Twoje oczy lubią mnie (i to m...

By najs_is

1.1K 61 3

Siedem lat po wojnie Hermiona Granger i Draco Malfoy kontynuują relację opartą na wymianie przysług, którą za... More

Prolog
Rozdział 1.
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 7

Rozdział 6

111 8 0
By najs_is


(sześć i ćwierć roku wcześniej)

Robiło się ciemno, co oznaczało, że Draconowi pozostała jeszcze mniej więcej godzina męki, co było dobre, i że za chwilę pojawi się Edgecombe ze świecami, co dobre zdecydowanie nie było. Draco próbował już wszystkiego, łącznie z przynoszeniem własnych świec, ale niestety nic nie mogło powstrzymać tego łajdaka przed nachodzeniem go, jakby urocze pogawędki na powitanie i na pożegnanie mu nie wystarczały.

Niemniej minęła już połowa kwietnia, Draconowi zostały jeszcze niecałe dwa tygodnie pracy, a konkretniej dziewięć dni roboczych. A potem maj, ostatni miesiąc kary, i będzie wolny. Da radę, wytrzyma. Głupio byłoby zawalić teraz, tak blisko końca, niezależnie od tego, jak podłym, wkurwiającym człowiekiem jest Edgecombe.

Drzwi otworzyły się, jakby Draco ściągnął starucha myślami. Oczywiście nie zapukał, nigdy nie pukał. Jasne, to było jego mieszkanie, ale skoro oddał mu do dyspozycji ten pokój, to mógłby uprzedzać, że nadchodzi, żeby Draco nie podrygiwał jak idiota, słysząc skrzypienie, albo na przykład zdążył zapiąć spodnie, gdyby przyszło mu do głowy masturbować się do jego pierdolonych podręczników.

— Jak tam, panie Malfoy? — zapytał Edgecombe tym swoim obrzydliwie przyjacielskim tonem, przysiadając na brzegu biurka, tuż obok zapisanych przez Dracona rolek pergaminu. — Czy wszystko jest jasne?

Niezwykle sensowne pytanie po trzech godzinach pracy.

— Tak — odpowiedział krótko, mając nadzieję, że tym razem to wystarczy.

— Wspaniale. W takim razie proszę mi opowiedzieć o tym, co pan przeczytał.

— Tu jest streszczenie — powiedział Draco przez zaciśnięte zęby, podając mężczyźnie rozwinięty pergamin.

Edgecombe zacmokał z dezaprobatą, niezadowolony, że Draco wciąż próbuje.

— Niech pan opowie swoimi słowami. Tylko wtedy będę miał pewność, że właściwie zrozumiał pan tekst i w streszczeniu znajduje się dokładnie to, co powinno.

Draco zacisnął zęby, ale zrezygnował z kolejnej próby przekonania faceta, że jeśli przeczyta streszczenie, to też sprawdzi, czy jest w nim to, co powinno być.

— Celem przeprosin jest naprawienie wyrządzonej krzywdy — zaczął referować, nawet nie starając się ukryć, że odczytuje pojedyncze zdania z zapisanego pergaminu. — Celem przeprosin nie może być samo pragnienie uzyskania wybaczenia i powrotu do poprzedniego stanu rzeczy, bo wtedy nie są szczere. Szczery żal i... — zaczął mówić z pamięci i natychmiast ugryzł się w język. Spojrzał znowu na kartkę. — Fundamentem skutecznych przeprosin jest wzięcie odpowiedzialności za wyrządzoną krzywdę oraz szczery żal. O zakresie przedmiotu przeprosin decyduje osoba pokrzywdzona. Od osoby pokrzywdzonej zależy, czy przeprosiny będą skuteczne. Na przeprosiny składa się sześć elementów: wyrażenie żalu, wyjaśnienie sytuacji, wzięcie odpowiedzialności za krzywdę, okazanie skruchy, propozycja zadośćuczynienia, prośba o wybaczenie.

— Doskonale — pochwalił Edgecombe, jakby był nauczycielem wysłuchującym odpowiedzi ucznia, a nie fagasem prześladującym swojego przymusowego pracownika. — Jakie są korzyści z przeprosin? Dla przepraszanego i przepraszającego?

— Do tego jeszcze nie doszedłem — odparł bezczelnie Draco.

Edgecombe tylko się uśmiechnął. Ciągle się uśmiechał, sukinsyn.

— W takim razie tym zajmie się pan przy następnej okazji, dzisiaj mam dla pana inne zadanie. — Machnął różdżką, usuwając z biurka wszystkie książki i notatki Dracona, pozostawiając tylko przybory do pisania i pojedynczy arkusz pergaminu. — Ma pan jeszcze godzinę, akurat powinien pan zdążyć. Proszę przygotować listę osób, którym wyrządził pan krzywdę i które powinien pan przeprosić.

Draco, który zdążył zanurzyć pióro w kałamarzu i przyłożyć do pergaminu, zamarł w bezruchu. Kropla atramentu spadła na arkusz i rozlała się wielką brzydką plamą.

— Słucham? — zapytał Draco przez zaciśnięte zęby.

— Proszę przygotować listę osób, którym wyrządził pan krzywdę i które powinien pan przeprosić — powtórzył Edgecombe obojętnie, jakby prosił o sporządzenie wykazu eliksirów na grypę. — Nie powinna być aż tak długa, żeby zbrakło panu czasu — dorzucił wesoło.

Draco poświęcił chwilę na ubranie myśli w słowa. Pierwsza wersja, nawet ocenzurowana, nie nadawała się do wygłoszenia, więc spróbował jeszcze raz.

— To nie należy do moich obowiązków. Moim zadaniem była pomoc w przygotowaniu materiałów do publikacji. Miałem pisać streszczenia.

Edgecombe pokiwał głową i stopą, która zwisała kilkanaście cali nad podłogą.

— Niech pan potraktuje to jako praktycznie sprawdzenie wiedzy, którą pan nabył. No, do zobaczenia za godzinę.

Ześlizgnął się z biurka i ruszył do drzwi, a Draco myślał gorączkowo. Czy to był jakiś cholerny test?

— Nie mogę zrobić takiej listy — powiedział, gdy staruch był przy drzwiach. — O tym, czy krzywda wymagająca przeprosin miała miejsce, decyduje ofiara. Narzucenie komuś poczucia krzywdy byłoby... — szukał odpowiedniego argumentu — ...protekcjonalne i krzywdzące samo w sobie.

Edgecombe zrobił minę, jakby to nie był stek bzdur, ale coś, co należy głęboko przemyśleć.

— Ofiara decyduje bardziej o stopniu pokrzywdzenia niż o samym fakcie krzywdy, i bardziej chodzi w tym o to, by sprawca, przepraszając, nie umniejszał poczucia krzywdy ofiary, by umniejszyć równocześnie swoją winę — wykładał jak rasowy belfer, którym chyba zresztą był, choć Draco nie wiedział, gdzie konkretnie, bo przecież nie w Hogwarcie. — Sama krzywda jest raczej bytem obiektywnym, ponieważ żyjemy w społeczeństwie i od dzieciństwa jesteśmy socjalizowani do przestrzegania panujących w nim zasad: pisanych, takich jak prawo, i niepisanych, jak wszelkiego rodzaju umowy społeczne, szeroko pojęta obyczajność i etyki wypracowane na gruncie mniejszych społeczności wchodzących w skład tego społeczeństwa... Pana poczucie właściwości zostało co prawda w pewnym momencie zachwiane, ale teraz jest pan przecież na końcowym etapie resocjalizacji, prawda? — zapytał dobrotliwie, a Draco poczuł ścisk w gardle, kiedy do niego dotarło, co staruch insynuował. Szybko skinął głową, na co Edgecombe znowu posłał mu ten swój obleśny uśmieszek. — No właśnie, więc na pewno pan rozumie, jaką krzywdę wyrządziły pana działania, a ponieważ jest pan inteligentnym młodym człowiekiem, na pewno potrafi pan też wykoncypować, komu konkretnie pańskie działania wyrządziły krzywdę. No, to do dzieła! — dodał na zachętę i wyszedł.

Draco złapał kałamarz i roztrzaskał go na drzwiach.

Wiedział, że to bezpieczne; Edgecombe jeszcze nigdy nie wrócił się, żeby sprawdzić, co stanowiło źródło hałasu. Może wiedział.

Dysząc ciężko, Draco naprawił kałamarz szybkim Reparo, a Chłoszczyść wyczyścił drzwi. Jego czary czyszczące nie były wystarczająco dobre, na sękach pozostało trochę atramentu. Nie zamierzał się tym przejmować.

Właściwie to wcale nie zamierzał się przejmować. Niech Edgecombe myśli sobie, co chce, Draco nie będzie brał udziału w jego lipnym programie resocjalizującym; nie po to został do niego przydzielony. Po prostu posiedzi sobie tę godzinę, a kiedy staruch przyjdzie, powie mu...

— Nie udało mi się jeszcze wykonać zadania — oświadczył Draco, gdy Edgecombe wrócił. — Chyba potrzebuję na to więcej czasu.

— Niewykluczone. Proszę pokazać, co tam pan ma, panie Malfoy.

Draco bez śladu skrępowania podał mu czysty arkusz. Edgecombe przez chwilę wpatrywał się w pergamin, jakby rzeczywiście coś tam było napisane. Potem westchnął teatralnie i z głębokim żalem w głosie powiedział:

— Może pańska kuratorka o tym nie wspomniała, panie Malfoy, ale umawiałem się z nią na system zadaniowy, nie godzinowy. Oznacza to, że zaliczenie panu pracy społecznej jest uwarunkowane wypełnieniem zadań, które panu wyznaczam.

Ten dupek chyba był pomylony.

— To tak nie działa — syknął Draco przez zaciśnięte zęby. — Mam do odrobienia konkretną liczbę godzin. Tak to określił Wizengamot i tak to do tej pory wyglądało u każdego pracodawcy.

— Absolutnie nie kwestionuję metod moich poprzedników, jestem pewien, że doskonale wywiązał się pan z zadań, które panu powierzali — odparł radośnie Edgecombe. — Ale ewidentnie nie wywiązuje się pan z moich. A przecież kara nie polega na tym, żeby godzinami bezczynnie siedział pan przy biurku. Dobrze, tyle na dzisiaj. Proszę to przemyśleć, panie Malfoy, i proszę pomyśleć nad zadaniem. Oczekuję, że przy następnej okazji uda się je panu wykonać.

I wyszedł, zadowolony z siebie, pozostawiając otwarte drzwi. Ale ucieczka wyjątkowo nie sprawiła Draconowi radości.


֎


To nie był piątek, ale Draco nie zamierzał czekać, aż sytuacja rozwinie się dalej w tak paskudnym kierunku. Zaraz od Edgecombe'a, mimo że było dość późno i burczało mu w brzuchu, pognał do swojej kuratorki, myszowatej biurokratki, której szczerze nie znosił.

Niestety, ponieważ to nie był piątek, stwierdziła, że nie ma go w grafiku i nie zdąży go przyjąć. Nie dał się spławić i ustąpiła, ale kazała mu czekać prawie czterdzieści minut, zanim wpuściła go do gabinetu. Jak zwykle nie przestała smarować piórem po pergaminie, zmuszając go, by mówił bardziej do jej koka niż do niej.

— Mój aktualny pracodawca — zaczął Draco, bo z góry wiedział, że mysza nie odezwie się, dopóki nie będzie musiała, i gdyby oczekiwał na jakąś zachętę z jej strony, mógłby tu sterczeć do jutra — twierdzi, że umówił się z panią na tryb zadaniowy, a nie czasowy, i że nie zaliczy mi godzin pracy, jeśli nie wykonam wszystkich zadań, które mi zleca. To nie tak miało działać, według wyroku Wizengamotu mam zaliczyć konkretną liczbę godzin prac społecznych.

Nie odpowiadała tak długo, że zaczął podejrzewać, że jest głucha; albo że złośliwie wcale nie zamierza z nim rozmawiać.

— Czy zadania są możliwe do wykonania w określonym czasie? — zapytała w końcu znudzonym tonem.

— Co? Nie wiem, może...

— W takim razie w czym problem? — Podniosła wreszcie głowę i posłała mu karcące spojrzenie znad okrągłych szkieł okularów. — Jeśli możesz wykonać przydzielone zadania w określonym przez Wizengamot czasie, to wszystko jest w porządku.

— Nie wiem, czy mogę — poprawił się od razu, widząc, gdzie popełnił błąd. — Myślę, że może mi się nie udać. I co wtedy?

Przez chwilę tylko wpatrywała się w niego tym rozmytym spojrzeniem. Potem opuściła głowę i wróciła do pisania.

— Zrób, ile możesz. Jeśli będziesz starał się wykonywać powierzone ci zadania z należytą troską i zaangażowaniem, pracodawca na pewno zaliczy ci pracę, nawet jeśli nie zdążysz zrobić wszystkiego.

Byłoby to prawdą w dosłownie każdym innym przypadku, a Draco pracował dla ośmiu podmiotów przed Edgecombe'em, ale wiedział, że teraz będzie inaczej, że staruch uwziął się na niego i nie odpuści. Gdyby miał normalnego kuratora, kogoś, kto faktycznie czuwałby nad przebiegiem jego kary, mógłby powiedzieć, jakie obrzydliwe pranie mózgu próbuje mu zrobić Edgecombe. Ale prędzej odgryzłby sobie język, niż powiedział tej jędzy, czym się zajmował i z czym staruch wyskoczył dzisiaj.

— Świetnie. Dzięki za nic — warknął i wyszedł na zewnątrz.

Wyglądało na to, że był skazany na samodzielne zmierzenie się z tym przeklętym chujkiem.


֎


Nagryzmolenie listy zajęło Draconowi zdumiewająco dużo czasu, znacznie więcej niż godzinę. Gryzł pióro jak jakiś durny pierwszoroczniak na egzaminie u Snape'a, choć żaden krwiopijca nie dyszał mu w kark, i ciągle coś skreślał i dopisywał, choć wydawałoby się, że taki spis powinien zawierać dość oczywiste elementy i nie wymagać wielu poprawek. Ale tak nie było. Niektóre nazwiska pojawiały się w jego głowie same, jak Potter i Weasley, ale po chwili dochodził do wniosku, że niesłusznie; w końcu dokopywali sobie nawzajem przez większość znajomości i trudno stwierdzić, kto w tym był większą ofiarą, a finalnie w czasie wojny udzielił im przecież nieocenionej pomocy, sam Potter to zeznał. Inne zapisywał właściwie bezmyślnie, choć nie potrafił wskazać żadnej konkretnej przyczyny, ale czuł, że powinny tam być — jak jego matki.

Były też takie, co do których nie miał żadnych wątpliwości, ale nie zapisał ich. Nie mógł, skoro proces ojca właśnie dobiegł szczęśliwego końca z finałem w postaci wyroku raptem trzynastu lat więzienia.

Ostateczna, przepisana na czysto lista zawierała czternaście nazwisk i Draco wręczył ją Edgecombe'owi na dzień dobry ze słowami:

— Jeśli pracujemy w trybie zadaniowym, a ja wykonałem zadanie, to rozumiem, że mam dzisiejszy dzień zaliczony i mogę sobie iść?

— Mógłby pan, gdyby to było dzisiejsze zadanie, ale zleciłem je poprzednio — odparł staruch, uśmiechając się znad pergaminu, który odczytywał z niesmacznym zadowoleniem. — Ale doceniam, że zrobił to pan w czasie wolnym, dlatego dzisiaj będzie krócej. Proszę przygotować streszczenie tylko tego jednego artykułu.

Brzmiałoby to świetnie, gdyby Draco nie miał bardzo złych przeczuć co do ich dalszej współpracy. I rzeczywiście, mógł sobie pogratulować intuicji, choć zaczęło się niewinnie.

— Jak tam, panie Malfoy? — zaczął Edgecombe, gdy znów go nawiedził i jak zwykle przysiadł na biurku. — Co ciekawego pan przeczytał?

— To, co mi pan zostawił — odparł zgryźliwie Draco, ale staruch pokiwał z zadowoleniem głową.

— Cieszę się, ze wydało się to panu interesujące. Poproszę o streszczenie. Ustne — dodał, widząc, że Draco szykuje się do podania mu pergaminu.

Draco wziął głęboki wdech i zreferował:

— Zakładanym skutkiem przeprosin jest naprawienie wyrządzonych krzywd i pojednanie oraz uznanie roszczeń strony poszkodowanej i objęcie odpowiedzialnością za szkodę sprawcy. Dzięki przeprosinom na płaszczyźnie emocjonalnej... — Draco zaciął się, więc wziął głęboki oddech, zanim mógł czytać dalej: — ...dochodzi do wymiany między sprawcą a ofiarą, wymiany poczucia wstydu i władzy. Krzywda daje sprawcy władzę, a poszkodowanego pozostawia z poczuciem wstydu. W czasie przeprosin sprawca internalizuje wstyd, a poszkodowany staje w pozycji władzy, mogąc wybaczyć sprawcy lub odrzucić jego przeprosiny.

— Dokładnie tak! — ucieszył się Edgecombe, jakby Draco przedstawił mu jakieś własne wnioski z lektury. — Jakie korzyści czerpią strony z przeprosin?

Draco uznał, że ma to gdzieś. Złapał arkusz pergaminu i podniósłszy go na wysokość oczu, przeczytał:

— Korzyścią dla poszkodowanego jest uzdrowienie emocjonalne: uznanie roszczenia do poczucia krzywdy, uwolnienie od poczucia wstydu, odzyskanie poczucia kontroli nad sytuacją. Korzyścią dla sprawcy jest możliwość uzyskania wybaczenia i związane z tym poczucie ulgi, a także dowiedzenie siły charakteru.

— I to ostatnie niezależnie od tego, czy uzyska się przebaczenie! — dodał Edgecombe, jakby to był jakiś niesamowity bonus. — Świetnie, jest pan gotowy.

— Mogę już iść? — upewnił się Draco.

Staruch zaśmiał się.

— Miałem na myśli: gotowy na następne zadanie. Wie pan, jakie korzyści przynosi przepraszanie, tu ma pan notatki na temat elementów przeprosin, które sporządził pan wcześniej, no i oczywiście pana lista poszkodowanych. Może pan ruszać.

Do Dracona powoli docierało, co to mogło oznaczać, ale starał się jeszcze nie dopuszczać do siebie tej możliwości.

— I co niby mam z tym zrobić? — zapytał przez zaciśnięte zęby.

— Przeprosić — odparł z uśmiechem Edgecombe. — Nie sądzę, żeby do naszego następnego spotkania zdołał pan odhaczyć całą listę, ale na początek wystarczy jedna osoba. Na rozgrzewkę. W ramach ćwiczeń może pan zacząć od osoby, której przeproszenie będzie najprostsze. Z każdą kolejną będzie łatwiej.

— Nie będzie — warknął Draco. — Nie będę tego robić. To w ogóle nie jest w zakresie moich obowiązków i nie ma nic wspólnego z pana badaniami.

— Trochę ma — odparł staruch z zastanowieniem. — Natomiast co do reszty... Jeśli nie wykona pan zadania, nie zaliczę panu godzin pracy. Oczywiście może się pan odwoływać, Wizengamot z pewnością pana wysłucha i stwierdzi, czy zlecone panu zadania rzeczywiście były niewykonalne.

Zemdliło go na myśl, że mógłby publicznie o tym opowiadać, choćby tylko sędziom za zamkniętymi drzwiami sali rozpraw. A ten kutas doskonale o tym wiedział.

— Nie można nikogo zmuszać do przeprosin — spróbował z innej strony. — Nie będą wtedy szczere. Aby przeprosiny były skuteczne, potrzebny jest szczery żal...

— A pan nie żałuje szczerze swoich czynów? — Edgecome udał zdziwionego. — To jest coś, co mogłoby zainteresować Wizengamot. Sędziowie na pewno są przekonani, że po niemal jedenastu miesiącach pracy społecznej ma już pan głębokie zrozumienie natury krzywd, jakie pan wyrządził, i nie opuszcza pana poczucie żalu — powiedział nieco kpiąco i usadowił się wygodniej na biurku. Potem zacmokał od niechcenia i już normalnym tonem, pozbawionym nawet tej nutki rozbawienia, powiedział: — Prawdę mówiąc, panie Malfoy, nie do końca zgadzam się z moimi kolegami po fachu w kwestii tego, że nie należy naciskać na sprawcę i przymuszać do przeprosin. To może mieć sens w przypadku wychowywania dzieci, które uczą się głównie przez naśladownictwo, a nie na skutek sztywnego wykonywania poleceń, ale w przypadku dorosłych, u których proces socjalizacji nie przebiegł poprawnie i konieczna jest resocjalizacja... Jak wzbudzić poczucie winy w kimś, kto nie żałuje? Konfrontacja ze zbrodnią i z ofiarą jest dalece bardziej skuteczna niż pozostawienie spraw zwykłemu biegowi, sumienie może się nigdy nie obudzić... Nie wspominając o tym drobnym szczególe, że oprócz sprawcy, jest jeszcze ofiara. To ofiary potrzebują przeprosin ze wszystkimi efektami, które niosą, i to dla ofiar przeprosiny w takich sprawach jak pana powinny być bezwzględnie wymagane przez Wizengamot. Ostatecznie to nie dla dobrego samopoczucia sprawcy działają sądy — spuentował wywód i znów się uśmiechnął przymilnie do Dracona. — No! To do dzieła. Może pan ruszać. Liczę na to, że do następnego spotkania pierwszy krok będzie pan miał za sobą. I, panie Malfoy — dodał jeszcze — mam nadzieję, że nie przyszło panu do głowy, żeby mnie oszukiwać. Sprawdzę to.

— Niby jak? — warknął Draco.

— Zapytam — odparł po prostu Edgecombe. — To nie jest sprawa, w której ktokolwiek miałby powody kłamać.


֎


Na następne spotkanie Draco nie przybył. Wyszedł z domu o normalnej porze, żeby matka się nie zorientowała; zwykle udawała, że nie zwraca uwagi na jego wyjścia, bo fakt odbywania przez niego prac społecznych tak ją zawstydzał, że go zupełnie ignorowała; ale był przekonany, że gdyby nie poszedł, natychmiast by to skomentowała. Zamiast tego włóczył się po mugolskim Londynie, odnotowując w pamięci mijane bary, żeby może wyskoczyć do któregoś z Granger.

W piątek na wizycie u kuratorki powiedział, że nie zdążył wykonać zadania i Edgecombe nie podpisał mu godzin za ostatni dzień. Kuratorka długo i uważnie obserwowała go znad szkieł okularów.

— Chcę zobaczyć wszystkie podpisy za tydzień — powiedziała. — Upewnij się, że kończysz zadania na dany tydzień przed piątkiem.

Długo snuł rozważania, co mógłby z tym zrobić. Ponowna rozmowa z kuratorką nic by nie dała, a prędzej pozwoliłby się zamknąć w Azkabanie, niżby wyznał Wizengamotowi, na czym polegały niewykonalne zadania od Edgecombe'a. Dalsze dezerterowanie było potencjalnie niebezpieczne, bo gdyby Edgecombe go wydał, Draco mógłby mieć kłopoty. Wizengamot się nie cackał i w przypadku niestawienia się bez powodu na prace społeczne automatycznie zmieniał resztę kary na Azkaban. A gdyby Draco po prostu przyszedł do pracy, gotów przesiedzieć tam wyznaczony czas, Edgecombe mógłby spełnić swoją groźbę i nie zaliczyć mu godzin, co prowadziło z powrotem na ścieżkę wiodącą do Azkabanu.

W końcu Draco zrobił to, co zwykle, odkąd nabrał tego niezbyt mądrego zwyczaju: umówił się w piątek z Hermioną Granger i pokrótce opowiedział jej o wszystkim. Granger, przeklęta istotna, uznała całą historię za dobry dowcip; śmiała się co chwilę.

— Mnie to nie bawi — przerwał jej kolejną falę chichotu. — Trafię do Azkabanu, jeśli tego nie zrobię.

— Więc to zrób — powiedziała. — Odbębnij te przeprosiny i każ mu się wypchać. Jak się szybko uwiniesz, to jeszcze będziesz miał wolne do końca miesiąca. Same plusy.

— Nie wiem, co mam powiedzieć. Nie wiem, za co miałbym przepraszać.

Spojrzała na niego uważnie i dopiero po chwili powiedziała:

— Ale mówiłeś, że to ty zrobiłeś tę listę? — zapytała, a kiedy skinął głową, dodała: — W takim razie dobrze wiesz, za co.

— Nie chcę nikogo przepraszać — warknął przez zaciśnięte zęby.

Pokiwała głową ze zrozumieniem.

— Domyślam się. Ale w sumie co ci szkodzi? Przecież nic ci nie zrobią, upokorzenie to nie klątwa, nie boli — zauważyła przemądrzale znad swojej szarlotki. — Przemęczysz się i zapomnisz, a miesiąc będzie zaliczony.

— Brzmisz, jakbyś trzymała stronę Edgecombe'a.

— No bo ma trochę racji? — powiedziała pytająco, jakby spodziewała się, że Draco się z nią zgodzi. Prychnął w odpowiedzi. — To znaczy w kwestii wyroków Wizengamotu. Prace społeczne są potrzebne społeczeństwu, właśnie, ale jeśli faktycznie mają mieć funkcję resocjalizującą, to przydałaby się jednak jakieś zaplecze teoretyczne czy nauki, które zadziałałyby stymulująco... — urwała, widząc minę Dracona, i nagle zmieniła temat. — A ten Edgebomce to ojciec Marietty Edgecombe?

Pokręcił głową.

— Tej pryszczatej? Prędzej dziadek, na ojca jest raczej za stary. Co to była za historia? — zapytał nagle, bo przypomniało mu się, że dziewczyna była nie tyle pryszczata, co przeklęta, i z tego, co słyszał, właśnie przez Granger.

— No... Marietta była w GD i wsypała nas przed Umbridge — przyznała Granger niechętnie. — A wszyscy członkowie na pierwszym spotkaniu wpisywali się na specjalny pergamin. Zaczarowałam tak, żeby na twarzy osoby, która nas zdradzi, pojawiły się krosty...

— Donosiciel — przypomniał sobie Draco i zaśmiał się. — Dalej z tym chodzi?

— Nie! Zdjęłam to z niej — powiedziała. — Jej rodzice i profesor McGonagall mnie prosili, więc to cofnęłam... Zeszłoby samo, gdyby odczuła skruchę i nas przeprosiła, ale... — ucięła nagle, jakby też zrozumiała to, co właśnie dotarło do Dracona.

— ...ale tego nie zrobiła, natomiast najwyraźniej zainspirowałaś jej dziadka czy kogoś tam — zauważył. — Wygląda na to, że tobie zawdzięczam te męki z Edgecombe'em.

Prychnęła głośno.

— Mogę cię zapewnić, że sytuację, w której się znajdujesz, zawdzięczasz przede wszystkim własnym wyborom.


֎


Kiedy podjął decyzję, to przestało brzmieć tak straszne. To znaczy, owszem, nadal miał odruch wymiotny na myśl o liście i przepraszaniu, ale przynajmniej nie wydawało mu się to niewykonalne.

W celu minimalizowania prawdopodobieństwa całkowitej porażki (nie do końca zgadzał się z Granger w kwestii tego, że nikt go nie przeklnie; lub chociaż nie spróbuje), postanowił skorzystać z rady tego obleśnego starucha i zacząć od najłatwiejszej osoby.

Od matki.

Była w końcu jego matką i uwielbiała go, przynajmniej kiedyś, a katalog przewin — trochę chamskich odzywek, celowe drażnienie jej i stopniowe, ale oczywiste izolowanie się — był na tyle ubogi, że właściwie nie miał się czego obawiać. A jednak krążył za nią przez pół dnia, zbierając się w sobie, i nawet jeśli w kółko powtarzał w głowie odpowiednie słowa, to nie mógł się zdobyć na wypowiedzenie ich.

— Coś się dzieje? — zapytała wieczorem, kiedy siedli do kolacji. — Jesteś dzisiaj jakiś nieswój. Źle się czujesz?

— Nie bardziej niż zwykle — odburknął.

Chrzanić to. Skreśli ją z listy i powie Edgecombe'owi, że przeprosił. Staruch może go do woli straszyć innymi osobami, ale z matką na pewno nie będzie rozmawiał.


֎


— Nie było cię ostatnio — powiedział Edgecombe na przywitanie.

— Pracowałem nad moim zadaniem — odparł bezczelnie Draco i podał mu listę ze skreślonym imieniem matki.

Spodziewał się jakichś komentarzy na temat tego, jak dużo czasu musiał poświęcić na odnalezienie własnej matki w domu, w którym oboje mieszkali, ale Edgecombe tylko pokiwał głową.

— Doskonale. Najtrudniej coś zacząć. Ale teraz, kiedy masz to za sobą, jest znacznie lepiej, prawda? Człowiek od razu czuje się lżejszy, uwolniony od piętna winy.

Draco zastanawiał się, czy staruch go przejrzał i z niego drwi, czy po prostu jest popierdolony.

— Marietta też poczuła się lżej? — zapytał drwiąco.

Przeszywające spojrzenie tych rybich, szeroko rozstawionych oczu spoczęło na nim na zdecydowanie zbyt długo.

— Więc słyszałeś o tym? To pewnie wiesz też, że nie, moja wnuczka nie miała okazji poznać kojącej mocy przeprosin. Panna Granger zdjęła z niej urok, zanim Marietta dojrzała do tego, by poczuć skruchę... Sądzę, że utrudniło jej to głębokie poczucie niesprawiedliwości wynikającej z kary nieadekwatnej do przewinienia. Ale czasami myślę, że lepiej dla niej byłoby, gdyby pozostała pod wpływem uroku, wtedy miałaby szansę odczuć swoją winę, a później naturalnie się od niej uwolnić, a tymczasem ta wina nadal w niej zalega...

Draco nie był pewien, co zalega w Marietcie Edgecombe, ale jeśli dziadek raczył ją swoimi przemyśleniami przy każdym spotkaniu, to prawie jej współczuł. Prawie.

— No dobrze, to kto następny? — zapytał wesoło Edgecombe.

Draco wzruszył ramionami.

— Nie wiem, może Ollivander.

— No to ruszaj! — odparł mężczyzna, a widząc zdziwione spojrzenie chłopaka, dorzucił: — Tu już nie masz nic do roboty. Teraz skup się na swoim zadaniu.


֎


Draco kręcił się pod sklepem z różdżkami tak długo, że okoliczni sprzedawcy zaczęli się podejrzliwie gapić, mimo że głowę chował w kapturze i nie mogli go rozpoznać. Choć z drugiej strony jako zakapturzona tajemnicza postać pewnie również rzucał się w oczy. W końcu, gdy wyglądało na to, że jeden z nich do niego podejdzie, zacisnął pięści i szybkim krokiem wszedł do sklepu Ollivandera, mijając w progu wychodzącego klienta.

— Draco Malfoy — powiedział Ollivander na jego widok. — Potrzebujesz nowej różdżki?

Kolejny okropny staruch gapiący się na niego z wszechwiedzącą miną. Draco odetchnął głęboko.

— Nie. Przyszedłem przeprosić — wyrzucił z siebie, zanim zdążył się rozmyślić. — Za to, co było... za to, co pana spotkało w moim domu.

Przez głowę przemknęły mu te wszystkie okrągłe określenia z książek Edgecombe'a, wyjaśnienie sytuacji, wzięcie na siebie odpowiedzialności, zaproponowanie zadośćuczynienia... Taaa, dobre sobie. Ciekawe, jakie zadośćuczynienie mógł zaoferować za kilka miesięcy w lochach dworu, zasponsorowanie podróży dookoła świata?

— Nie sądzę, żeby to była twoja wina — odezwał się Ollivander.

— Nie. Ale mogłem coś zrobić.

— Nie sądzę — powtórzył Ollivander. — Niemniej doceniam twoje przeprosiny. I oczywiście je przyjmuję.

Skłonił się elegancko w pół, jakby odprawiali jakiś rytuał. Draco poczuł, że zaschło mu w gardle, a serce nadal mu biło jak oszalałe. To by było na tyle, jeśli chodzi o oczyszczające uczucie ulgi na skutek przebaczenia.

— Tak. Super. Dzięki — wybełkotał, odwrócił się na pięcie i niemal pędem opuścił sklep.

Nigdy więcej nie kupi tu różdżki.


֎


Później bywało i łatwiej, i trudniej. Łatwiej, bo goblin Gryfek przebywał poza Gringottem, na urlopie albo gdziekolwiek, a jego pobratymcy nie chcieli powiedzieć Draconowi, gdzie jest i kiedy wróci. Edgecombe przyjął te wieści ze spokojem.

— Jeśli ktoś jest nieuchwytny, to oczywiście może go pan wykreślić z listy. Może pan do tego wrócić później, po zakończeniu naszej współpracy.

Ta, jasne. Już biegnie zapisać to sobie w kalendarzu, może na dwa tysiące dwudziesty drugi rok.

Niemniej takie podejście do tematu było mu na rękę. Dzięki temu mógł wykreślić Lunę Lovegood i kilkoro dzieciaków będących w Hogwarcie, na których ćwiczył w zeszłym roku Cruciatusa i Imperiusa. Niestety zaskakująco wielu z nich nie wróciło do szkoły; i to była ta trudniejsza rzecz.

Do niektórych nawet nie dotarł. Ojciec Milesa Buddy'ego poszczuł go psidwakiem, który szczekał i warczał tak straszliwie, że Draco postanawiał nie sprawdzać, czy jest równie agresywny, jak głośny. Matka Melanie Kittleburn wysłuchała go spokojnie i nawet podziękowała za wizytę, ale powiedziała, że wolałaby, aby jej córka nie musiała go oglądać, żeby nie przywoływał złych wspomnień. Matka Rory'ego Andersona powiedziała mniej więcej to samo, tylko w zdecydowanie mniej grzecznych słowach; i bynajmniej nie czuła wdzięczności.

Z Tommym Heangarem i Ursulą Redfield nawet rozmawiał; a raczej mówił do nich, gdy siedzieli sztywno, między swoimi rodzicami, wpatrując się w niego tak, jakby nadal trzymał różdżkę w ręku. Chciało mu się rzygać jeszcze długo po tym, jak stamtąd wyszedł. To musiało być to opisywane w podręcznikach poczucie oczyszczenia.

Na koniec, crème de la crème, zostawił sobie Longbottoma. Nie żeby spodziewał się czegoś wyjątkowo podłego ze strony tej mamałygi, ale jakoś nie spieszyło mu się do konfrontacji.

Longbottom nie wpuścił go do domu.

— Babcia by się wściekła, nie znosi cię — wyjaśnił, przysiadając na schodku werandy. — A jest bardzo porywcza, mogłaby... No, nieważne. Czego chcesz?

Draco powiedział, czego chciał, stojąc na trawniku, a mimo że górował nad Longbottomem, nie mógł się pozbyć wrażenia, że to chłopak ma nad nim przewagę. Może dlatego, że cały czas milczał, wpatrując się w niego bez większego zainteresowania, jakby miał gdzieś, co Draco do niego mówi.

Zresztą pewnie tak właśnie było.

— Słuchaj — powiedział Longbottom, kiedy Draco wreszcie skończył, uznając, że nie będzie się sam produkował — nie wiem, czego właściwie chcesz, ale...

— Neville! — rozległ się okrzyk z domu. Draco dostrzegł w oknie starą czarownicę, która nie wiedzieć czemu, skojarzyła mu się ze Snape'em. Po chwili przypomniał sobie czemu i prawie parsknął śmiechem, choć przecież wcale nie było mu wesoło. — Wracaj do domu! Wystarczy tego!

— Muszę iść. — Longbottom podniósł zadek ze schodków i machnął ręką, ni to wskazując dom, ni to na pożegnanie. — Na razie.

I to by było tyle, jeśli chodzi o wybaczenie, pojednanie, zdjęcia ciężaru winy i takie tam.

A jednak Draco odczuł ulgę i satysfakcję, niewątpliwie budujące siłę jego charakteru: kiedy skreślił ostatnie nazwisko i rzucił Edgecombe'owi listę w twarz.

— Teraz podpisze mi pan godziny? — zapytał ostro.

— Naturalnie! — zapewnił staruch podejrzanie entuzjastycznym tonem, ale faktycznie wziął od Dracona kajecik i złożył podpisy we wszystkich właściwych miejscach, nawet pod dniami, których jeszcze nie było. — Doskonale się pan spisał, panie Malfoy, współpraca z panem to czysta przyjemność! Proszę, to dla pana!

Oddał mu zeszycik, a razem z nim... Draco zacisnął zęby, kiedy w jego wyciągniętych dłoniach pojawiły się wszystkie streszczenia, które napisał.

— Myślałem, że to panu potrzebne do tego tajnego projektu — warknął.

— Dokładnie — zgodził się Edgecombe i szerokim gestem wskazał na niego.

Draco pohamował przekleństwa, które mu się nasuwały, i zapytał grzecznie:

— Więc to dla mnie?

— Tak!

— I mogę z tym zrobić, co chcę?

— Oczywiście!

Incendio.

Edgecombe zaśmiał się, jakby płonące notatki bardzo go bawiły.

— Domyślam się, że to może mieć wartość terapeutyczną — rzucił wesoło. — Ale jestem absolutnie pewien, że ich treść na długo z panem zostanie.


֎


Miło było poczuć się wolnym człowiekiem. Co prawda tylko przez cztery dni, bo od maja Draco zaczynał nową pracę, tym razem w laboratorium opracowującym eksperymentalne terapie eliksirami (i, o dziwo, w grupie testującej nowe receptury, a nie jako chłopiec do sprzątania), ale od procesu nie miał takiego wrażenia luzu. Zwłaszcza że do końca kary został już tylko ten ostatni miesiąc. A potem... Kto wie, co będzie potem. Może przeleży całe lato na trawie, z rzadka decydując się na krótki trening na miotle, jeśli taką będzie miał fantazję. Ale już nikt nie będzie mu nic kazał i wreszcie przestanie nad nim wisieć ryzyko wtrącenia do Azkabanu.

Może nawet poprosi matkę, żeby oddała mu raz tę jedną wizytę w miesiącu, która przysługiwała ojcu.

Czuł się tak dobrze, że postanowił to uczcić lodami u Floriana Fortescue; a raczej u jego siostrzeńca. Nie jadł ich od trzech lat i nie spodziewał się, że to się zmieni w najbliższym czasie, ale uznał, że o dziewiątej rano, zaraz po otwarciu, nikt nie zwróci na niego uwagi. A na wszelki wypadek poprosił Granger, żeby mu towarzyszyła, chociaż to nie był ich dzień.

Przyszła, ale nie wyglądała na zadowoloną. Może dlatego, że musiała wyrwać się z pracy, a może dlatego, że ich poprzednia wizyta na Pokątnej, przed świętami, nie wypadła najlepiej. Teraz jednak, zamiast robić oficjalny obchód po sklepach i drażnić ludzi, schowali się w małym ogródku na tyłach lodziarni, gdzie o tej porze nie było nikogo.

— Czuję się, jakby było lato i jakbym zaraz miała znów jechać do Hogwartu — powiedziała Granger, oblizując łyżeczkę. Słońce świeciło na nią przez liście na rosnącym niedaleko drzewie, przez co cała była w plamach światła i cienia. — Nie tęsknisz czasami za Hogwartem?

Wzruszył ramionami. Ostatnie lata w szkole były tak koszmarne, że tylko z tym mu się kojarzyła, i nie, za nic w świecie nie chciałby do tego wrócić.

— A ja tak. Trochę żałuję, że nie pojechałam z Ginny na dodatkowy rok, zamiast na szybko zdawać owutemy. Pewnie gdybym cię posłuchała i wcześniej znalazła rodziców... — westchnęła z żalem, a na pocieszenie wepchnęła kolejną porcję lodów do ust.

— Nudziłabyś się.

— Wątpię. Nie byłoby Harry'ego i Rona, więc pierwszy raz mogłabym robić to, co bym chciała, a nie pilnować, żeby się nie pakowali w kłopoty — powiedziała. Docenił, że nie wspominała o tym, co przede wszystkim zajmowało jej czas: kolejne ataki Czarnego Pana. — No i nie byłoby ciebie, więc miałabym cudownie luźny rok bez użerania się z twoimi durnymi zagrywkami i chamskimi komentarzami.

Uśmiechnęła się na koniec, dając do zrozumienia, że żartuje, ale Draco poczuł nagły chłód, który nie miał nic wspólnego ani z niską temperaturą, ani z lodami.

— Ty też byłaś dla mnie okropna w Hogwarcie, myślę, że wychodziło na zero.

— Nigdy nie zaczynałam pierwsza i z całą pewnością nie używałam wobec ciebie słów powszechnie uważanych za wulgarne, więc nie powiedziałabym, że byliśmy kwita — powiedziała stanowczo, ale spokojnie. Mimo to oblały go zimne poty i czuł się tak samo spięty, jak przed tymi wszystkimi przeproszeniowymi wizytami. — Nie wspominając o tym, że byłam sama w nowym świecie, podczas gdy ty cały czas byłeś u siebie, więc siłą rzeczy nasze pozycje nie były równe.

— Przepraszam za to — wyrwało mu się to, co od dwóch tygodni powtarzał niemal w kółko.

Zmarszczyła gniewnie czoło, ale zaraz się opanowała.

— To nie było dopominanie się o przeprosiny, po prostu stwierdzam fakty.

— Mimo to...

— Nie potrzebuję twoich przeprosin — przerwała mu. — Nie mam ochoty stawać w pozycji ofiary.

— Nie robię z ciebie ofiary — zirytował się — i nie spotykam się z tobą w ramach zadośćuczynienia. Po prostu próbuję powiedzieć, że rozumiem, że zachowywałem się... niewłaściwie i żałuję tego — powiedział i natychmiast zdał sobie sprawę, że Edgecombe miał rację: formułki z podręcznika same opuściły jego usta.

Znowu się zmarszczyła, jakby doskonale o tym wiedziała.

— Żałujesz, że latami naśmiewałeś się i szturchałeś Neville'a? Że nabijałeś się z Hagrida, niszcząc jego autorytet jako nauczyciela? Że wpuściłeś śmierciożerców do Hogwartu, narażając bezbronnych uczniów? Że pozwoliłeś przetrzymywać Lunę i innych w swoim domu?

Nie był w stanie odpowiedzieć, choć istniało ryzyko, że jeśli jej nie przerwie, to będzie wymieniała jeszcze bardzo, bardzo długo. Potraktowała jego milczenie jak zaprzeczenie.

— Spotykasz się ze mną co tydzień, poznałeś mnie i zaakceptowałeś jako kogoś takiego jak ty, dlatego rozszerzyłeś na mnie swój krąg empatii. Ale to nie dotyczy innych osób poszkodowanych twoimi działaniami i nie sądzę, żebyś faktycznie żałował tego, co zrobiłeś, tak sam z siebie, i wszystkie kiążki świata, które kazałby ci czytać Edgecombe, by tego nie zmieniły, dopóki... — urwała i po pauzie zakończyła koślawo: — Dopóki nie wiem co, dopóki sam do tego nie dojrzejesz albo cokolwiek.

Wzruszyła ramionami, jakby samej siebie nie przekonała, że to kiedykolwiek nastąpi, i wróciła do jedzenia lodów.

Draco nie mógł tknąć własnych, całkowicie stracił na to ochotę. Ogarnęło go dziwne odrętwienie, nie był w stanie się ruszyć ani nawet otworzyć ust, żeby zapytać, czemu w takim razie tu z nim siedzi, skoro uważa go za niezdolnego do...

Zresztą, czy to ważne? Czy naprawdę obchodziło go, co myśli o nim ta mała szl...

Ugryzł się w język, choć przecież nie powiedział tego głośno. Ale sama myśl była jak przyznanie racji — jej, Edgecombe'owi i wszystkim, którzy krzywili się na jego widok.

To bez znaczenia, pomyślał, to tylko odruch: brzydkie określenie, za które wcześniej go skrytykowała, mimowolnie nasunęło mu się na usta, gdy go zirytowała, ponieważ przez pół życia go używał. Po prostu będzie musiał wyrobić sobie inne nawyki, używać innych słów i kto wie, może nawet — choć na samą myśl czuł tępy ból w skroniach — częściej przepraszać.



(teraz)


Rita Skeeter przeszła samą siebie i wyzyskała zrobione podczas wesela zdjęcia do cna. Nie tylko wyprodukowała bełkotliwy artykuł z zajawką na pierwszej stronie w niedzielnym numerze „Proroka Codziennego", ale jeszcze popełniła wydanie specjalne, dołączone do głównego, w całości poświęcone uroczystości. W nim znalazło się miejsce nie tylko na dokładny opis pary młodej, ich osiągnięć, wspólnej historii, strojów ślubnych i wesela, ale i na szczegółową rozpiskę gości wraz z charakterystykami. Hermiona Granger i Draco Malfoy byli wymienieni na pierwszym miejscu, a akapit ozdabiało duże zdjęcie, które ten dupek, fotograf, jednak im zrobił podczas pierwszego tańca. Draco nachylał się na nim do ucha Granger, co wyglądało, jakby ją właśnie pocałował w szyję, a ona odwracała do niego twarz i uśmiechała się. Nie musiał czytać artykułu, żeby wiedzieć, jak to wyglądało. Ale przeczytał, mimo że zbierało mu się na mdłości, gdy Skeeter zastanawiała się, kiedy w końcu ogłoszą zaręczyny. W całości, dzięki czemu nie umknęła mu aluzja z końca tekstu do oczekiwanego ślubu kolejnej ze „Złotego Tria". Trzy razy, Merlin wie dlaczego; pewnie dlatego, że lubił się katować.

„Droga Rito", miał ochotę napisać na jej ręce do redakcji „Proroka". „Z żalem informuję, że ślubu nie będzie, moje oświadczyny nie zostały przyjęte. Okazało się, że nie jestem wystarczająco dobry dla Hermiony Granger. W sensie moralnym".

Jakie to było kurewsko żałosne.

I pomyśleć, że gdyby nie wyskoczył z tym durnym tekstem, być może jeszcze leżeliby razem w łóżku, kiedy przyszła gazeta. Może czytaliby ją razem, zaśmiewając się z co głupszych zdań. Może gdyby zapytał ją wtedy...

Nie, kurwa, nie, myślenie o tym i snucie tych wszystkich „co by było, gdyby..." nie miało najmniejszego sensu.

Ale nie mógł przestać.

Zwłaszcza że nikt mu w tym nie przeszkadzał. Był sam, bo gdy tylko aportował się w domu, wciąż buzując wściekłością, zawołał Curry'ego i Chili i powiedział im, że mają wolne do poniedziałku. Curry przyjął to do wiadomości, ale Chili jak zwykle musiała drążyć.

— Ale dlaczego, sir? Nie mamy teraz urlopu.

— Bo nie będziecie mi potrzebni — wysyczał przez zaciśnięte zęby, a ponieważ nadal wyglądała, jakby to jej nie wystarczało, dodał: — Nie chcę nikogo widzieć.

I nie widział, zniknęli natychmiast. Mógł się do woli rzucać po mieszkaniu i debatować sam ze sobą, czy jednak nie wrócić na wesele. Po to, by wygarnąć tej rozczochranej suce, że jakoś przez siedem lat nic jej nie przeszkadzało z nim pić i żartować, mimo że według niej nie był dobrym człowiekiem, ani prawie pieprzyć się w tej żałosnej fałszywej świątyni. Albo po to, by błagać ją, by zapomnieli o wszystkim, co powiedzieli, i wrócili do pieprzenia.

Na szczęście miał dość rozsądku, by zostać w domu, bo dotąd nie wiedział, co by zrobił, gdyby rzeczywiście ją jeszcze zobaczył tamtego wieczoru.

Niedziela przeminęła mu na spaniu i snuciu się bez celu po mieszkaniu; w międzyczasie na przemian czytał, niszczył i naprawiał ciągle od nowa ten beznadziejny dodatek „Proroka". Nie zjadł śniadania i obiadu, nie wypił kawy i ani kropli alkoholu, choć może powinien. Dopiero w porze kolacji zdał sobie sprawę, że niepotrzebnie bawi się w ascezę, bo i tak nikt tego nie widzi i nie doceni; w końcu nic, co robił, nie było warte odnotowania.

Zastanawiał się, czy gdyby na początku wesela, kiedy tańczyli, po prostu zgodził się jej pomóc z radą nadzorczą, zamiast jak zwykle oponować dla zasady — czy wtedy jej odpowiedź byłaby inna. Ale zastanawianie się nad tym miało tyle samo sensu, co snucie rozważań, czy po szybkim numerku w świątyni wróciłaby z nim do domu na powtórkę. Nic z tego się nie stało i nie miało się już stać.

W poniedziałek planował nadal ukrywać się w mieszkaniu, ale zdał sobie sprawę, że nie może. Przed weselem się spieszył, więc zostawił na później podpisanie rachunków i kilku umów. Nie mówiąc o tym, że oczywiście nie klepnął wniosku urlopowego Weasley, twierdząc, że przecież jeszcze nie wiadomo, czy faktycznie wyjdzie za mąż i będzie go potrzebowała... A mógł się założyć, że jeśli ta ruda zmora nie zobaczy dzisiaj z samego rana zgody, to natychmiast zacznie go szukać, żeby go tym zadręczać. Dlaczego zawsze musiał być takim dupkiem i tylko dokładać sobie roboty? I czemu, do diabła, nie miał nikogo, kto mógłby mu te papiery spakować i wysłać sową? A najlepiej po prostu przeanalizować i podpisać. Był właścicielem klubu, kurwa jego mać, nie musiał wszystkiego robić sam. Czy naprawdę myślał, że komuś tym zaimponuje? Nawet ojciec miał to gdzieś, a jemu wystarczało, by coś przynosiło zysk, natomiast jeśli chodzi o nią... Dobre sobie. Że też kiedykolwiek był tak naiwny. Żeby zrobić na niej wrażenie, musiałby chyba zaadoptować dwunastkę sierot pokąsanych przez Greybacka albo wynaleźć lek na którąś ze śmiertelnych chorób nękających mugoli, a nie po prostu bawić się w zarządzanie klubem quidditcha.

Drogę od kominka do swojego gabinetu pokonał pędem, żeby nikt na niego nie wpadł, a zwłaszcza ci, którzy byli na ślubie. Chyba straciłby resztkę samokontroli, gdyby ktoś próbował go o to zagadywać.

Zabarykadowany w gabinecie, coraz bardziej przychylał się do tego, by zatrudnić menadżera i rzucić to wszystko w cholerę. Ale nie miał nawet z kim się skonsultować, bo przecież wykupił całe udziały i był jedynym członkiem zarządu. Zachciało mu się samodzielności i niezależności.

We wtorek ukrywanie się nie było już niestety możliwe. Wypadał ostatni duży trening przed charytatywnym meczem, który Harpie miały rozegrać z Ziębami z Fitchburga, i musiał go zobaczyć. A to oznaczało nie tylko ryzyko spotkania kogoś z wesela, ale konieczność oglądania Weasley grającej w pierwszym składzie. I pomyśleć, że cztery miesiące temu, kiedy typował z trenerem zawodniczki, które przyciągną największe tłumy, uznał, że wybór Weasley — kilka dni po jej planowanym ślubie — będzie bardzo zabawny. Rzeczywiście, boki zrywać.

Jeśli choć przez chwilę łudził się, że po prostu postoi przy trybunach, patrząc na grę z daleka, a potem szybko umknie do siebie, to Weasley rozwiała jego nadzieje w ciągu kilku minut. Gdy tylko go zobaczyła, porzuciła ćwiczenia rozgrzewające i podleciała do niego na miotle.

— Malfoy! — zawołała z miotły. — Czemu tak szybko zniknąłeś w sobotę?

Rozważał udawanie, że nie słyszy, ale wtedy pewnie nie dałaby mu spokoju.

— Zniknąłem? Wyszedłem normalnie. Po prostu nie zauważyłaś, bo byłaś zajęta obściskiwaniem się z Potterem — rzucił ironicznie, ale nawet w jego uszach nie brzmiało to wiarygodnie. — Wracaj do ćwiczeń, Stuart na ciebie czeka.

— Nie dość zajęta, żeby nie zauważyć, że wyszedłeś z Hermioną, a potem wróciła sama. Co się stało?

— Zapytaj ją, w końcu to twoja przyjaciółka — wypluł jadowicie.

— Zapytałabym, gdyby dało się z nią rozmawiać — odparła Weasley. — Co jej zrobiłeś?

— Ja? — zaśmiał się, jakby to było zabawne. — Wydaje ci się, że jak Granger ma jakiś problem, to na pewno moja wina? Bo co? Bo jestem złem wcielonym? Wypierdalaj na boisko, nie płacę ci za pogaduszki.

Ruszył na drugi koniec murawy, ale ta jędza poleciała za nim.

— Hermiona od trzech dni praktycznie nie wychodzi z pokoju, więc nie pierdol mi, że...

— Oświadczyłem jej się — powiedział i odwrócił się tak szybko, że musiała gwałtownie zahamować, żeby nie wpaść na niego z miotłą. — I najwyraźniej to dla niej tak wstrętne, że teraz nie może się nikomu pokazać na oczy. Zadowolona? To wypierdalaj trenować.

— To na pewno nie...

— WYPIERDALAJ! — wrzasnął.

Tym razem posłuchała. Może od tego powinien zacząć.

Stuart, nowy trener, popatrzył na niego z niesmakiem spod tego śmiesznego daszka podpatrzonego u mugoli, który zawsze nosił.

— Co? — zapytał go Draco gniewnie. — Też masz jakieś uwagi?

Jeśli miał, to już zachował je dla siebie.


֎


— Hermiono? Hermiono, otwórz, wiem, że tam jesteś! Chcę porozmawiać. I nie przez drzwi.

W niedzielę udawanie, że jej nie ma — albo raczej że śpi, jest bardzo zmęczona albo zajęta — szło jej całkiem nieźle. Harry i Ginny wrócili z wesela nie koło południa, ale pod wieczorem, dość późno, by mogła udawać, że już zasnęła, i nie odpowiadać na ciche pukanie do drzwi. W poniedziałek wyszła do pracy bladym świtem i zabarykadowała się w gabinecie, uprzedzając Samograjkę, by absolutnie nikogo nie wpuszczała, na wypadek gdyby Harry chciał ją tam dorwać. Nie podejrzewała, by faktycznie przyszedł, zaraz po ślubie na pewno sam nie mógł się odpędzić od ludzi wpadających z gratulacjami, ale wolała się zabezpieczyć. Efekt był taki, że zrobiła więcej niż w ciągu połowy zeszłego tygodnia. Może powinna to wprowadzić na stałe, jeden dzień tygodniowo dla nieprzerywanej pracy głębokiej.

Została w gabinecie tak długo, jak długo była w stanie ślęczeć nad kolejnymi sprawami, niestety nie dość, by Harry i Ginny poszli do siebie. Ale też nie liczyła na to. Wymieniła z nimi w kuchni kilka zdań, namiętnie ziewając, zanim uciekła na górę. Sądziła, że całkiem nieźle jej poszło — i symulowanie senności, i wyjaśnienie, dlaczego wyszła z sali z Malfoyem, a wróciła bez niego — dopóki rano nie zastała w kuchni Ginny gotowej rozbić w pył jej wymówkę, że wykorzystał spacer, by się po cichu zmyć, bo miał już dosyć ich towarzystwa (co, według niej, świetnie do niego pasowało i było znacznie bardziej wiarygodne niż pilna wiadomość albo nagłe zatrucie). Wykręciła się pośpiechem i pobiegła do pracy, choć przez to nie zjadła śniadania i nie wzięła lunchu, i musiała się ratować obrzydliwą kanapką kupioną w kantynie. Uznała, że tym razem zmieni taktykę: wyjdzie z ministerstwa wcześniej, zanim Ginny wróci z treningu, i będzie udawała, że jej nie ma. Gratulowała sobie dobrej strategii, dopóki dziewczyna nie zaczęła się dobijać do jej drzwi.

— Hermiono, Malfoy mi o wszystkim powiedział! Otwieraj!

O wszystkim? Czyżby zwierzył jej się, dlaczego, do cholery, uznał za stosowne przerwać ich grę wstępną, żeby zaproponować małżeństwo? Mało prawdopodobne, ale ewidentnie coś powiedział Ginny i Hermiona musiała wiedzieć co.

— Czyli o czym? — zapytała, otworzywszy drzwi.

— O tym, że ci się oświadcz...

— Ciiiiszej! — powiedziała ostrym szeptem Hermiona, wciągając Ginny do środka i zatrzasnęła za nią drzwi.

— Spokojnie, wysłałam Harry'ego do Rona. Albo gdziekolwiek, w każdym razie kazałam mu zniknąć na parę godzin. Merlinie, czy ty wietrzyłaś tu od soboty? Otwórz okno i wyjdźmy stąd, twój pokój wygląda jak pobojowisko.

— Bez przesady — mruknęła Hermiona.

Nie było aż tak źle. Co prawda ukrywanie się w sypialni sprawiło, że faktycznie trochę nabrudziła, ale Stworek regularnie zabierał brudne talerze i kubki. Niestety nie robił nic więcej, bo Hermiona wieki temu zabroniła mu dotykać czegokolwiek innego, na wypadek gdyby przyniosła pracę do domu. Toteż po podłodze walały się pergaminy pełne notatek w sprawie anonimów i książki, które próbowała czytać, ale nie mogła się skupić. Fotel zawalony był stertą ciuchów; nie odesłała ich do prania, bo zasłaniały jej złotą sukienkę, która po deszczu co prawda wyschła, ale miała kilka plam, a Hermiona nie umiała się nimi samodzielnie uporać. Łóżko było rozkopane po tym, jak spędziła w nim większość popołudnia. I okej, być może rzeczywiście brakowało trochę świeżego powietrza, bo przeszkadzały jej dźwięki z dworu, ale przecież wietrzyła rano.

Z pewnością nie zasługiwało to na miano „pobojowiska" i szybki odwrót, ale Hermiona uznała, że nie będzie się kłócić. Pozwoliła wyprowadzić się z pokoju na dół, do salonu, i zaległa na kanapie z kubkiem herbaty w dłoni i z Ginny na drugim brzegu kanapy.

— Co ci powiedział Malfoy? — zapytała.

Ginny spojrzała na nią znacząco.

— Że ci się oświadczył. I że... nie spodobało ci się to — dodała po ewidentnej pauzie, po czym Hermiona poznała, że musiał użyć zdecydowanie mocniejszego określenia. — Więc?

— Co: więc?

Ginny westchnęła przesadnie.

— Zakładam, że gdyby tylko o to chodziło, to nie zamykałabyś się w pokoju na trzy dni, a on nie byłby aż tak wściekły, więc co dokładnie się stało? I nie musisz się martwić o moje biedne uszy, możesz je uraczyć wszystkimi szczegółami, zniosą to — dorzuciła żartobliwie.

Hermionie bynajmniej nie było do śmiechu. Chętnie przyjęłaby, że to tylko fatalna pomyłka spowodowana zbyt dużą ilością alkoholu i za parę tygodni będą się z tego śmiali, ale... Szczerze w to wątpiła. Ona zdecydowanie nie była pijana, trzymała się postanowienia o trzech kieliszkach wina, a na etapie świątyni nie wypiła nawet dwóch. Malfoy z kolei nie miał skłonności do zapominania po alkoholu; przeciwnie, sprawiał wrażenie, jakby zapamiętywał absolutnie każdą żenującą kwestię, która padała z jej ust. Nie sądziła, by akurat w sobotę uległ wybiórczej amnezji.

— Był bardzo wściekły? — zapytała cicho, po czym natychmiast poprawiła się: — Jak bardzo?

Ginny zwlekała chwilę z odpowiedzią.

— No wiesz, to Malfoy — powiedziała w końcu. — Trudno stwierdzić, zawsze dość głośno manifestuje niezadowolenie.

Tego typu eufemizmem mogłaby się posłużyć ona, nie Ginny. Co oznaczała, że było bardzo, bardzo źle.

— Po prostu opowiedz mi o wszystkim, dobrze? — zaproponowała łagodnie Ginny. — A potem zastanowimy się, co z tym zrobić.

Opowiedziała. Pierwotnie zamierzała ograniczyć historię do najistotniejszych punktów, żeby najbardziej żenujące fragmenty nie wybrzmiały aż tak mocno, zwłaszcza w jej głowie, ale okazało się, że gdy już zaczęła, nie mogła się zamknąć. Toteż streściła Ginny przebieg zdarzeń w przeklętej świątyni niczego (zastrzegając, że nie, nie zdjęli żadnych ubrań, ale właściwie w niczym im to nie przeszkadzało), szeroko skomentowała durne teksty Malfoya i wszystkie podłe rzeczy, jakie sama mu powiedziała, a potem plotła bez sensu, wyrzucając z siebie bez cenzury i przemyślenia to, co zalegało jej w umyśle od trzech dni.

— Wiesz, jak miałam piętnaście lat, no, prawie szesnaście, i miałam pojechać w lecie do Wiktora, to mama przez cały tydzień przed wyjazdem mi truła, żebym była ostrożna i uważała na siebie, bo chłopcy myślą tylko o jednym — powiedziała po krótkiej przerwie spowodowanej koniecznością wyciągnięcia z pieca pizzy, którą Ginny podgrzewała. Był to pierwszy ciepły posiłek Hermiony od soboty i smakował wyśmienicie, nawet jeśli ciasto zalatywało chemią, a farsz starością. — No i powiedz mi, gdzie są ci chłopcy? Jeden Cormac McLaggen rzeczywiście czegoś próbował, a cała reszta to tylko wieczne gadanie, niekończące się, śmiertelnie nudne randki i jeszcze oświadczyny do kompletu. Nawet twoi koledzy — dorzuciła z nutą wyrzutu, jakby Ginny była za nich osobiście odpowiedzialna — wiem, że notorycznie wyrywają dziewczyny na wyjazdach, ale ze mną tylko w nieskończoność rozmawiają. Taki Rupert Kozlovsky, pamiętasz? Tyle obiecywał, a jak przyszło co do czego... — wymruczała pod nosem parę inwektyw, bo w gruncie rzeczy nie był aż tak zły, by wypowiedzieć je głośno.

— Może po prostu sprawiasz wrażenie dziewczyny potrzebującej długiego wstępu — powiedziała Ginny, próbując odgryźć kęs pizzy, który chyba nie chciał być odgryziony; rozciągnięta wstęga sera wciąż łączyła go z resztą ciasta. — Czasami to nie jest kwestia tego, co mówisz czy jak się zachowujesz, tylko po prostu, no wiesz... aura poważnej dziewczyny.

— Ale żeby od razu się oświadczać? — Hermiona wróciła do najbardziej nurtującej ją kwestii. — Czy on się urwał z dziewiętnastego wieku, żeby wyskakiwać z czymś takim, zamiast po prostu...

— ...przejść do konsumpcji? — dokończyła Ginny, a widząc grobową minę Hermiony, dodała rozsądniej: — Może atmosfera mu się udzieliła. Wiesz, ślub, wesele, alkohol i te sprawy...

— Nie wydaje mi się, żeby akurat alkohol tak na niego podziałał. Chociaż tydzień temu nie powiedziałabym, że cokolwiek może na niego tak podziałać, przecież on nie... — urwała, bo nie do końca wiedziała, co właściwie chce powiedzieć. — Przecież my nigdy nawet nie...

— Co wy nie? — zapytała Ginny z dość sugestywnym rozbawieniem.

Hermiona obrzuciła ją potępiającym spojrzeniem.

— Nigdy nie robiliśmy nic razem, nic poza powierzchownymi rozmowami przy alkoholu. I typowo biznesowymi wyjściami. Nawet jak rozmawialiśmy, to zwykle na takie... no, dość standardowe tematy. Nie mamy praktycznie żadnych wspólnych zainteresowań...

— I dlatego mu nawrzucałaś? Wiesz, brak zainteresowania działalnością charytatywną nie oznacza, że ktoś nie jest dobrym człowiekiem.

— Przecież wiem! — zaperzyła się Hermiona. — Powiedziałam to, bo... bo... nie myślałam logicznie. Po prostu szukałam racjonalnego argumentu dla moich intuicyjnych odczuć i nie do końca dobrze ubrałam je w słowa — wyjaśniła, a kiedy Ginny wyrwał się dość ironiczny rechot, dorzuciła: — A on mówił takie podłe rzeczy, że go wykorzystuję i tak naprawdę tylko marzę o tym, żeby się skoligacić z taką rodziną, jak jego! — zakończyła rozzłoszczonym prychnięciem. — Jakbym w ogóle mogła chcieć czegoś takiego. I to był jego argument, wiesz? Nie że mnie kocha albo... — urwała, nagle przerażona, że Ginny mogłaby pomyśleć, że ona mogłaby chcieć, żeby... — Po prostu to zupełnie nie ma sensu, tak totalnie znikąd wyskoczył z...

— Wiesz, myślę, że były pewne sygnały — powiedziała poważnie Ginny, odkładając na stolik talerz z niedojedzoną pizzą; albo uznała okrawki za niejadalne, albo temat za zbyt istotny, by mówić z pełną buzią. — Zaprosił cię na swoje urodziny, nigdy tego nie robił. I raz zerwał się z randki, żeby spotkać się z tobą...

— To była nudna randka — rzuciła Hermiona usprawiedliwiająco, jakby to cokolwiek zmieniało. — I mówił, że już ją kończy, gdybym wiedziała, że po prostu spławił tą dziewczynę, to na pewno bym nie... I nie sądzę, żeby to cokolwiek znaczyło, po prostu się nudził.

— A z tobą się nigdy nie nudzi, prawda? A wtedy w maju, pamiętasz? Pytał cię, czy na niego lecisz. I mnie też później o to pytał.

— I co, uważasz, że powinnam mu wtedy powiedzieć, że tak, jak najbardziej, i zapytać, czy woli pójść do mnie czy do siebie? — zapytała drwiąco, a widząc minę Ginny, opadła na poduszki z boleściwym jękiem. — Myślałam, że sobie żartuje, jak zawsze, i próbuje ze mnie coś wyciągnąć, bo lubi być rozchwytywany. A nie że to tak na poważnie, że naprawdę coś chce, i to jeszcze małżeństwo! I co, małżeństwo, może jeszcze dzieci, czy jemu odbiło? Jakie dzieci, ja mam dopiero dwadzieścia pięć lat! Jestem zdecydowanie za młoda, żeby utknąć w pieluchach, wystarczy mi patrzenie, jak Savannah...

— Hej, hej! — Ginny przerwała jej werbalny atak paniki. — Dzieci to właśnie sobie sama wymyśliłaś, więc może nie obwiniaj go przynajmniej o to, co?

Zaczęła się cicho śmiać i zaraz chichot przeszedł w zaraźliwy rechot, który udzielił się Hermionie. Ale kiedy się uspokoiły, wcale nie było jej weselej.

— Myślisz, że to był błąd? — zapytała cicho, kiedy leżały oparte na poduszkach. — Że powinnam... — urwała, bo nawet nie patrząc na Ginny, nie potrafiła wypowiedzieć tego głośno.

— ...pohamować język i nie wrzucać mu tak bardzo? No jasne, to chyba sama wiesz. Natomiast co do jego propozycji... — Odwróciła głowę w stronę Hermiony i uśmiechnęła się. — ...nie mam pojęcia, nie siedzę w twojej głowie. Chociaż ty najwyraźniej też jesteś odcięta — zażartowała. — Chciałabyś tego? Wyjść za niego?

— Nie! — zaprzeczyła natychmiast, jakby istniało ryzyko, że jeśli się zawaha, to już stracone, będzie musiała. — Tylko... Chciałabym go nadal widywać. I może... To znaczy nie, po prostu żeby było tak jak wcześniej. Żeby to się w ogóle nie zdarzyło.

— Masz jeszcze jakiś zmieniacz czasu? — zapytała Ginny. — Bo jeśli nie, to obawiam się, że masz tylko jedno wyjście.

— Nie chcę — zaprotestowała Hermiona. — Nie chcę z nim rozmawiać i nic wyjaśniać, to by było jeszcze gorsze niż tamto.

— Więc jak inaczej ma się dowiedzieć, że jest ci przykro, że żałujesz i że dalej chcesz się z nim spotykać?

Hermiona spojrzała znacząco na Ginny, ale zanim zdążyła coś powiedzieć, ta zaśmiała się złośliwie.

— O nie, zapomnij. Jestem pewna, że Malfoy ma gdzieś, że nie zabija się posłańca. To znaczy, dla mnie byłby okropny, ale jestem pewna, że nie będzie tak źle z tobą — poprawiła się od razu. — Dasz radę. Dałaś radę ze znacznie gorszymi rzeczami: smoki, gobliny, okres dojrzewania Rona... Malfoy to przy tym drobiazg. Będzie dobrze.

— Kocham cię — powiedziała impulsywnie Hermiona. — Nie wiem, co bym bez ciebie zrobiła.

— Pewnie zwierzałabyś się Harry'emu. I trudno stwierdzić, które z was bardziej by na tym ucierpiało.

Zaśmiała się i przytuliła Hermionę, dzięki czemu przez chwilę — choć tylko przez chwilę — rzeczywiście było lepiej.


֎


Przyznanie Ginny racji nie było takie trudne; zastosowanie się do jej rad — zdecydowanie bardziej. Hermiona postanowiła podejść do problemu zadaniowo. Zaplanowała czas i formę spotkania, ułożyła krótki plan wypowiedzi w punktach. Później, mimo że medytacja nie był jej mocną stroną, spróbowała się wyciszyć, by w razie natężenia emocji znowu czegoś nie palnąć. Wreszcie ubrała się przyzwoicie i nawet splotła włosy w ciasny warkocz, bo choć oczywiście magiczny płomień nie mógł jej przypalić kosmyków, to wolała nie ryzykować. W końcu upewniwszy się, że Ginny wyciągnęła Harry'ego na kolację, rozpaliła kominek w salonie i rzuciwszy w ogień proszek Fiuu, wsadziła głowę do środka, żeby wywołać właściwy adres.

Nic się nie stało.

Spróbowała jeszcze raz, znów bez skutku. Czyżby nie było go w domu? Niewykluczone, nie miał przecież stałych godzin pracy, a poza tym nikt nie powiedział, że musi spędzać u siebie cały czas wolny. Mogło go po prostu nie być. Ale... miał dwa skrzaty, któryś na pewno został w domu i odpowiedziałby, gdyby widział, że ktoś się do nich dobija. A więc istniała tylko jedna możliwość: Draco zablokował dla niej kominek.

Hermiona wycofała się, z poczuciem porażki i irytacji. Kusiło ją, żeby po prostu odpuścić, nie chciał, to nie, jej nie zależało... Tyle że niestety zależało.

No trudno, należało wrócić do sprawdzonych metod. Zawsze preferowała komunikację pisaną. Wygładziła swój plan przeprosin i w myślach zaczęła układać poszczególne punkty w bardziej rozbudowaną formę. Choć nie za bardzo; podejrzewała, że Malfoy nie zechce poświęcić zbyt wiele czasu listowi od niej. O ile w ogóle go przeczyta.

Zawahała się chwilę. Ministerialne sowy były specjalnie wyszkolone, by dostarczyć korespondencję. Nie tylko bezbłędnie odnajdywały adresata, ale i skutecznie zmuszały go do lektury pisma, wydając niezwykle irytujące dźwięki, a w razie dużego oporu dziobiąc, dopóki list nie został przeczytany. Bolesne, ale efektywne. Co prawda korzystanie z ministerialnych sów w celach prywatnych nie było zbyt etyczne (choć nie zabronione), lecz ten jeden raz chyba mogła sobie na to pozwolić.

Tak, zdecydowanie to właśnie zrobi.


֎


W środę z samego rana wysłała list. Miała nadzieję, że Malfoy rozpozna ministerialną sowę i nie będzie stawiał oporów. Jednak na wypadek, gdyby uraza przyćmiła mu rozum, Hermiona naprawdę starała się pisać zwięźle, by męki (poznawcze i cielesne) nie trwały zbyt długo.

Sowa odmeldowała się u niej przed upływem dwóch godzin, co — jeśli uwzględnić czas lotu — wróżyło dobrze. Niestety nie przyniosła żadnej odpowiedzi, co wróżyło nijak. Może przeczytał jej list, bo musiał, ale zaraz po odlocie sowy w złości spalił go na popiół. Może zrozumiał jej intencje, ale nie przyjął przeprosin. Może przyjął, ale nie zamierzał się kalać odpowiedzią. A może po prostu skonfundował sowę; nie było to łatwe, bo miała na sobie kilka zaklęć tarczy, ale wykonalne.

Pożałowała, że nie była bardziej konkretna i nie poprosiła o odpowiedź. Ale jak właściwie miała to ująć w słowa? „Wyślij Tak, jeśli mi wybaczasz i między nami jest ok, lub Nie, jeśli nadal pragniesz mnie przekląć"? Żałosne.

Powinna wysłać kolejny list, na przykład z prośbą o spotkanie? Nie, jeden po drugim to zupełnie bez sensu. Ale nie wiadomo, czy Draco odpisze, w końcu rzadko odpisywał, jeśli nie miał nic do powiedzenia, a jej list niekoniecznie zostawiał otwartą furtkę na dalszą konwersację. Popełniła fatalny błąd, powinna zawrzeć w nim coś, co wymagałoby odpowiedzi. Cóż, nie miała zbyt wielkiego doświadczenia w tego typu epistolografii. Następnym razem rozegra to lepiej. Choć najlepiej byłoby, żeby następny raz nigdy nie nastał.

Może mogłaby napisać do niego w czwartek. Przecież normalnie widzieliby się w piątek, prawda? To znaczy, na pewno widzą się w piątek, więc może wysłać w czwartek pytanie o godzinę, jak zazwyczaj. Tak będzie zupełnie dobrze.

Ale mimo podjęcia decyzji, jakoś nie mogła się skupić. Każdy szmer za drzwiami, nie mówiąc już o pukaniu, sprawiał, że niemal podskakiwała na krześle; nie wiadomo dlaczego, Malfoy przecież nigdy nie odwiedzał jej w biurze i nie sądziła, by to się zmieniło. Cały czas nasłuchiwała, czy na zewnątrz nie dzieje się nic niezwykłego, a jej gorączkowe przeglądanie korespondencji z pewnością zwróciłoby uwagę kogoś bardziej wścibskiego niż Samograjka. Nic się jednak nie stało, aż do trzeciej, kiedy to do jej gabinetu wpadł w popłochu Harry.

— Jesteś! — zawołał na jej widok. — Bałem się, że już cię nie złapię.

Zdrętwiała, niepewna, czego się spodziewać. Nie sądziła, by przejrzał jej wykręty na temat Malfoya i czegoś się domyślił — Harry był zaskakująco ślepy, jeśli chodzi o cudze życie emocjonalne; Ginny też by mu nie powiedziała. Z drugiej strony, niekiedy Harry wykazywał coś w rodzaju przebłysku intuicji, przez co nigdy nie można było do końca polegać na jego ślepocie. Ale chyba przecież nie przyleciałby z tym do niej w ministerstwie...?

— Mamy go! Mamy wreszcie tego gościa od anonimów. — Harry'ego aż roznosiło z ekscytacji, nie zajął fotela przy biurku, tylko kręcił się w kółko po pokoju. — Sam się wkopał, przechwalał się koledze, a nasze zaklęcia... — przerwał nagle i odchrząknął. — No, nasz pomysł zadziałał.

— I kto to był? — zapytała.

— Mattias Pollins. Kojarzysz?

Wzruszyła ramionami.

— Ledwo co. Na pewno gdzieś tam mi się przewinął, ale nie miałam z nim do czynienia i naprawdę nie rozumiem...

— Ale on miał do czynienia z twoimi projektami. Dużo nadgodzin, w tym... — Harry skrzywił się znacząco — ...sporo niezakwalifikowanych przez Creeda, który najwyraźniej wmówił pracownikom, że to twoja decyzja. Wygląda na to, że miał taką koncepcję, żeby nadgodziny za pracę w ramach twoich projektów były wypłacane z puli twojego departamentu, ale najwyraźniej zapomniał to skonsultować z Kingsleyem... I w ogóle wygląda na to, że nieźle sobie po tobie jeździł wśród swoich pracowników. O odejściu Kinga też oczywiście kłapał więcej niż powinien, miałem rację. No, ale o tym to już King sobie z nim porozmawia, a my się weźmiemy za tego Pollinsa.

— Jak to wygląda od strony technicznej?

Harry nastroszył się odrobinę.

— No tak jak ci kiedyś mówiłem, wiemy, ale nie mamy jednoznacznych dowodów. Wezwiemy go na przesłuchanie i przyciśniemy, ale nadal liczę na Drenta. Powiedział, że ma jakiś pomysł, żeby skalibrować to zaklęcie, Barewood zgodził się, żeby dzisiaj i jutro tylko nad tym pracował. Masz czas, żeby go trochę wspomóc?

Przeanalizowała szybko w myślach tygodnie zaległości i dzisiejsze problemy ze skupieniem.

— Spróbuję jeszcze dzisiaj nadgonić swoje rzeczy i jutro posiedzę z nim nad tym. Rozumiem, że twój urlop jest ocalony?

— Tak!

— Ale rozmawiałeś w poniedziałek z Robardsem?

— No tak, przecież obiecałem — przypomniał Harry, ale wyraźnie był zmieszany. — Tylko że... no, potraktował to trochę jak dowcip? W sensie śmiał się.

Dziwne poczucie humoru miał ten człowiek.

— Dobra, pójdę zobaczyć, co jeszcze mogę zrobić, żeby przypadkiem nie okazało się, że mój urlop to żart. I, Hermiono... — Odwrócił się w drzwiach, zanim nacisnął klamkę. — Słuchaj, nie chciałbym się wtrącać, ale... uhm... Ty i Malfoy... to tak poważnie?

Zerwała się szybko z fotela. Przeklęty, nieznośny, nieprzewidywalny...

— Wiesz co, jednak pójdę do Drenta teraz. Jeśli ślęczy nad tym od rana, na pewno przyda mu się świeże spojrzenie z zewnątrz.


֎


Niektóre sprawy miały się całkiem dobrze. Drent rzeczywiście dokonał przełomu i po parudziesięciu kolejnych testach statystyka skuteczności zaklęcia wynosiła 99,8 procenta; dość, by je opatentować. Okazało się, że winny był niepełny ruch różdżki, należało nieco mocniej skręcić nadgarstek, niż przypuszczali; punkt przeciwko tym, którzy twierdzili, że można sobie dowolnie machać różdżką, bo liczy się sama formuła. Hermiona żałowała, że to nie ona wpadła na rozwiązanie, ale cóż, całkiem świadomie obrała drogę tworzenia prawa, a nie zaklęć. A Drent i tak uwzględnił ją na krótkiej liście osób mających wkład w powstanie czaru, co było miłe i satysfakcjonujące.

Mattias Pollins, jeszcze zanim mu przedstawiono działanie tego czaru, przyznał się do wysyłania jej anonimów i klątwy, a był przy tym — jak twierdził Harry — nie do końca świadomy konsekwencji. Chyba spodziewał się nagany i obniżenia oceny rocznej. Tymczasem Creed, który sam spędził na dywaniku u Kingsleya dobrą godzinę, wyrzucił go z hukiem, grożąc sprawą karną; ku przestrodze dla innych pracowników, jak twierdził. Według Hermiony lepiej by się sprawdziło doedukowanie i wypłata zaległych nadgodzin, ale pozostawiła to w gestii Creeda i Shacklebolta.

Ginny rozniosła w pył obronę przeciwników w swoim ostatnim meczu przed przerwą. Ron żartował, że po tej sromotnej klęsce obaj obrońcy Zięb (pierwszy zleciał z miotły po oberwaniu tłuczkiem i już nie wrócił do gry) ostatecznie porzucą quidditcha na rzecz bardziej popularnego w Stanach magicznego baseballu. Ona jednak pierwszy raz w życiu wydawała się niezainteresowana rozmowami o quidditchu, bo całkowicie pochłonęło ją pakowanie, plan wycieczki i przewodnik po Azorach, którym się zaczytywała. Mieli świstoklik w sobotę rano i najwyraźniej do tej pory zamierzała się nauczyć treści na pamięć; a przynajmniej na to wyglądało, skoro recytowała Hermionie całe długie fragmenty, niezależnie od tego, czy ją to interesowało.

Inne sprawy z kolei miały się raczej źle. Draco Malfoy nie odpisał na drugi list i Hermiona miała podejrzenie graniczące z pewnością, że nie spotkają się w piątek. Do późnego poranka jeszcze się łudziła i czekała; potem nadeszła pora obrad u ministra.

Kingsley dość szybko prześlizgnął się po temacie anonimów, właściwie ograniczając się do stwierdzenia, że sprawa została rozwiązana, a sprawca zwolniony. Nie padły żadne słowa publicznej reprymendy, ale Hermiona widziała po Creedzie, że jest spięty i zagniewany; widać na osobności usłyszał niejedno. Bardzo się starała, ale nie mogła nie odczuwać satysfakcji, zwłaszcza gdy przypominała sobie jego wcześniejsze komentarze.

Zadowolenie szybko jej przeszło, kiedy nadeszła pora na omówienie projektu integracji Hogwartu. Próbowała nie dać po sobie poznać niepewności i jak zawsze rozdała gotowe foldery z rozpisanym dość szczegółowo planem, a potem przeszła do omówienia kwestii budżetowych.

— Rozumiem, że to już jest skonsultowane z radą nadzorczą i zaakceptowane przez nich? — zapytał Kingsley lekkim tonem, jakby pytał tylko pro forma, i Hermiona poczuła się jeszcze gorzej, gdy musiała zaprzeczyć.

— Jesteśmy na etapie negocjacji — próbowała wybrnąć, ale doskonale wiedziała, jak to brzmi, więc spróbowała przedstawić rzecz z innej strony. — Na razie mam akceptację dyrektor McGonagall. Rada zaczyna obrady dopiero we wrześniu.

— We wrześniu chciałbym zajmować się już tylko wyborami — przypomniał delikatnie Kingsley.

— Wiem, wiem — odpowiedziała szybko. — I zrobię wszystko, co w mojej mocy, że zamknąć kwestie formalne do końca sierpnia. Zresztą ciężar odpowiedzialności za realizację projektu spoczywa na fundacji, po naszej stronie leży głównie dofinansowanie, a jestem pewna, że w razie czego Adrian chętnie mi z tym pomoże we wrześniu.

Posłała Puceyowi spojrzenie, które — miała nadzieję — mówiło „Nawet nie próbuj się wykręcić".

Odpowiedział jej nieco złośliwym uśmiechem; a może to sobie wyobraziła.

— Naturalnie, z przyjemnością się w to włączę — powiedział tak, jakby wcale nie pracował nad tym przez parę tygodni pod katorżniczym przewodnictwem Daphne.

Hermionie nie umknęło, że jego słowa wywołały dziwną reakcję u Creeda i Astleya, którzy wymienili porozumiewawcze spojrzenia, a potem nachylili się do siebie i zaczęli szeptać.

Na tym na szczęście temat ucichł i przez resztę godziny omawiali plan działań w związku z kampanią. Było to dość nudne i nadal przykre dla Hermiony, bo nie przestała ubolewać nad ustąpieniem Kingsleya; zwłaszcza że Shacklebolt nie zdecydował jeszcze, czy w ogóle zostanie w ministerstwie. Kiedy spotkanie wreszcie dobiegło końca, rozważała zatrzymanie go i zapytanie na osobności, czy coś już postanowił, ale powstrzymało ją głośne chrząknięcie za plecami. Odwróciła się do Creeda.

— Granger — powiedział nieprzyjaznym tonem i mimowolnie nastroszyła się, choć starała się nie uzewnętrzniać tego. — Ja... Chciałem przeprosić za mojego pracownika. Chcę, żebyś wiedziała, że czuję się osobiście odpowiedzialny za jego postępowanie, taka sytuacja nie powinna mieć miejsca.

Według wiedzy Hermiony, był odpowiedzialny głównie za swoje niewłaściwe zachowanie, które nie powinno mieć miejsca, ale samo to, że w ogóle przeprosił, stanowiło taki ewenement, że postanowiła nie wnikać.

— Za moich czasów coś takiego nie mogłoby się zdarzyć — perorował Creed dalej. — Pracownicy wiedzieli, że co innego drobne przekomarzania w gronie współpracowników, a co innego podłe, chamskie anonimy, nie wspominając o klątwach. No ale teraz zatrudniamy takich młokosów, nie wiadomo skąd... — Urwał gwałtownie, bo chyba nagle uświadomił sobie, do kogo kieruje tę przemowę i że jego argumenty są odrobinę nietrafione. — No, w każdym razie przepraszam.

— W porządku — powiedziała, bo zrobił pauzę, która sugerowała, że jej kolej. — Przyjmuję twoje przeprosiny.

Creed odchrząknął jeszcze raz i dorzucił:

— Mam nadzieję, że ta historia nie będzie rzutować na naszą dalszą współpracę.

— Nie, oczywiście, że nie — odparła.

Było tyle rzeczy, które im przeszkadzały w efektywnej współpracy, że jedna więcej nie robiła różnicy.

— No, to dobrze. To do zobaczenia. Miłego weekendu.

„Miłego weekendu"! Kingsley musiał naprawdę nie przebierać w słowach.

Od strony drzwi rozebrzmiał cichy śmiech. Hermiona podniosłą głowę. Pucey czekał na nią, opierając się o framugę, i uśmiechał się znacząco. Najwyraźniej widział całą scenę.

— Niesamowite, nie? — powiedziała, ruszając korytarzem w stronę wind. Poszedł za nią, mimo że jego gabinet był z drugiej strony. — Spodziewałbyś się czegoś takiego?

— W sumie to tak — odparł. — Creed i Astley są przekonani, że kandydujesz na ministrę, a sądząc po tym przedstawieniu, chyba uznali, że masz szansę i lepiej być z tobą w dobrych stosunkach.

— Serio? — zdziwiła się, bo to akurat nie przyszłoby jej do głowy.

— Serio. Żal by było nie skorzystać.

Pokręciła głową.

— Nie sądzę, żebym faktycznie miała szansę.

Zacmokał z niezadowoleniem.

— Nawet gdyby była to prawda — powiedział, cedząc powoli słowa, co nieprzyjemnie przypomniało jej kogoś innego, kto w młodości miał podobne problemy z tempem artykulacji — a jak na razie nie widzę, żebyś miała mocną konkurencję, choć oczywiście tego dowiemy się we wrześniu... To co ci szkodzi kandydować? I pokazać naszych kolegom dyrektorom i przyszłemu ministrowi, że jesteś kimś, kto się liczy?

— Nie lubię poświęcać czasu i energii na przedsięwzięcia o niskim prawdopodobieństwie powodzenia.

— Naprawdę? — zdziwił się. — Myślałem, że lubisz tylko takie.

Nie mogła się nie zaśmiać.

— Przeciwnie, zawsze głęboko wierzę w sukces moich projektów.

— Więc może w ten też powinnaś uwierzyć. Przemyśl to, masz jeszcze kilka tygodni.

— Przemyślę — zgodziła się. — Pokażesz Daphne swój egzemplarz projektu integracji...? Nie zdążyłam jeszcze jej wysłać. Bo kontynuujecie to coś, co między wami jest, prawda? — dorzuciła i nagle zawstydziła się, kiedy do niej dotarło, że właściwie to żadne z nich nigdy jej nie powiedziało, że są razem, słyszała o tym tylko od Malfoya i to w formie sugestii. — Przepraszam, nie chciałam być wścibska...

— Kontynuujemy — odpowiedział, śmiejąc się. — I nie martw się, w porównaniu z moimi kolegami nie jesteś. Cassius... Zresztą nie chcesz tego wiedzieć — zapewnił, choć było wręcz odwrotnie, rozbudził jej ciekawość. — À propos naszych wspólnych znajomych... Wiesz, czemu Draco rzucił fundację?

— Co? — Spojrzała na niego bez zrozumienia. — Jak to rzucił?

— No... wysłał Daphne list, że się wycofuje. Więc nic ci nie mówił na ten temat? — zapytał i chyba dostrzegł w jej twarzy coś, z czym wcale nie chciała się zdradzić, bo odwrócił wzrok i fałszywie niezobowiązującym tonem dorzucił: — No, widocznie zachciało mu się zgrywać tajemniczego. Dowiemy się w swoim czasie... Albo i nie, z nim nigdy nie wiadomo. To co, do poniedziałku? — pożegnał się, kiedy winda podjechała, i ruszył z powrotem korytarzem.

Hermiona wsiadła do windy, na szczęście pustej, i automatycznie wcisnęła guzik swojego piętra, zastanawiając się, co, u licha, działo się z Draconem Malfoyem.


֎


Harry i Ginny opuścili Grimmauld Place 12 bladym świtem, bo mieli świstoklik o jakiejś dziwacznej porze. Hermiona wstała, żeby ich pożegnać, a potem wróciła do łóżka. Planowała spać do południa, jak zazwyczaj w sobotę, ale ponieważ piątkowy wieczór spędziła w domu, a nie na mieście, rozrzedzając krew alkoholem, jej organizm uznał, że już się zregenerował. Przez chwilę leżała w nadziei, że ciemność i wygrzana przez noc kołdra pobudzą senność; bezskutecznie. W końcu uznała swoją porażkę. Owinięta w szlafrok zeszła do kuchni i zrobiła sobie kawę, a Stworek, zanim zdążyła poprosić, zabrał się za przygotowywanie śniadania.

Przez większość przedpołudnia Hermiona kręciła się bez celu między kuchnią a salonem. Próbowała poczytać, ale żadna z czterech książek, które miała strategicznie rozłożone w różnych punktach domu, gdzie zdarzało jej się mieć akurat chwilę wolnego czasu, nie wydawała jej się wystarczająco interesująca. Sięgnęła do swojej podręcznej biblioteczki w poszukiwaniu czegoś ciekawego, choć dokładanie kolejnej lektury do stosu rozpoczętych nie było zbyt mądre. Ostatecznie nie trafiła na nic, co przyciągnęłoby jej uwagę; przeczytała parę stron z trzech czy czterech książek i każdą odkładała z powrotem na półkę. Nie miała żadnych rzeczy z pracy do zrobienia, bo obiecała sobie wolny weekend po ostatnim zabieganym miesiącu. Telewizor jak na złość akurat dzisiaj odmówił współpracy, co czasami mu się zdarzało, mimo że pan Weasley ulepszył go tak, by działał w magicznym otoczeniu. A że na zewnątrz wiało zbyt mocno, by pójść na spacer, Hermiona była skazana na zamknięcie i snucie smutnych rozważań, jak pusto i smutno jest na Grimmauld Place bez Harry'ego i Ginny. Oczywiście nie pierwszy raz została w domu sama, co roku jeździli na romantyczne wakacje we dwoje. Ale zwykle ona też wyjeżdżała albo przenosiła się tymczasowo do rodziców, albo po prostu miała tyle pracy, że nie odczuwała aż tak braku towarzystwa. Teraz zaś było okropnie. I źle to wróżyło planowanemu w niedalekiej przyszłości przeniesieniu do własnego mieszkania.

W niedzielę było trochę lepiej. Wiatr ucichł i wyszło słońce, więc Hermiona zabrała śniadanie i książkę — jedną, z myślą o tym, że jak się zmusi, by ruszyć, to się wciągnie — na podwórko. Z tyłu kamienicy mieli malutki ogród, który zagospodarowali, gdy Ginny z nimi zamieszkała po powrocie z Hogwartu — powiedziała, że absolutnie nie jest w stanie mieszkać gdzieś, gdzie nie ma ani skrawka trawnika, i Hermiona do tej pory była jej za to wdzięczna.

Kończyła pałaszować drugiego rogalika z czekoladą, gdy drzwi domu się otworzyły i po schodach zszedł Ron.

— Cześć! — zawołał, podchodząc. — Ginny mnie przysłała. Powiedziała, że smęcisz i przyda ci się towarzystwo.

Radość, którą wywołał jego widok, wyparowała.

— Nie potrzebuję niańki — odpowiedziała.

— No raczej, że nie, ale ja nie zamierzam znosić reprymendy od młodszej siostry, mam od tego mamę i Savannah, jak mnie poprosiła, to jestem. I chętnie zjem rogalika, sama na pewno nie poradzisz sobie ze wszystkimi — powiedział, sięgając po talerzyk. — Ale jeśli tak bardzo ci przeszkadzam, to mogę zjeść go w środku.

— Nie — odparła, czując się słusznie skarcona. — Przepraszam.

Ron mruknął coś niewyraźnie, bo już zdążył wgryźć się w ciasto. Przez chwilę przeżuwał, kontemplując w milczeniu to dzieło sztuki kulinarnej, a kiedy skończył, sięgnął po następnego. Nalała mu herbaty do kubka, który z cichym trzaskiem zmaterializował się na stoliku, i sięgnęła z powrotem po książkę.

— To przez Malfoya jesteś taka naburmuszona? — zapytał Ron, zanim zdążyła otworzyć na odpowiedniej stronie.

— Dlaczego zawsze uważasz, że wszystko jest przez Malfoya?

— Z przyzwyczajenia — odpowiedział bezwstydnie, po czym dorzucił: — Od wesela jesteś przygnębiona, a na weselu byłaś z nim. I nie wmawiaj mi, że chodzi o coś innego. Na pewno chodzi o faceta, znam tę rozczarowaną, zbolałą minę. Ciągle ją oglądam.

Zaśmiała się mimowolnie na tak uczciwe przedstawienie sprawy.

— Nie sądziłam, że ci to przeszkadza. Skoro tak, to może powinieneś się w końcu ustatkować?

— Dlaczego?

— Jak to dlaczego? — zdziwiła się.

— Dlaczego miałbym się ustatkować? Nawet ty nie jesteś ustatkowana i nie zauważyłem, żeby czegoś ci brakowało... No, do zeszłego tygodnia — dodał, a ona żartobliwie klepnęła go w ramię. — Ustatkowanie to nie jedyny sposób na życie. Zresztą mam już dziecko. Nie żeby taki był plan — dodał, widząc minę Hermiony. — Ale zwykle dzieci podaje się jako powód do ustatkowania, nie? Przynajmniej mama tak gada. No więc odhaczone, powinna dać mi spokój.

Hermiona nie mogła odmówić mu racji, ale nie mogła też do końca się zgodzić.

— Ale dobrze jest mieć kogoś stałego w swoim życiu, na kim można się oprzeć.

— No i przecież mam: ciebie, Harry'ego, Ginny, moich braci, mamę i tatę — wymieniał. — To cała masa ludzi, zwłaszcza jak trzeba kupić prezenty na święta...

— I naprawdę nigdy nie myślisz, że miło byłoby mieć kogoś na stałe? Albo na przykład... — zawahała się, ale jednak dokończyła: — ...wrócić do Savannah?

Uśmiechnął się uspokajająco, jakby chciał jej dać do zrozumienia, że to nie jest temat tabu.

— To nie tak, że nigdy tego nie rozważałem — przyznał — i gdyby chodziło tylko o Savannah, to moglibyśmy próbować, ale jest jeszcze Leir. Nie chcę jej tego robić. W sensie my z Savannah we dwoje jesteśmy naprawdę nieznośni, ciągle się żremy i na dziewięćdziesiąt procent to by się nie udało, a nie chcę ryzykować dla pozostałych dziesięciu, jak jest Leir. Mama ma rację, dziecko potrzebuje stabilności, nawet takiej dziwacznej, a nie ciągłych awantur, rozstań i powrotów.

— Jestem absolutnie pewna, że z tą stabilnością chodziło jej o coś innego — powiedziała Hermiona.

Ron zarechotał głośno.

— No raczej. Ale w takim razie powinna się konkretniej wyrażać, nie?

Pokręciła głową z naganą i zrezygnowawszy z prób czytania, odłożyła książkę, a w zamian sięgnęła po kubek z herbatą, który przyjemnie grzał dłonie. Zapatrzyła się w drzewo rosnące na skraju ogródka. Jeden listek, wciąż jeszcze soczyście zielony, opadł z gałęzi i pofrunął na ziemię jak przedwczesna zapowiedź jesieni.

— Więc co z tobą i Malfoyem?

— Nic — powiedziała i zdała sobie sprawę, że w sumie nie ma nic przeciwko temu, żeby mu powiedzieć. — Nagadałam mu. W sensie powiedziałam mu parę paskudnych rzeczy. Trochę to sprowokował, no ale jednak to głównie moja wina.

Ron parsknął.

— No tak, nie wiem, czemu myślałem, że mogłoby cię przygnębić coś, co on zrobił — powiedział z rozbawieniem. — Chcesz mojej rady?

Nie sądziła, żeby faktycznie chciała, ale przytaknęła.

— Zapomnij o tym. Po prostu nie myśl o nim i o tym, co zrobiłaś, żyj jak gdyby nigdy nic i zobaczysz, przejdzie ci.

No tak. Czy naprawdę spodziewała się, że Ron poradzi jej coś sensownego?

— Nie chcę — zaprotestowała. — Nie chcę zapominać i nie chcę... Lubię Malfoya, lubię się z nim przyjaźnić i nie chcę tego kończyć.

Ron rzucił jej triumfalne spojrzenie, jakby od początku do tego dążył.

— Więc co tu robisz? Czemu smęcisz, zamiast działać?

Hermiona zaśmiała się mimowolnie.

— Nigdy bym nie zgadła, że akurat ty będziesz mnie nakłaniać do spotkania z Malfoyem.

— Ja? — zasymulował zdziwienie i gwałtownie zaprzeczył: — Ja nic takiego nie powiedziałem, to twoja interpretacja. Miałem na myśli, że może powinnaś skoczyć do biblioteki, żeby poszukać rozwiązania tego problemu, albo coś. Chociaż w sumie twoje interpretacje zawsze były najlepsze — dorzucił i mrugnął do niej.

Przyciągnęła go za szyję i mocno przytuliła.

— Ale serio, powinieneś wreszcie zacząć brać odpowiedzialność za swoje czyny, a nie zapominać i żyć jak gdyby nigdy nic — powiedziała, kiedy go wypuściła z objęć, bo uznała, że nie należy tak zostawiać jego „rady".

Ron posłał jej pełne powątpiewania spojrzenie.

— Może jak spotkam kogoś, kto będzie tego warty.


֎


Cokolwiek robił Draco Malfoy, bardzo skutecznie unikał przy tym Hermiony. W niedzielę i w poniedziałek rano nie zastała go w domu — a przynajmniej jego skrzat tak twierdził, choć nie potrafił powiedzieć, gdzie Draco jest i kiedy wróci. Sprawiał wrażenie sterroryzowanego, kiedy na kolejne pytania Hermiony odpowiadał, że jego pan nie opowiada mu o swoich planach, więc odpuściła. W poniedziałek po południu spróbowała złapać Malfoya w klubie, oczywiście bezskutecznie. Tam powiedzieli jej, że zajrzał na chwilę rano i prawdopodobnie przyjdzie też następnego dnia, ale nie wiedzieli, o której, a nie mogła przecież urwać się z pracy po to, by czatować na Dracona Malfoya. Jego kominek nadal był zablokowany, również dla jej ministerialnego gabinetu. Próbowała kilka razy dzwonić na komórkę, ale oczywiście nie odebrał. Powoli kończyły jej się pomysły.

Podczas poniedziałkowego dyżuru w fundacji dorwała Daphne w jej cuchnącej detergentem kanciapie i zamknąwszy szczelnie drzwi, żeby Fiona nic nie usłyszała, przystąpiła do ataku. Niestety niewiele się dowiedziała.

— Nie wiem, co ten dupek wyprawia — powiedziała Daphne, a jej ton świadczył, że jest bardziej zawiedziona niż rozgniewana. — W ogóle z nim nie rozmawiałam, przesłał mi tylko liścisk, że rezygnuje z dalszej pracy dla fundacji, masz pojęcie? Siedem lat w tym siedzimy, zatrudniłam go, kiedy absolutnie nikt nie chciał mieć z nim do czynienia, okej, ty mnie do tego nakłoniłaś, ale przecież mogłam odmówić... A on wysyła mi liścik. Myślałam, że to przez projekt i rada nadzorcza go przekabaciła, ale to chyba grubsza sprawa, bo słyszałam od Sissy, że sprzedaje też udziały w klubie.

— Sprzedaje klub? — powtórzyła Hermiona. — Ale przecież... Nie, to niemożliwe, przecież on uwielbia ten klub!

— No właśnie. Dziwne, nie? Sissy powiedziała, że zaproponował wykupienie części udziałów jej bratu, a przecież by sobie tego nie zmyśliła. Nie mam pojęcia, co... — zaczęła i nagle urwała. Jej badawcze spojrzenie spoczęło na Hermionie. — A ty nic o tym nie wiesz?

Hermiona pokręciła głową i powiedziała, starając się brzmieć naturalnie:

— Nie, ale nie rozmawialiśmy od zeszłej soboty.

— Czyli od wesela Ginny Weasley i Harry'ego Pottera, na którym byliście razem — dopowiedziała Daphne oskarżycielskim tonem. — Nawet nie chcę wiedzieć, co się stało, ale napraw to.

— Myślisz, że nie próbowałam? — warknęła niezbyt grzecznie Hermiona, bo przywykła do wyrazów przesadnej sympatii ze strony Daphne i nie spodobał jej się ten krytyczny ton. — Unika mnie.

Daphne popatrzyła na nią z zastanowieniem.

— Jutro tu będzie. Odpisałam mu na ten jego żałosny liścik, że jeśli chce się wykręcić, to ma mi to powiedzieć osobiście. Zapowiedział się na piątą.

— Będę — obiecała Hermiona i uciekła do siebie, na wypadek gdyby jednak Daphne chciała coś z niej wyciągnąć.

We wtorek zaczaiła się na Dracona w pokoju socjalnym. Widziała, jak wchodził, mijając się w drzwiach z wychodzącą Fioną. Dziewczyna zatrzymała się, żeby mu coś powiedzieć, ale słuchał z wyraźną niechęcią i odpowiedział jednym czy dwoma słowami, więc uśmiechnęła się tylko do niego i poszła. Hermiona nie ruszyła się ze swojej kryjówki, bo chciała mu dać w spokoju załatwić sprawy z Daphne i dopiero kiedy drzwi od jej gabinetu się otworzyły, ruszyła do holu.

Draco zatrzymał się jak wryty na jej widok.

— Cześć — przywitała się.

Nie odpowiedział, a jego mina nie wróżyła dobrze. Nie sprawiał wrażenia rozgniewanego, raczej obojętnego, ale był spięty, jakby usilnie próbował się pohamować.

— Słyszałam, że odchodzisz z fundacji.

Obejrzał się przez ramię na gabinet Daphne, ale wciąż nic nie mówił. Hermiona uznała, że dalsze próby nawiązania zdawkowej konwersacji są bez sensu i należy przystąpić do konkretów.

— Przepraszam za to, co powiedziałam w sobotę. Nie myślałam do końca trzeźwo, nie miałam na myśli tego, co powiedziałam. Zaskoczyłeś mnie i...

— Dostałem twój list — przerwał jej oschłym tonem. — I musiałem go przeczytać.

Mimowolnie skierowała wzrok na jego dłonie, ale nie potrafiła stwierdzić, czy są podziobane. Zresztą z jakiego powodu miałby zostawić ślady?

Wielka gula urosła jej w gardle, gdy zdała sobie sprawę, że nie, raczej nie zapomniał odpisać na jej list, ani ten pierwszy, ani ten drugi.

— Więc nie zamierasz przyjąć moich przeprosin? — zapytała cicho, nadal patrząc na jego ręce.

Słyszała, jak głośno wciągnął powietrze i wypuścił je z pełnym irytacji sapnięciem.

— Przyjmuję — powiedział krótko. — Po prostu nie chcę cię nigdy więcej widzieć.

Wyminął ją szybkim krokiem i zanim zdążyła zrobić cokolwiek — złapać go za rękaw, powiedzieć coś jeszcze albo chociaż spojrzeć mu w twarz — zniknął za drzwiami, które zamknęły się za nim z głośnym trzaskiem.

Gula jakby przesunęła się z gardła w okolice mostka, bo Hermiona poczuła tam nagły ciężar i coś ją zakłuło w płucach, jakby nadmierny wysiłek odebrał jej dech. Zatrzęsły jej się barki i ramiona i zanim zdążyła się zorientować, co się dzieje, i jakoś to powstrzymać, zaszlochała głośno.

Przytknęła dłoń do ust, żeby stłumić dźwięk, ale za późno; Daphne wyskoczyła z gabinetu i dopadła do niej.

— Jezu, co za palant! — wykrzyknęła, dając to zrozumienia, że słyszała tę żenującą rozmowę, co sprawiło, że Hermiona zaszlochała jeszcze bardziej. Daphne objęła ją mocno i położyła sobie jej głowę na ramieniu, jednocześnie głaszcząc ją po plecach. — No już, już dobrze, wszystko się ułoży. Nie martw się, będzie dobrze, to tylko mały melodramatyczny pokaz z jego strony, skłonność do przesady wyssał z mlekiem matki... Cokolwiek się stało, na pewno nie było aż tak źle. Przejdzie mu i wszystko będzie dobrze, zobaczysz.

Ale chociaż łagodny potok słów w połączeniu z okrężnymi ruchami dłoni pomogły jej się uspokoić, Hermiona nie wierzyła, żeby miało być dobrze; albo chociaż tak jak wcześniej.


֎


Przez cały wieczór Hermiona smęciła tak bardzo, że sama siebie miała dosyć. Jeszcze nigdy aż tak nie brakowało jej towarzystwa. A ponieważ miała fatalny humor, doszła do niezbyt przyjemnej konkluzji: pozornie otaczało ją całkiem sporo osób, ale kiedy przyszło co do czego i zabrakło Malfoya oraz Ginny i Harry'ego, to nie miała z kim porozmawiać. Nie mogła przecież pójść wypłakać się mamie, nie była małym dzieckiem. Po tym ataku histerii w fundacji z całą pewnością nie chciała widzieć się z Daphne, choć ta zaproponowała, by wyszła na drinka z nią i Adrianem. Ron, owszem, potrafił ją pocieszyć i rozbawić, ale efekt był krótkotrwały, a poza tym pewnie uważał temat za zamknięty, skoro już raz o tym rozmawiali. A inni ludzie, których normalnie bardzo lubiła i chętnie widywała — jak Neville, Luna, Savannah czy nawet Parvati — zupełnie się do tego nie nadawali.

Kusiło ją, by spróbować jakoś złapać Ginny, ale zrezygnowała z tego pomysłu. Nie będzie przeszkadzać im w podróży poślubnej po to, żeby powiedzieć, że Draco Malfoy nie chce jej więcej widzieć, przecież to żałosne.

Zadręczała więc samą siebie.

W nocy długo nie mogła zasnąć, toteż następnego dnia w pracy była marudna i czepialska, bardziej niż zwykle. Pracownicy ewidentnie jej unikali, a Waker, który przysiadł się do niej w kantynie podczas lunchu, na pewno szybko pożałował tego ruchu, bo reagowała kąśliwymi uwagami niemal na wszystko, co mówił. Gdy wróciła do siebie i ochłonęła, zrobiło jej się głupio, więc kiedy zajrzał do niej po południu, skuliła się w sobie w oczekiwaniu na zasłużoną reprymendę.

— Słuchaj, wiem, że nie masz dzisiaj humoru — powiedział, co sprawiło, że natychmiast znowu się zjeżyła — ale może miałabyś ochotę wyskoczyć wieczorem na drinka? Idę ze znajomymi do Fortuny.

— Nie wiem, czy upicie się na smutno jest tym, czego mi trzeba — odburknęła.

Zaśmiał się w odpowiedzi.

— Więc może sprawdź? — zasugerował. — Umówiliśmy się na siódmą, za pięć będę przed Dziurawym Kotłem. Przyjdziesz?

W Fortunie, o ile wiedziała, przynajmniej podawali normalny alkohol.

— Przyjdę — zdecydowała szybko. — Dzięki.

Mrugnął do niej jednym okiem, uśmiechnął się i wyszedł. Cóż, skoro piątkowe wieczory alkoholowe należały do przeszłości, może należało znaleźć sobie inne towarzystwo.


֎


Do ostatniej chwili Hermiona nie była przekonana, czy pójdzie na spotkanie z Wakerem i jego przyjaciółmi. Osamotnienie i przygnębienie skutecznie wyleczyły ją z nadmiernego krytycyzmu w stosunku do towarzystwa i sama siebie ganiła, że narzekała na biednego Wakera tylko dlatego, że nie był zbyt interesującym rozmówcą. Bardziej interesujący rozmówcy mieli niestety przesadną skłonność do dramatyzowania, więc może należało przemyśleć swoje priorytety i oczekiwania co do ludzi. I nieco jaśniej formułować swoje pragnienia, zamiast uciekać się do skomplikowanej leksyki niczym zadzierająca nosa snobka; zwłaszcza gdyby zechciała jednak przespać się z Wakerem. Chociaż nie chciała. Waker ewidentnie nie pociągał jej w ten sposób, więc przespanie się z nim byłoby pewnego rodzaju próbą zrekompensowania sobie ostatniego, przerwanego stosunku, a ona nie była dzieckiem, żeby cokolwiek sobie w taki sposób rekompensować.

O ile więc nie widziała przeciwwskazań do wyjścia z Wakerem, o tyle nie była przekonana, czy chce się spotkać z jego przyjaciółmi, zapewne równie rozrywkowymi i niefrasobliwymi jak Waker, a przede wszystkim — obcymi. Stanowczo nie miała ochoty na uprzejmościowe pogaduszki z nowymi ludźmi ani tym bardziej na pogawędki o quidditchu czy o czym rozmawiało się niezobowiązująco z kimś, kogo dopiero się poznało. Ale jeszcze bardziej nie miała ochoty na kolejny wieczór i weekend spędzony w samotności; i to ją ostatecznie przekonało.

— Już myślałem, że nie przyjdziesz — powiedział Waker, kiedy za trzy siódma Hermiona pojawiła się pod Dziurawym Kotłem.

— Ja też — przyznała.

Zaśmiał się. Kiedy weszli do środka, chwycił ją za rękę, żeby nie rozdzielił ich tłum zebrany w Dziurawym Kotle, a gdy przeszli na drugą stronę, nad ją trzymał. Hermiona nie oponowała.

Jego znajomi, trzech chłopaków i dwie dziewczyny, nie wydawali się zaskoczeni jej obecnością; może zdążył ich uprzedzić. Nie zachowywali się z tą irytującą grzecznością, mającą skryć niepewność, z czym Hermiona najczęściej się spotykała, gdy wchodziła w nowe towarzystwo. Nie byli też całkiem obcy; kojarzyła twarz jednego z chłopaków (pewnie grał w quidditcha), a jedna z dziewczyn, Mercy, przypomniała, że kiedyś rozmawiały w księgarni o powieściach Iny Perolli podczas premiery jej najnowszej książki. To stanowiło dobry punkt wyjścia do dłuższej debaty na temat współczesnej literatury popularnej — w czasie której Hermiona zganiła się w myślach za przedwczesne zakładanie, że przyjaciele byłego gracza quiddtcha nie będą mieli nic ciekawego do powiedzenia; zwłaszcza że ona sama była przyjaciółką aktualnych graczy, więc powinna wiedzieć lepiej.

Było więc miło, nawet lepiej niż po prostu miło. Na tyle, że kiedy po dziesiątej na parkiecie zaczęli się gromadzić tańczący ludzie, Hermiona ruszyła tam razem ze znajomymi Walkera. I tańczyła; z Mercy i z Lucy, z Frankiem, Coleridge'em i Patrickiem; i z samym Wakerem; i wcale nie protestowała, kiedy przyciskał ją do siebie odrobinę zbyt mocno.

A klasyczna margarita smakowała tak dobrze, jak zwykle.


֎


Picie z nieznajomymi było całkiem przyjemne, dopóki trwało; i zdecydowanie mniej przyjemne, gdy się skończyło i nastał dzień kolejny. W głowie jej pulsowało, a gardło miała wyschnięte na wiór. Zanim otworzyła oczy, Hermiona głęboko pożałowała tych wszystkich drinków z wczoraj. Że też nie poprzestała na dwóch czy trzech, kiedy jeszcze pamiętała, że jest w domu sama i nikt troskliwie nie zostawi jej na stoliku nocnym fiolki z eliksirem na kaca.

Chociaż był przecież Stworek. Być może mógłby jej podać eliksir z apteczki. Oczywiście będzie przy tym na nią patrzył jak na utrapienie — dlatego zazwyczaj nie prosiła go o zrobienie czegoś, co równie dobrze, choć nieco wolniej, mogła zrobić sama — ale trudno, lepsze to niż powolne zsuwanie się po schodach lub próba czarowania z zaćmioną głową.

Otworzyła oczy i podniosła się do pozycji siedzącej, a potem zamarła. Gdzie ona, do cholery, trafiła?

Pokój był spory i jasny, w przeciwieństwie do jej sypialni, w której zawsze panował półmrok, ale wystrój sugerował, że nie jest to jedno z (wciąż dość licznych) niezagospodarowanych pomieszczeń na Grimmauld Place 12. Wyglądał trochę jak lokum nastolatka, bo ściany poobwieszano plakatami drużyny quidditcha, ruchomymi zdjęciami w ramkach i medalami, a nad łóżkiem wisiał charakterystyczny szalik w czarne i czerwone paski, choć nie wiedziała, jakiego klubu są to barwy. Reszta pokoju na szczęście zdawała się należeć do kogoś rozsądniejszego: biurko było uporządkowane, na regale stały książki (a nie, na przykład, figurki graczy na małych miotełkach), a po podłodze nie walały się żadne rzeczy, wyjąwszy jej buty i torebkę. I tylko fotel sprawiał nieco bałaganiarskie wrażenie, bo leżał na nim stos ubrań, które szybko zidentyfikowała jako własne, od czerwonej koszuli po beżowe majtki.

Niedobrze, bardzo niedobrze.

Drzwi otworzyły się i stanął w nich Waker, w krótkich spodenkach i koszulce oraz z tacą w rękach.

— O, obudziłaś się? Bardzo dobrze, bo nie chciałem ryzykować, niektórzy ludzie reagują bardzo agresywnie, gdy się ich budzi — zażartował. — Mam dwie wiadomości, dobrą i złą. Dobra: zrobiłem śniadanie. Zła: za godzinę powinniśmy być w pracy.

Postawił tacę na stoliku przy łóżku, a sam usiadł obok niej i się uśmiechnął.

Gdyby miała jakieś wątpliwości i łudziła się, że zdjęła majtki w nocy, żeby było jej wygodniej spać, to jego familiarny ton i ten uśmiech ostatecznie pozbawiłby ją złudzeń.

— Chyba... wypiłam wczoraj zbyt dużo — wychrypiała, bo nie przeszło jej przez gardło to, co naprawdę chciała powiedzieć.

Ponieważ Waker nie był jasnowidzem, oczywiście się nie domyślił.

— Zdarza się — powiedział pogodnie. — Tu masz eliksir. — Sięgnął do tacy po fiolkę ze znajomo wyglądającym płynem i szklankę. — I sok.

Zupełnie jakby dostał szczegółowe instrukcje od Ginny.

— Dzięki.

Wypiła jedno i drugie i trochę rozjaśniło jej się w głowie. Ale nie na tyle, by pojawiło się tam coś więcej niż przebłyski: ona uwieszona na ramieniu Wakera, kiedy wychodzili z Fortuny, śmiejąc się głośno; futryna drzwi, w którą uderzyli, całując się szaleńczo; trzask materiału, gdy ściągała koszulę z Wakera.

— Lepiej? — zapytał, kiedy odstawiła szklankę na tacę. — Wiesz... wczoraj było bardzo miło — powiedział innym tonem, bardziej miękkim, i przysunął się bliżej.

— Na pewno — mruknęła niejednoznacznie, ale pozwoliła mu się pocałować.

Próbowała wyczuć, czy to jest w jakiś sposób znajome, jednak ani jego usta na jej własnych, ani dłoń na karku, ani wreszcie ciężar ciała przygniatający ją do materaca nie wywoływały żadnych wspomnień, a Waker ewidentnie się rozochocił. Zastanawiała się, jak z tego wybrnąć, żeby nie zrobić z siebie całkowitej idiotki, kiedy sam odsunął się od niej trochę.

— Mamy czas? — zapytał.

— Nie — odpowiedziała, starają się nie brzmieć, jakby jej ulżyło. — Muszę skoczyć do domu, wziąć prysznic i się przebrać...

— Zjedz chociaż śniadanie — zatrzymał ją, kiedy próbowała wyjść z łóżka. — Wiem, że nie jestem w tym najlepszy, ale chyba udało mi się nie spalić tostów.

Pozwoliła postawić sobie tacę na kolanach i sięgnęła po pieczywo i dżem, ale chociaż z jedzeniem było wszystko w porządku, smakowało jej jak tektura. I chyba nie była to kwestia pozostałości kaca, z którymi nie uporał się eliksir. Zmusiła się, by dokończyć tost, a potem stanowczym ruchem odsunęła tacę.

— Naprawdę muszę już iść — powiedziała.

Nie wyglądał, jakby zamierzał zostawić ją samą, więc wyszła nago z łóżka i podeszła do fotela, żeby jak najszybciej się ubrać.

— Gdzie...? — zapytała, otwierając drzwi.

— Tędy.

Wąskim korytarzem poprowadził ją do drugiego pokoju, saloniku mniejszego niż sypialnia, w którym zmieścił się jednak kominek. Sięgnął po woreczek z proszkiem Fiuu stojący na gzymsie i podał jej.

— To do zobaczenia w pracy — powiedział i pochylił się nad nią, żeby ją szybko pocałować.

— Do zobaczenia — odpowiedziała i sypnęła proszek w ogień.

Wyszedłszy z kominka, wygasiła płomień, zablokowała ruszt i opadła bez sił na dywan. No cóż, zdarzało się. Większych szkód nie było. Waker przynajmniej był miły i sądząc z urywków wspomnień, które miała, do niczego jej nie zmuszał; a poza tym czy nie właśnie do tego dążyła? Wszystko było okej.

A mimo to strasznie chciało jej się płakać.


֎


Draco był dość zadowolony. Skutecznie udawało mu się unikać odwiedzin w Malfoy Manor i samej matki. Do dworu po prostu nie poszedł, wysłał rodzicom wiadomość, że jest zajęty i niestety nie może w tym tygodniu zjeść z nimi obiadu; a skrzatom kazał mówić, na wypadek gdyby matka zafiukała, że go nie ma. Starał się zresztą spędzać w mieszkaniu jak najmniej czasu, dzięki czemu ominął dwie wizyty Granger. Za to nie zdołał się wymigać od czytania jej listów, ponieważ nasłała na niego krwiożerczą sowę, która piszczała i atakowała go, gdy nie chciał odebrać przesyłki. Próbując jednocześnie chować się przed atakami potwora i trafić w niego Drętwotą, Draco zastanawiał się, co z nimi, do cholery, było nie tak, z jego matką i z Granger, że nasyłały na niego agresywne stworzenia. Uparł się jednak, że się nie podda, i toczyli zażarty pojedynek między meblami w salonie, on i ten przeklęty puchacz. Najprawdopodobniej skończyłoby się zwycięstwem sowy, gdyby nie zjawiła się Chili. Skrzatka jakimś cudem zdołała wyjąć list z sowich szponów i zaczęła go otwierać, a wtedy Draco rzucił się, żeby jej go wyrwać. Od czytania listu Granger gorsze było tylko to, że ktoś inny mógłby go przeczytać, choćby jego własna skrzatka.

List wyglądał jak wyjęty z podręcznika, na pewno dostałaby wysoką notę u Edgecombe'a, nadętego starucha, u którego Draco odbywał przez miesiąc karę. Zawierał wszystkie niezbędne elementy, łącznie z szerokim nakreśleniem sytuacji, jakby samo uczestniczenie w niej nie było wystarczająco okropne i koniecznie trzeba było to jeszcze powtórzyć. Granger namiętnie przepraszała za „pochopne, nieprzemyślane słowa" i zażegnywała się, że wcale nie uważała, że nie jest dobrym człowiekiem (tak, pewnie się pomyliła i tak naprawdę chciała wyznać, że jest dla niej ideałem mężczyzny), a także wyrażała nadzieję, że Draco zechce jej wybaczyć i zapomnieć ten wybuch. Cóż, może mógłby, gdyby ona raczyła nie zapominać, że oprócz paskudnych słów nastąpiły także oświadczyny; i gdyby odniosła się jakoś do tej kwestii, najlepiej błagając, by jednak się z nią ożenił.

Oczywiście nie zrobiła tego, więc rzucił szybkie Incendio na list. Kiedy pergamin płonął, pożałował, bo zdał sobie sprawę, że to mógł być ostatni, jaki od niej dostał. Ale niepotrzebnie się martwił, w czwartek przyszedł kolejny, tym razem zdawkowe zaproszenie na piątkowe spotkanie. Jakby po tym wszystkim mogli tak po prostu pójść na drinka!

Wydzwaniała też na komórkę i Draco uświadomił sobie, że prędzej czy później przydybie go w fundacji; to była ostatnia rzecz, która ich łączyła. Bez większego żalu napisał więc do Daphne, że rezygnuje — Daphne miała teraz Puceya od czarnej roboty, a jego usługi najwyraźniej i tak były mało warte. Odpisała mu, że ma gdzieś jego melodramatyczne liściki i jeśli chce złożyć wypowiedzenie, to ma to zrobić jak dorosły człowiek, w siedzibie. Chętnie kazałby jej wypierdalać, ale obawiał się, że to, co zadziałało na Weasley, nie poskutkuje z Daphne; może dlatego, że jej nie płacił.

Zirytowało go to do reszty, toteż zamiast odpisać, poszedł odwiedzić ciotkę Andromedę. Należała do tych fantastycznych osób, które zawsze siedziały w domu, dzięki czemu nigdy nie musiał się zapowiadać. Niestety nie było Teddy'ego, bo pojechał na wycieczkę rowerową z kolegą z sąsiedztwa i jego rodzicami, więc zamiast ganiać z nim, podjadając ciastka, Draco podjadał ciastka, będąc obiektem uważnej obserwacji ciotki Andromedy.

Zaatakowała od razu przy herbacie, jak zwykle niewinnie:

— Wszystko dobrze u ciebie? Coś kiepsko wyglądasz.

— Jestem zmęczony — próbował się wykręcić.

— Czymś konkretnym?

— Życiem.

— Życiem — powtórzyła bez śladu ironii. — A przypomnij mi, ile ty masz lat, kochany?

Rzucił jej nieprzychylne spojrzenie, a ona zaśmiała się głośno.

— Po prostu... Chyba potrzebuję zmiany — powiedział.

— Zmiany w sensie wakacji czy czegoś bardziej drastycznego?

— Nie sądzę, żeby wakacje mi pomogły — odparł.

Pokiwała głową ze zrozumieniem.

— Więc zrób tę zmianę.

— Nie wiem, czy... — zaczął i zaciął się. Andromeda patrzyła na niego z zainteresowaniem. — Nie wiem, czy warto.

— No i nie dowiesz się, póki nie spróbujesz — zauważyła niezwykle błyskotliwie. Jego nadąsana mina powiedziała jej chyba, co o tym sądzi, bo zaśmiała się. — Draco, jesteś młody, zdrowy i dobrze sytuowany. Możesz robić, co chcesz, możesz próbować i popełniać błędy, najprawdopodobniej nie będą cię one zbyt dużo kosztowały. Jeśli masz dość życia, które prowadzisz, zacznij robić coś innego. Możesz.

Wzruszył ramionami, żeby mogła to zinterpretować dowolnie, jako zgodę bądź nie. Jak zwykle zrozumiała najlepiej: dała temu spokój.

— Widziałeś to? — zmieniła temat, pokazując mu wydanie specjalne „Proroka", to o ślubie Pottera. Skamieniał. — Ten fotograf jest fantastyczny, wyszłam niesamowicie korzystnie! — zauważyła, podtykając mu pod nos stronę, na której było jej zdjęcie. — Prosiłam go, żeby robił mi zdjęcia z lewej strony, ten profil mam zdecydowanie lepszy... I ten opis! Wspomnieli nawet o Nimfadorze, wiesz?

Draco nie wiedział. Przeczytał ten pieprzony tekst kilkanaście razy, ale zupełnie nie zwrócił na to uwagi, zbyt zajęty pławieniem się w bagienku, jakim była jego własna, beznadziejna charakterystyka.

— To miło — powiedział. Pochylił się nad gazetą i spojrzał na nią, jakby porównywał. — Hm, jak dla mnie niczym się nie różni, oba profile masz tak samo doskonałe.

Zaśmiała się dobrotliwie.

— Fircyk! Ty też wyszedłeś bardzo dobrze — dorzuciła, przekręcając strony.

Przyłożył dłoń do gazety, żeby ją powstrzymać.

— Wiem, ja zawsze dobrze wychodzę. Mam dobre geny.

— A czytałeś, co Rita napisała? Wróży ci szybki ożenek z Hermioną Granger. — Andromeda zaśmiała się tak drwiąco, że poczuł się nieco zirytowany.

— To aż tak zabawne?

— Przecież wy nie jesteście razem — powiedziała nieuważnie, wyciągając mu gazetę spod ręki i jednak przekręcając stronę. Ze zdjęcia szczerzył się do nich Neville Longbottom. — Czy nie to zawsze powtarzasz swojej matce?

— No i co z tego? Moglibyśmy. Znamy się od lat. Są ludzie, którzy znali się znacznie krócej, a się pobrali.

— Ale zanim się pobrali, zapewne byli przez jakiś czas w związku, w dzisiejszych czasach nikt nie przeskakuje od zwykłej znajomości do małżeństwa. Właściwie nawet w moich czasach byłoby to dziwaczne — dorzuciła rozbawionym tonem. — I jak to się ma do tego, że... — Spojrzała na niego znad stron, po czym nagle zmieniła się na twarzy. — Czy ty...

— Muszę już iść. — Zerwał się nagle z fotela, przerażony, że jakimś cudem się wszystkiego domyśliła. — Zapomniałem, że... Mam coś jeszcze do zrobienia.

— Odwiedź matkę — powiedziała mu jeszcze w progu. — Marudziła, że dawno cię nie było, a jak się dowie, że do mnie przyszedłeś, to będzie marudzić jeszcze bardziej.

— To jej nie mów — zaproponował.

Pokręciła głową nad jego niedomyślnością.

— Jakbyś nie znał Narcyzy. Żebym nie wiem, jak się starała, i tak to ze mnie wyciągnie.

Widać to u nich rodzinne.


֎


Przez weekend Draco symulował chorobę, żeby nie odwiedzać Malfoy Manor. Udawał przed własnymi skrzatami, bo wiedział, że są beznadziejnymi kłamcami, zwłaszcza w konfrontacji z matką. Było to skrajnie żałosne; ale przestał robić sobie wyrzuty, gdy usłyszał, że matka z nimi rozmawia. Liczył na to, że zaspokoi głód wiedzy przez kominek, jednak po chwili uchylone drzwi jego sypialni rozwarły się i usłyszał ciche kroki.

— Draco? — wyszeptała matka, kiedy podeszła do łóżka.

Rozważał udawanie pogrążonego w śnie, ale obawiał się, że go przejrzy; jako dzieciak nigdy nie zdołał jej oszukać.

— Mhm? — wymruczał możliwie zbolałym tonem.

— Nie wolałbyś chorować w domu?

— Nie — powiedział i po chwili dodał: — Nie chcę was zarazić. Ojciec ma osłabioną odporność.

— Co ci jest?

— Nie wiem. Przeziębienie.

— Widziałeś się z lekarzem?

— Nie.

— A brałeś coś?

— Tak.

— Co?

Jezu, jaka ona była nieznośna, czy nie widziała, że jest chory?!

— Jakiś eliksir na przeziębienie.

— Jakiś?

— Mhm.

Milczała przez chwilę. Potem położyła rękę na jego głowie i go pogłaskała.

— Przyślę ci nalewkę babci Druelli przez skrzata.

— Zrobioną z jej receptury czy przez nią? — zapytał.

— Z receptury. — Nie widział jej twarzy spod przymkniętych powiek, ale usłyszał rozbawienie w jej głosie. — Chociaż te jej też byłyby jeszcze dobre. Przyjdź do nas, jak zmienisz zdanie. Albo jak wyzdrowiejesz — dodała po krótkiej pauzie.

Prawdopodobnie i tym razem go rozgryzła.

Materac ugiął się pod jej ręką, gdy podparła się, by wstać. Ale zanim to zrobiła, pochyliła się i pocałowała go w czoło, jakby znów miał pięć lat.

Powinien częściej symulować chorobę.

Wszechświat był jednak innego zdania, bo karma dopadła go zaraz na początku następnego tygodnia. W poniedziałek Draco postanowił skorzystać rady ciotki Andromedy (tak, chodziło o ciotkę, a nie o to, że ktoś inny uznawał jego dotychczasowe życiowe osiągnięcia za bezwartościowe) i poszedł na spotkanie, które przyniosło mu dość obiecującą perspektywę. Niestety we wtorek łut szczęścia się wyczerpał. Draco umówił się z Daphne w siedzibie fundacji, żeby osobiście kazać jej się odpierdolić; to znaczy złożyć wypowiedzenie. Starał się wybrać porę dość późną, by nikogo więcej nie spotkać, ale jak na złość Fiona pracowała dłużej, choć we wtorki zawsze wychodziła przed czternastą, i wpadł na nią w drzwiach.

— Draco! — zawołała na jego widok. — Daphne mówiła, że odchodzisz. To prawda?

— Tak — burknął w odpowiedzi.

— Wielka szkoda, świetnie nam się razem pracowało. Przynajmniej nie zasypywałeś mi biurka stertą faktur, jak niektórzy — dodała tytułem wyjaśnienia, na jakiej podstawie tak twierdziła, bo w rzeczywistości niewiele mieli ze sobą do czynienia. — Wiem, że Daphne też bardzo żałuje... Dlaczego tak właściwie odchodzisz?

Wzruszył ramionami; nie chciało mu się wymyślać żadnej wymówki. Chyba uznała to za próbę spławienia, bo zmarszczyła lekko czoło i odsunęła się o krok.

— No tak — powiedziała, jakby kontynuowała wątek. — To... do zobaczenia kiedy indziej. I gdzie indziej — dorzuciła z uśmiechem i wreszcie sobie poszła.

Kiedy zeszła mu z oczu, przyszło mu do głowy, że mógł być grzeczniejszy, ostatecznie nic mu nie zrobiła, przeciwnie — zawsze była dla niego miła, nawet bardziej niż dla innych. Może nawet powinien się z nią umówić, kiedyś sama mu to proponowała. A teraz, kiedy już razem nie pracowali, nie było żadnych przeciwwskazań, po rozstaniu nie musieliby ciągle na siebie wpadać.

Tak, zdecydowanie musi się z kimś umówić. Nie będzie przecież w nieskończoność rozpaczać po... W sumie po niczym.

Daphne siedziała w swoim obrzydliwie ciasnym i śmierdzącym gabinecie, nadając przez telefon.

— Tak... Tak, tak, będzie dobrze. Nie, nie musisz do mnie dzwonić po potwierdzenie, zdecyduj sam... Jeśli wyjdzie trochę więcej... Mamy mocny zapas, będzie okej. Dobra, muszę kończyć, arcyksiążę się zjawił.

Po tym ostatnim zorientował się, że rozmawiała z Puceyem. Minęły już prawie trzy miesiące, a oni nadal się grzmocili, mimo że dla Adriana miała to być tylko odskocznia po Sophii, a Daphne chyba z nikim nie wytrzymała dłużej niż miesiąc (pomijając te luźne znajomości z okazjonalnym seksem; jeśli je liczyć, to z jednym gościem z Argentyny była niemal cztery lata, ale widywali się raz na pół roku). I na dodatek wyglądała na tak zadowoloną z życia, że cisnęło mu się na usta pytanie, czy pieprzyła się z Puceyem jeszcze przed rozwodem.

— No więc? — zapytała.

— Co mam ci podpisać? — odpowiedział pytaniem na pytanie.

Pokręciła głową z niedowierzaniem.

— O co chodzi, Draco? Tak szczerze? Jeśli o Hermionę, to możemy to załatwić inaczej, nie musisz jej tu widywać. Właściwie to w ogóle nie musisz przychodzić do biura, na zebraniach zarządu też się obejdę bez ciebie.

— Nie, nie chodzi o nią — odpowiedział, kiedy skończyła, i od razu uświadomił sobie, że powinien zaprzeczyć wcześniej, jeśli miało to brzmieć wiarygodnie. — Nie będę miał czasu na fundację.

— Pracujesz cztery godziny w tygodniu, pomijając kryzysowe interwencje — przypomniała. — Co będziesz robił? Słyszałam, że sprzedajesz też klub.

— Nie sprzedaję — zaprzeczył. — Sprzedaję tylko część udziałów, pewnie i tak zostawię sobie większość.

— Więc czemu?

Nie potrafił jej powiedzieć, że zmęczyła go samodzielność i niezależność. Wątpił, żeby zrozumiała.

— Potrzebuję więcej ludzi do ogarniania klubu.

— Bo? Co będziesz robił? — powtórzyła pytanie i westchnęła ciężko. — Wiesz, myślałam, że jesteśmy przyjaciółmi. A przyjaciele mówią sobie różne rzeczy.

Oprócz tych, których sobie nie mówią. Jak na przykład to, że uważają cię za złego człowieka.

— Chcę się włączyć w taki jeden projekt — powiedział wreszcie, uznając, że coś musi jej dać, żeby się odczepiła, a tyle mógł zdradzić. — To jeszcze nic pewnego, więc wolałbym o tym nie opowiadać, dopóki nie zacznę. Ale jak dobrze pójdzie, to pochłonie mi masę czasu, więc muszę odpuścić inne rzeczy. Jeśli będziesz potrzebowała pomocy na szybko, to zawsze możesz do mnie zadzwonić — zapewnił ją, nagle zawstydzony, że ją z tym zostawia; ostatecznie nie wiadomo, kiedy Puceyowi się znudzi. Dopiero poniewczasie przypomniał sobie, że pierwszym powodem do zrezygnowania z fundacji była chęć pozbycia się tego przeklętego telefonu. — I oczywiście nadal będę sponsorem, mogę nawet podwyższyć miesięczną darowiznę...

— Mam dość pieniędzy i od ciebie, i od twojej matki, na razie nie narzekam na finansowanie — przerwała mu i z kolejnym westchnieniem podała mu dokument z jego wypowiedzeniem. — Wróć, jeśli będziesz mógł.

Wyszedł z jej gabinetu niesamowicie poirytowany, chociaż przecież wszystko przebiegło zgodnie z planem, a Daphne nie była nawet w połowie tak upierdliwa, jak zakładał. I nagle zatrzymał się, bo na środku hallu stała Hermiona Granger we własnej osobie. Najwyraźniej czekała specjalnie na niego, bo podeszła i zaczęła coś mówić.

Gorąco uderzyło mu do głowy, sprawiając, że nie mógł zrozumieć znaczenia słów, które wypowiadała. Nie powinna tu być, nie miała prawa tu być, to nie jej godziny pracy, pracowała w poniedziałki i na pewno od wczoraj nie wpadło jej nic pilnego do zrobienia. A jednak była i doskonale wiedział, komu zawdzięczał tę wątpliwą przyjemność.

— Przepraszam za to, co powiedziałam w sobotę — doleciało go, kiedy wreszcie się trochę uspokoił. — Nie myślałam do końca trzeźwo, nie miałam na myśli tego, co powiedziałam. Zaskoczyłeś mnie i...

— Dostałem twój list — przerwał jej natychmiast. Jeszcze tego brakowało, by powiedziała głośno, czym ją zaskoczył, podczas gdy Daphne, był tego absolutnie pewien, podsłuchiwała pod drzwiami. — I musiałem go przeczytać.

Wyglądała kiepsko, cerę miała poszarzałą, pod oczami sińce, a włosy jeszcze bardziej skołtunione niż zwykle. Pewnie tyrała godzinami w ministerstwie, zaniedbując sen i jedzenie, jak zawsze, gdy realizowała naprędce kolejny projekt. Zapewne ten dotyczący integracji Hogwartu; czyli dokładnie ten, z którym nie chciał jej pomóc.

— Więc nie zamierasz przyjąć moich przeprosin? — zapytała, nie patrząc na niego, ale gdzieś w dół.

Jakby to cokolwiek znaczyło.

— Przyjmuję — powiedział krótko. — Po prostu nie chcę cię nigdy więcej widzieć.

Otworzyła usta, ale nic nie powiedziała. Zwykle, kiedy tak robiła, kąciki warg zaraz jej się unosiły i się uśmiechała. Teraz dolna warga zadrżała, przez co jej twarz nabrała wyrazu przygnębienia, jakby naprawdę było jej smutno. Nigdy nie widział jej takiej; nigdy od drugiej klasy Hogwartu, kiedy po raz pierwszy nazwał ją szlamą i zaskoczył ją tak bardzo, że zapomniała udawać, że ma to gdzieś.

Wyminął ją szybkim krokiem, wyszedł na zewnątrz i od razu się deportował, na wypadek gdyby za nim poszła, żeby powiedzieć mu coś jeszcze.

Może właśnie o to chodziło. Nie o to, jaki był i co robił, a czego nie, ale o to, że niezależnie od tego, jak się starała, głęboko, głęboko w środku Hermiona Granger miała do niego żal za wszystko, co jej zrobił jako smarkacz. I trudno się temu dziwić.


֎


— Panie Malfoy? Mackenzie Novak. Nie znamy się, ale jestem...

— ...Najnowszą macochą Maddoca — odparł Draco, wstając. — Wspominał mi o pani.

Uśmiechnęła się wesoło. Widocznie faktycznie nie przeszkadzało jej bycie macochą faceta o parę lat starszego od niej. Maddoc i Sissy też nic do niej nie mieli, atawistyczna niechęć do następczyń matki wyczerpała im się mniej więcej przy piątej z kolei.

— Czy wspominał, w jakim celu chciałam się z panem spotkać?

— Niestety nie. Kawy, herbaty?

— Nie, dziękuję, nie zamierzam się rozsiadać. Chodzi o propozycję, którą pan złożył Maddocowi. Widzi pan, panie Malfoy, tak się składa, że oboje dysponujemy dość dużym majątkiem, jako że mamy dostęp do tej samej skrytki u Gringotta, ale ja w przeciwieństwie do niego pasjonuję się quidditchem i jestem wielką fanką Harpii — powiedziała. — Krótko mówiąc, byłabym zainteresowana propozycją, którą on odrzucił.

Draco zawahał się, niepewny, jak ją spławić. W końcu uznał, że najłatwiej będzie pozostać na obrzeżach prawdy.

— To była spersonalizowana propozycja, a nie otwarta oferta — wyjaśni powoli — bo nie do końca chodzi mi o sprzedaż udziałów. Harpie doskonale sobie radzą, nie potrzebuję inwestorów. Chodziło mi konkretnie o Maddoca: jest świetny w pozyskiwaniu sponsorów, a ja potrzebuję doskonale wyspecjalizowanych ludzi na stanowiskach kierowniczych. A właściwie w zarządzie.

— Ja też jestem świetna w pozyskiwaniu sponsorów — oświadczyła radośnie, a zobaczywszy grymas, który mimowolnie wykrzywił mu usta, natychmiast porzuciła ton wesołej panienki i zaczęła mówić zaskakująco rzeczowo: — Nie wiem, dlaczego jest to śmieszne, kiedy mówię to ja, i zupełnie poważne, kiedy mówi to Maddoc. Rozumiem, czego się pan obawia: że bardzo się nudzę, nie mam na co wydawać pieniędzy i chętnie obejrzę kilka meczów quidditcha, w międzyczasie bawiąc się w wybieranie nowych strojów wyjazdowych — wyrzuciła z siebie prędko. — Podczas gdy w rzeczywistości wygląda to tak, że faktycznie mam duże pieniądze, z którymi chciałabym zrobić coś sensownego, a kocham quidditcha i się na nim znam. I umiem przekonywać ludzi do inwestowania w różne projekty. Zanim wyszłam za mąż, dokładnie tym się zajmowałam, tyle że na zdecydowanie niższym szczeblu. Mogę panu przedstawić listę moich osiągnięć i referencje. Mam je ze sobą.

— Poproszę. Chociaż nie sądzę, żeby były potrzebne. Przekonała mnie pani — dodał, widząc wyraz zwątpienia na jej twarzy, a ponieważ nadal wyglądała, jakby myślała, że z niej kpi, dorzucił: — To samo mówili o mnie, kiedy kupiłem klub. Oprócz tej części o strojach wyjazdowych. Mnie podejrzewano raczej o podglądanie zawodniczek pod prysznicem, Ginny Weasley zadbała o to.

— Moja ulubiona Harpia! — oświadczyła zadziornie Mackenzie Novak.

Draco uśmiechnął się do niej drwiąco.

— Jeśli chce się pani z nią zaprzyjaźnić, niech jej pani tego nie mówi. Ona preferuje relacje oparte na konfliktach.

Przez następne pół godziny rozmawiali o dotychczasowej pracy Mackenzie, gładko omijając powody, dla których rzuciła to zaraz po ślubie (choć Draco domyślił się ich, słysząc, jakim tonem dziewczyna mówiła o synku Sissy, mimo że starała się to zatuszować, nazywając go żartobliwie wnuczkiem). Wyglądało to bardzo obiecująco i nawet gdyby nie załatwiła osobiście czterech dużych kontraktów dla Nietoperzy i sporej części mniejszych, byłby optymistycznie nastawiony do tej współpracy, bo Mackenzie zdawała się mieć w sobie to coś, czego szukał. Do lunchu zdążyli przejść na „ty" i Draco skłonny był kontynuować rozmowę w trakcie posiłku, ale ona miała inne zobowiązania.

— Ale moglibyśmy dokończyć w sobotę. Ja i mój mąż urządzamy małe przyjęcie, naprawdę kameralne. Wyślę ci zaproszenie. Obiecuję, że nie będziesz się nudził, Maddoc co prawda wyjeżdża, ale Sissy i Miles obiecali wpaść. No i będzie Cyneric Clythe, słyszałam, że się znacie?

— Tak — odpowiedział Draco, myśląc jednocześnie, że to dokładnie taka sposobność, za jaką Granger dałaby się pokroić. — Chętnie przyjdę.

Ale nie mógł jej ze sobą zabrać. Nie mógł jej zaprosić, nie po tym, co mu powiedziała na weselu Potterów, a zwłaszcza nie po tym, co on jej powiedział w fundacji.

Nie mógł też zaprzepaścić takiej okazji, bo to znaczyłoby, że jest dokładnie tak małostkowy i interesowny, jak twierdziła.

— A czy mogłabyś mi przesłać jeszcze jedno zaproszenie dla znajomej? — zapytał w przebłysku geniuszu. — Od dawna próbuje złapać Cynerica Clythe'a, ale jest nieuchwytny.

— Myślę, że nie zrobi się przez to zbyt tłoczno — odparła. — Na jakie nazwisko?

— Hermiona Granger.

— Hermiona Granger! — powtórzyła Mackenzie z niekrytym zdumieniem. — Nie sądziłam, że ona bywa na takich imprezach. Wszystkie koleżanki będą mi zazdrościć — dodała żartobliwie.

Koperta z zaproszeniami dotarła do niego, jeszcze zanim wyszedł z klubu. Zanim zdecydował, czy naprawdę chce wysłać Granger zaproszenie na imprezę, na której się spotkają. I zanim odpowiedział sobie na pytanie, dlaczego przez te wszystkie lata ani razu nie poprosił gospodarzy o osobne zaproszenie dla Granger, tylko zawsze zabierał ją ze sobą.


֎


Granger przyszła na przyjęcie u Novaków, tak jak się spodziewał po jej króciutkim, zdystansowanym liściku z podziękowaniami za zaproszenia. Nie spodziewał się natomiast, że przyjdzie z kimś. Towarzyszył jej wysoki brunet, którego Draco dobrze nie widział z daleka — „małe, naprawdę kameralne" przyjęcie Mackenzie odbywało się na sali balowej w obecności co najmniej siedemdziesięciu osób. Draco mógł więc z bezpiecznej odległości śledzić, jak pani domu wita się z Granger, a potem, ze znacznie większym entuzjazmem, z jej partnerem, jakby się znali. I wtedy trybiki w głowie zaskoczyły: Mackenzie parę lat temu pracowała dla Nietoperzy z Ballycastle, dla których kiedyś grał Alistair Waker. Wyglądało na to, że Granger postanowiła jednak schrupać ministerialne ciacho, podczas gdy Draconowi zupełnie wyleciało z głowy, że miał się umówić z Fioną albo z kimkolwiek.

Granger rozglądała się dookoła, zapewne w poszukiwaniu Clythe'a. Widać nie zapytała o to otwarcie Mackenzie, bo wiedziałaby, że Cyneric utknął z Novakiem i kilkoma najbliższymi znajomymi w gabinecie gospodarza. Pewnie rżnęli w pokera, popijając sławny samogon Novaka, niedostępny dla szerszego grona. Miles, który tam poszedł, zaproponował Draconowi, by dołączył, ale wykręcił się; parę lat temu dostał od Sissy butelkę tego trunku i do tej pory wypił może ćwierć, bo więcej nie zdołał.

Chłoptaś Granger, Waker czy ktokolwiek to był, poruszał się z kolei dość dziwacznie, nadzwyczaj ekspresywnie machając łapami. Granger wspominała kiedyś, jeszcze zanim zaczęła z nim kręcić, że facet ma problemy z usiedzeniem pięć minut spokojnie, ale to było aż karykaturalne; ale może się zestresował albo chlapnął coś po drodze, na przykład samogonu Novaka.

Draco nie obserwował ich natrętnie, ale co jakiś rozglądał się kontrolnie po sali, żeby się upewnić, że wciąż tam są; byłoby głupio, gdyby Granger nie porozmawiała z Clythe'em. Nie musiał się specjalnie wysilać, żeby ją namierzyć, biała mugolska sukienka rzucała się w oczy. Jej partnera w ciemnej szacie łatwiej było przeoczyć, kiedy się już rozłączyli — raz Draconowi wydawało się, że w tym samym momencie widzi go przy bufecie i na tarasie; ale ostatecznie jego przecież nie musiał śledzić.

Przyjęcie ciągnęło się godzinami i nie było zbyt interesujące. Wśród gości wyraźnie wyodrębniły się dwie grupy: starszych czarodziejów, znajomych pana domu, i młodych, znajomych gospodyni. Wbrew zapowiedzi, Draco nie kojarzył zbyt wielu z nich, a jeszcze mniej lubił. Co prawda spędził miłe dwa kwadranse na rozmowie z samą Mackenzie, ale przez resztę czasu krążył bez celu pomiędzy zgromadzonymi. Było to zresztą ciekawe doświadczenie; z zasłyszanych rozmów dowiedział się między innymi, że poprzednia żona Novaka zginęła w niewyjaśnionych okolicznościach, zapewne zamordowana przez Novaka i Mackenzie; że Sissy pała głęboką nienawiścią do macochy, która ukradła jej majątek; że Mackenzie równie mocno nienawidzi Sissy, bo zazdrości jej młodego męża i dziecka; i wreszcie że on sam jest najnowszym kochankiem Mackenzie. Ale najbardziej soczysta była rozmowa trzech młodych facetów o dziewczynie jednego z nich. Draco dyskretnie kręcił się w pobliżu, żeby posłuchać wykrzykników kolesia, choć zwykle nie trawił opowieści ludzi, którzy mieli więcej szczęścia niż on.

— O, stary, w życiu byś nie uwierzył! Sam bym nie uwierzył, gdyby mi ktoś powiedział, na co dzień jest taka oziębła, że strach się do niej odezwać, wszyscy się jej boją. A jak trochę wypije i się rozluźni... — zarechotał chamsko.

— Co, taka akrobatka?

— Raczej entuzjastka. Praktycznie rzuciła się na mnie, jeszcze w pubie, a później... Jakby jej od lat nikt porządnie nie wyruchał. — Zaśmiał się znowu. — A lodzik pierwsza klasa, zjeździłem pół świata i nigdzie nikt mi tak nie obciągnął.

— Połyka?

— Nie wiem, spieszyło mi się do jej cipy. Sprawdzę następnym razem.

— Jezu, Waker, zachowujesz się, jakby nikt wcześniej ci nie obciągnął — odezwał się trzeci koleś, a Draco zatrzymał się gwałtownie za jego plecami.

— Bo tak mi nikt wcześniej nie obciągał. Tylko nie wiem, jak ja teraz usiedzę naprzeciwko niej na zebraniach, zwłaszcza że ciągle gada. Będę się gapił na jej usta i...

Facet przed nim przesunął się i Draco zobaczył, że za Wakerem stoi Frederick Gilmoor, jeden z członków rady nadzorczej. Draco nie wiedział, czy Gilmoor wiedział, że Waker przyszedł z Granger, ale niewątpliwie słyszał, co mówił, a więc gdy zobaczy ich razem, na pewno połączy jedno z drugim.

— Gilmoor — odezwał się Draco sztucznie ożywionym tonem. — Właśnie ciebie szukałem. — Nie miał jeszcze pojęcia, po co, ale złapał mężczyznę za ramię i odciągnął go od tamtych fagasów. — Nie wiesz, gdzie się podział Clythe? Chciałem z nim porozmawiać. Pani Novak powiedziała, że tu będzie, specjalnie po to przyszedłem, ale jeszcze go nie widziałem, a zapewniała mnie, że już jest — rozwlekał zdanie w nieskończoność, dopóki nie przestał słyszeć rechotu tamtych.

— Pewnie gra z Novakiem i innymi. Zwykle siedzą w gabinecie Novaka, mogę cię tam zaprowadzić.

— Nie, nie, po prostu powiedz mi, gdzie jest. Muszę jeszcze załatwić wcześniej jedną sprawę — zupełnie niechcący wpadł w obleśnie poufały ton i Gilmore niewątpliwie pomyślał, że ma sraczkę.

— Trzeba wyjść tamtymi drzwiami w korytarz i trzecie drzwi po lewej, ostatnie przed łazienką — wyjaśnił mężczyzna, potwierdzając przypuszczenia Dracona.

— Dzięki — powiedział, wypuszczając jego ramię, i skinąwszy mu głową, ruszył w ślad za białą sukienką, którą dostrzegł kątem oka.

Granger stała z Sissy przy otwartym oknie. Sissy dostrzegła go, gdzie szedł, a gdy machnął na nią znacząco ręką, powiedziała coś szybko do Granger i odeszła. Granger wyglądała na zaskoczoną, ale nie zdążyła jej zatrzymać, zanim Draco pojawił się w jej polu widzenia.

— O... cześć. Rozglądałam się za tobą — powiedziała cicho.

— Twój chłoptaś psuje ci interesy — rzucił, nie bawiąc się we wstępy. — Właśnie opowiada kolegom, jak świetnie obciągasz, a słyszy go pewnie połowa sali.

To oczywiście była gruba przesada, ale Granger spojrzała we wskazaną stronę akurat wtedy, gdy Waker i jego koledzy zatrzęśli się ze śmiechu.

— Gilmore go słyszał, chociaż nie jestem pewien, czy wie, że chodziło o ciebie — dodał. — Więc lepiej idź tam i go ucisz, zanim usłyszy ktoś jeszcze.

— Nie mogę teraz — odpowiedziała dziwnie sztywno. — Clythe zgodził się ze mną porozmawiać, poszedł tylko po coś do picia.

Rzeczywiście, po samogonie Novaka na pewno potrzebował popić. Draco zawahał się chwilę.

— Zatrzymam go chwilę. Idź i zrób porządek z Wakerem.

Nie protestowała. Odetchnęła głośno i ruszyła przed siebie pewnym krokiem, bez cienia wahania. Draco obserwował z mieszaniną fascynacji i trwogi, jak podchodzi do tych frajerów, podnosi hardo głowę i zaczyna coś mówić do Wakera. Zdążył tylko zobaczyć, jak tamtemu nagle mina rzednie — ewidentnie wyprowadziła go z trybu „rucham" do „boję się" — kiedy obok rozległo się chrząknięcie.

— Pan Malfoy — odezwał się Cyneric Clythe — Gilmore wspomniał, że szukał mnie pan.

Gilmore stał obok niego, więc wykręcenie się nie wchodziło w grę. A miał w głowie tylko jeden temat.

— Tak, słyszałem, że ma pan rozmawiać z Hermioną Granger o projekcie przystosowania Hogwartu do nauki dla dzieci z rodzin mieszanych — powiedział prosto z mostu.

— Oraz wilkołaków i wiedźm, o ile dobrze zrozumiałem — odparł Clythe i Draco od razu pojął, na czym stoi.

— Tylko wilkołaków z ukąszenia, nie z urodzenia, i pół-wiedźm — odpowiedział mimo to spokojnie. — Dzieci nie-czarodziejskie nie skorzystałyby z oferty edukacyjnej Hogwartu, ich magia jest zbyt inna. Podejrzewam, że w przyszłości zajmie się nimi ośrodek integracji.

— Więc powinien się też zająć mieszańcami, zamiast na siłę przerzucać ich do Hogwartu, który nie jest przystosowany...

— Dzieci z mieszanych związków dysponują taką samą magią, jak mali czarodzieje, nie potrzebują innego rodzaju edukacji. A przystosowanie Hogwartu do ich potrzeb to drobiazg, na który szkoła nie musi wykładać nawet knuta. Wiem, że nie jestem jeszcze członkiem rady, ale rekomendowałbym zaakceptowanie projektu Hermiony Granger — wyrzucił to wreszcie z siebie, starając się brzmieć jednocześnie stanowczo i przymilnie. — Zwłaszcza że ona i tak postawi na swoim, zawsze wygrywa. Nie ma takiej rzeczy, której by nie zrobiła.

— Tak, słyszałem coś o tym — dorzucił kwaśno Gilmoor.

I to by było na tyle w kwestii tego, ile zrozumiał z przechwałek Wakera. Draco zacisnął pięści i spojrzał na Gilmoora.

— Być może nie śledził pan kariery Hermiony Granger z taką uwagą jak ja, ale na pewno wie pan równie dobrze, ile nieprawdopodobnych projektów przeprowadziła i na jaką skalę zreformowała ministerstwo i nasze społeczeństwo. Głupotą byłoby sądzić, że nie poradzi sobie z drobną modernizacją Hogwartu. Nawet jeśli nie wygra wyborów... — urwał w strategicznym momencie, zupełnie jakby przypadkiem mu się to wypsnęło.

Nie wiedział, czy zadziałało na Clythe'a, ale przynajmniej Gilmoor złapał haczyk.

— Więc to prawda? — zapytał. — Granger naprawdę kandyduje na stanowisko ministra?

Draco wzruszył ramionami, jakby chciał udawać tajemniczego.

— Tak słyszałem z wiarygodngo źródła, ale to jeszcze nic pewnego, dowiemy się za dwa tygodnie... Albo może ją pan sam zapytać, bo idzie tu.

Obydwaj, Clythe i Gilmoor spojrzeli na Granger, która stanęła naprzeciwko nich i się uśmiechnęła.

— Najmocniej przepraszam, musiałam pilnie interweniować w pewnej delikatnej sprawie. Zechce mi pan poświęcić pięć minut, panie Clythe? Będzie mi niezmiernie miło, jeśli pan dołączy, panie Gilmoor.

Draco wycofał się po cichu, zanim ktokolwiek zdążył go zatrzymać.


֎


Czekał przy stoliku przy bufecie, popijając lekką whisky, tak niedobrą, że zalał ją colą. Minęło nie pięć minut, ale prawie godzina i towarzystwo przerzedziło się na tyle, że z łatwością dostrzegły Wakera, gdyby był gdzieś na sali, ale wyglądało na to, że Grangr pozbyła się go permanentnie, przynajmniej z imprezy.

Nie wiedział, na co właściwie czeka, dopóki nie usiadła tuż obok. W dłoniach trzymała szklankę wody.

— Chyba jestem ci winna podziękowania. Wygląda na to, że załatwiłeś mi gładkie wejście, właściwie przyklepali mi projekt. Jutro mają wysłać oficjalne potwierdzenie.

Brzmiało świetnie, ale jakoś niespecjalnie go to interesowało.

— Spławiłaś Wakera czy czeka na ciebie w łóżku? — zapytał.

Nie odpowiedziała, co zirytowało go tak, że brnął dalej:

— Szybko poszło. Mówiłaś, że mu się nie spieszy i że będziesz musiała odbębnić tyle randek, a tu proszę. — Spojrzał na nią, ale nadal się nie odezwała. — Co podziałało? Wyszeptałaś mu trochę świństw do ucha czy po prostu dobrałaś się do jego spodni?

— Nie pamiętam zbyt dobrze — próbowała kręcić, ale po chwili dorzuciła: — Ja... trochę za dużo wypiłam. Wygląda na to, że po pewnej ilości alkoholu robię się napalona.

Zaśmiał się, trochę wbrew sobie.

— Taaa, wiem coś o tym.

— Nie piłam na weselu, nie tyle. To nie było... Nie dlatego...

— Nie chodziło mi o wesele — wypalił, zanim zdążył pomyśleć.

— Co? — Spojrzała na niego z szeroko rozwartymi oczami. — Co powiedziałeś?

— Nic.

— Czy my... Czy my coś...

Najwyraźniej to było zbyt okropne, żeby mogła o tym otwarcie mówić, nawet w formie przypuszczenia, mimo że raptem dwa tygodnie temu ochoczo brała udział w tego typu bezeceństwach. Albo dobrze udawała, albo jakimś cudem naprawdę tego nie pamiętała. Draco uśmiechnął się krzywo i wzruszył ramionami, jakby w ogóle go to nie ruszało.

— Sama powiedziałaś, że pod wpływem robisz się napalona, a co tydzień wlewaliśmy w siebie morze alkoholu — rzucił znudzonym tonem.

Wyglądała jakby struchlała. Przez chwilę w ogóle się nie poruszała, Draco nie był pewien, czy w ogóle oddycha, a minę miała przerażoną. Znacznie bardziej niż wtedy, kiedy powiedział jej o wyczynach Wakera, jakby publiczne ośmieszenie było niczym w porównaniu z tym, że Draco Malfoy ją dotknął.

— Nie martw się, nie napastowałaś mnie co tydzień — rzucił sarkastycznie. — To była jednorazowa akcja. I szybka. Byłaś tak napruta, że zrezygnowałem, bo ja w przeciwieństwie do niektórych nie gustuję w pijanych dziewczynach.

— Więc czemu w ogóle zacząłeś? — zapytała kąśliwie.

— Bo nie wiedziałem, że jesteś aż tak... Nieważne — rzucił.

Przez chwilę milczała, zanim znów się odezwała:

— Kiedy to było?

— W maju, po obchodach rocznicy. Pottera nie było jeszcze w domu, jak cię odprowadzałem, i... Nieważne — powtórzył.

— W maju — powiedziała zastanawiającym tonem. — Dlatego później pytałeś, czy na ciebie lecę? I czy...

— Nieważne! — warknął i zerwał się z krzesła. — Zapomnij — dodał i nie mogąc się powstrzymać, dorzucił jeszcze na pożegnanie: — Do tej pory świetnie ci to wychodziło. 

Continue Reading

You'll Also Like

785K 26.6K 19
𝐄𝐌𝐁𝐄𝐑𝐒 ━━ ✧˖*. | ❝She'll burn your eyebrows off if you mess with her.❞ | ✧˖*. Paisley takes care of dragons for a living...
872K 15.5K 47
Y/n Ribeiro is a witch that is starting her third year in hogwarts. there she meets a mysterious guy called Mattheo Ridddle, but her friend Draco doe...
3.5M 115K 47
the stains that blotched their shirts were different; his from spilled coffee and hers from accidental cigarette burns. however, the stains on their...
3.4M 90.1K 200
To debate between hatred, friendship, love - with a foe, a friend, or a lover.