak zmrożona. Dean błysnął do mnie zębami, machając na powitanie szczerzącej się za ladą Ginkgo.

Miał idealnie gładką, jedwabną koszulę.

Rozbłysk moich oczu odbił się iskrą w jego czarnych tęczówkach. Musiałam dotknąć tej koszuli. Poczuć jej fakturę, wybadać skład jedwabiu, sprawdzić, jak się zachowuje pod wpływem zmieniającego się oświetlenia — mrugających płomieni miłorzębnych świeczuszek, rozbłyskanego szkła na ścianie za ladą, lustrzanej mozaiki łusek, którymi inkrustowana była lada... To było silniejsze ode mnie, od zdrowego rozsądku, od każdej znanej mi zasady zachowywania się przy Deanie w sposób niełechtający jego i tak już niebotycznie rozdmuchanego ego.

Wiele się nie namyślając, przesunęłam palcami po jego brzuchu.

— Gorszysz mnie, Padmo.

Czar prysł. Zatrzepotałam rzęsami i natychmiast cofnęłam rękę.

— Ta koszula... — Stanęłam prosto i ściągnęłam ramiona, unosząc na niego oniemiałe spojrzenie. — Co?!

— Gapisz się na mnie jak na smakowity kąsek — wyjaśnił i wyminąwszy mnie, podążył do lady, by przejąć od Ginkgo szklaneczkę Miłorzębiny.

— Nie schlebiaj sobie, Dean — odgryzłam się, chwytając za Hibiskusa, którego przystawiłam szybko do twarzy. W odbiciu lustrzanego blatu zauważyłam, że policzki pociemniały mi do barwy palonej gliny.

— Szybko się uczysz. — Uśmiechnął się samym kącikiem warg, upijając łyk ze szklanki. — Jeśli chcesz, dam ci tę koszulę, ale jak już cię odprowadzę do domu, okej?

— I w czym wtedy wrócisz?

— Nie wrócę. — Łobuzerski uśmiech na jego twarzy sprawił, że z trudem przełknęłam ślinę. — Puścisz mi Harry'ego Pottera w salonie i jakoś dotrwam do rana. O siódmej otwierają Ministerstwo. Myślisz, że minister Bones wyda mi pozwolenie na hipogryfa, jeśli wlecę do jej gabinetu bez koszuli?

— Co?! — Zakrztusiłam się Hibiskusem. — Jak to chcesz oglądać Harry'ego...?

— Mugole film o nim nakręcili, nie wiedziałaś? — Dean roześmiał się i odsunął krzesło przy stole, gestem dłoni zachęcając mnie, bym usiadła. — Nawet u nich wojna odbiła się echem. Każdy słyszał o Harrym, ktoś o nim nawet książkę napisał, ale naiwni mugole wciąż myślą, że to postać fikcyjna.

Usiadłam na krześle z ustami rozchylonymi w szerokie „O".

— Nie mam telewizora — odpowiedziałam oszołomiona. — Po co ci hipogryf?!

— Żeby na nim polatać. — Wyszczerzył zęby i zajął miejsce naprzeciwko. — To jak myślisz, da mi Bones pozwolenie czy nie?

— Jesteś niereformowalnym ekshibicjonistą, Dean — oświadczyłam, oplatając dłońmi kieliszek Hibiskusa; identycznie jak robiła to mama ze swoim nieodłącznym kubkiem imbirowej herbaty, stawiając diagnozę psychologiczną mnie lub Parvati. — Lubisz się rozbierać przed starszymi od siebie kobietami.

Kątem oka spostrzegłam, jak seledynowa głowa podsłuchującej nas Ginkgo wychyla się z zainteresowaniem zza blatu.

— Przed tobą się nie rozbieram — polemizował Dean, spoglądając dyskretnie w kierunku lady. — Przed Ginkgo też nie.

Ginkgo westchnęła, dogłębnie nieszczęśliwa.

— Ale my jesteśmy równolatkami.

— Nieprawda. — Dean potrząsnął głową i podciągnął rękawy swojej boskiej koszuli. — Ty jesteś z lipca, a ja z sierpnia. Dzieli nas miesiąc różnicy.

— W porządku — ustąpiłam. — Twój ekshibicjonizm dotyczy wyłącznie minister Bones.

— Dokładnie tak — podsumował z chytrym uśmieszkiem. — W przeciwieństwie do tych starych pierników z Ministerstwa ona ma choć trochę poczucia humoru. Podpisze ci, co chcesz, wystarczy ją rozbawić.

— Zapamiętam sobie na przyszłość — zaśmiałam się i odwróciłam twarzą do Ginkgo, by zasygnalizować jej prośbę o następnego Hibiskusa. — Jak tam twoje klientki?

— Dzisiaj żadnych klientek — westchnął i odchylił się swobodnie na krześle. Mimowolnie musnęłam wolne kosmyki włosów przy uszach. — Zająłem się swoją kolekcją.

— Kiedy wernisaż?

— Niebawem. — Dean ściągnął pełne wargi w pionową kreskę; jego błyszczące oczy zgasły. — W rezydencji Chaterttonów.

— To źle? — zaniepokoiłam się. Troska w moim głosie musiała być naprawdę wyraźnie słyszalna, bo Dean spojrzał na mnie, jakby chciał mnie pocieszyć.

— Tylko trochę — odpowiedział, ale odniosłam wrażenie, że wcale nie mówił mi prawdy. — To będzie wystawa kilku artystów. Każdy z nas zaprezentuje pięć wybranych dzieł. Na wernisaż sygnowany moim nazwiskiem muszę poczekać, aż znajdę sponsora. Tylko że... Ci sponsorzy to stare, zgrzybiałe zgredy, od dziada pradziada czystokrwiste i, oczywiście, niezbyt przychylne młodym, obiecującym artystom, którzy chcieliby się wybić bez gigantycznego zaplecza finansowego i świadczenia darmowych usług seksualnych.

— Ale starsze babki cię lubią — próbowałam go pocieszyć, niestety bezskutecznie, bo Dean zwiesił posępnie głowę i wbił wzrok w płatek hibiskusa, który wpadł mu do szklanki. — Chwilę pobajerujesz madame Zabini i sama wystąpi z propozycją sponsorską, zobaczysz.

— Wykluczone. — Perspektywa flirtowania z madame Zabini musiała Deana przerazić, bo wciągnął powietrze w płuca z takim impetem, że jego boska koszula niemal rozjechała się przy guzikach. — I sama wiesz, że moje pochodzenie niczego nie ułatwia. Raz, że jestem półkrwi, a dwa, w dwudziestym pierwszym wieku kolor skóry wciąż ma dla nich znaczenie.

— A zatem szykuj się na przeprawę — westchnęłam, przejmując w dłoń szybującego w moim kierunku Hibiskusa. — I łap dobrze płatne zlecenia. Starych zgredów prędzej ruszy sakiewka pełna galeonów niż twoja rzeźbiona klata.

— No właśnie — skwitował, szarpiąc nerwowo kołnierzykiem koszuli, tym samym wprawiając w zdenerwowanie także i mnie. — Przez wzgląd na to, że dziewięćdziesiąt procent sponsorów to zgredy płci męskiej, potrzebuję partnerki. Ładnej partnerki, najlepiej wysoko urodzonej i przy okazji obytej z gadką szmatką.

Spojrzał na mnie wyczekująco, składając dolną wargę w uroczo proszącej mince.

— O nie, Dean — zaprotestowałam, bezbłędnie rozpoznając ten wyraz twarzy. — Ja się na to nie piszę. Poza tym mam podobny problem w kwestii pochodzenia etnicznego.

— Ale czcigodny, prastary ród Patil robi odpowiednie wrażenie nawet na rasowych Anglikach. — Pokiwał głową z takim zapałem, jakby naprawdę sądził, że byłby w stanie mnie do tego szaleństwa przekonać. — Co ci szkodzi?

Jęknęłam, wczepiając palce we włosy.

— Poproś Parvati. Ona jest dobra w takich gadkach.

— Ale ty podobno nigdy nie masz mnie dość. — Mrugnął do mnie w dziwacznie zalotny sposób, a ja znowu porwałam rękę, zanurzając ją we włosach. — Nie chcę prosić Parvati. Ani żadnej z moich klientek.

Determinacja w jego głosie dosłownie zsuwała mnie z krzesła. Chcąc zyskać na czasie, podrapałam się po nosie, upiłam spory łyk Hibiskusa i pomachałam energicznie do Ginkgo, widząc, że szklanka Deana stoi pusta.

Nowa, pełna szklanka przezroczystozielonej Miłorzębiny wzniosła się w powietrze, jakby tylko czekała na podanie.

— To poproś Ginkgo — wymamrotałam bezdźwięcznie, starając się nie odwracać twarzy w jej stronę, choć barmanka i tak uniosła na nas zaciekawione spojrzenie.

— Dobra, nie było tematu — westchnął. Ginkgo wywróciła oczami, jakby oburzona, że Dean w tak ordynarny sposób skreślił jej kandydaturę. — Odnowię kontakty z Riley Davies.

— Chyba sobie żartujesz — wychrypiałam.

Dean rzucił Riley niecałe dwa miesiące temu, a ich rozstanie było dla mnie niczym woda dla hibiskusa — potężnym westchnieniem ulgi. Namolna Riley nie dawała Deanowi żadnej przestrzeni. Rościła sobie prawo do wglądu w każdy aspekt jego życia, nawet w nasze wieczorne, zupełnie nieromantyczne drinki w barze Pod Wirującym Miłorzębem, we mnie zaś dopatrzyła się największej konkurencji na drodze do ręki Deana — i to do tego stopnia, że sam mój widok wzbudzał w niej histerię.

Na szczęście Dean wytrzymał z nią tylko miesiąc.

— Ale dlaczego nie? — Dean wpadł w udawane zdziwienie. — Przecież ma wszystko, co potrzebne. Wygląd, nazwisko, parę w ustach... A Riley potrafi postawić na swoim, sama zresztą wiesz. — Uniósł sugestywnie brwi.

Wiedziałam, co miał na myśli. Ryk, jakim się posłużyła, chcąc mi zakomunikować dożywotni zakaz spotykania się z Deanem, wybił amplitudę drgań wstrząsów sejsmicznych, prawdopodobnie wywołując śmiertelne w skutkach trzęsienie ziemi w Japonii.

— Dobra, niech będzie, pójdę z tobą na ten wernisaż. Ale ty — zagryzłam wściekle wargę i zmierzyłam go spojrzeniem spod ściągniętych groźnie brwi — ładnie mi się odwdzięczysz za wieczór przymilania się do sponsorów.

— Postawię ci wagon hibiskusów — zapewnił mnie z uroczym uśmiechem grzecznego chłopca, którym, sądząc po całokształcie jego wybryków, prawdopodobnie nigdy nie był.

— Drinków czy kwiatów?

— Jednego i drugiego.

Skubany, wiedział, jak mnie przekupić. Żywe, pachnące hibiskusy kochałam w równym stopniu, co kompozycję smakową firmowego drinka baru Pod Wirującym Miłorzębem.

— Umowa stoi. — Wysiorbałam resztkę Hibiskusa, chwyciłam za rączkę torebki i ruszyłam do lady. — Jutro ustalimy szczegóły. Teraz muszę się przespać.

Dean zerwał się za mną z krzesła i odtańczył dziki pląs radości. Następnie uregulował rachunek, pozostawiając Ginkgo dwukrotnie większy napiwek niż zwykle, i raźnym krokiem podążył do wyjścia.

Zanim wypadliśmy na rozmigotaną masę ciemności opustoszałej, zanurzonej w objęciach nocy Pokątnej, Dean obrócił się jeszcze w moją stronę, przesunął kciukiem po szyi w miejscu, gdzie skóra stykała się z kołnierzykiem, i bardzo powoli, jakby się wahał, uniósł na mnie rozmyte spojrzenie czarnych jak węgiel oczu.

— Jesteś moim numerem jeden, Patil.



*tak było, nie zmyślam. Poniżej załączam gifa:


Gwiazda — karta związana z astrologicznym Wodnikiem. Symbolizuje młodość, rozwój, wyzwolenie. Namawia do wyznaczenia życiowego celu i podążania nim, zachęca do postawienia kolejnego kroku. Karta Gwiazdy radzi, by człowiek wypowiadał swoje życzenia i podążał za swoim szczęściem.

Continue Reading

You'll Also Like

3.3K 305 12
12 dni. 12 rad. Czyli jak (nie)zapomnieć.
62.4K 1.3K 60
jest to opowieść o tym jak Hailie trafia do braci jak ma 3 latka.Vincent opiekuje się nią jak córką,nawet kazał Willowi zająć się pracą.jeśli chcesz...
32.4K 1.5K 19
33-letnia Charlotte Carter dużo już przeszła. Po tym jak jej narzeczony zdradza jej najlepszych przyjaciół, którzy wkrótce zostają zamordowani zamyka...
71.6K 1.6K 44
Co by było gdyby Hailie zgodziła się wyjść za Adrien podczas tej pamiętnej kolacji?