Twoje oczy lubią mnie (i to m...

By najs_is

1.1K 61 3

Siedem lat po wojnie Hermiona Granger i Draco Malfoy kontynuują relację opartą na wymianie przysług, którą za... More

Prolog
Rozdział 1.
Rozdział 2
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7

Rozdział 3

159 9 0
By najs_is

(sześć i pół roku wcześniej)

Było lodowato, nawet jak na listopad. Wiał przejmująco zimny wiatr, a w powietrzu czuć było wilgocią, choć deszcz przestał padać wczesnym popołudniem. Mgła sprawiała, że światło z ulicznych latarń stawało się rozmyte i pogłębiało wrażenie ciemności, zamiast ją rozpraszać. Cały świat zdawał się permanentnie pogrążony w chłodzie i cieniach, jakby słońce już nigdy miało nie wyjść.

Jeszcze pięć dni wcześniej Hermiona była w Sydney, gdzie temperatura w dzień nie spadała poniżej dwudziestu stopni, więc boleśnie odczuwała różnicę. Owinęła się szczelnie płaszczem, ale z każdym podmuchem zimne powietrze jakoś przedostawało się przez lukę między szalikiem i kołnierzem. Żałowała, że nie wzięła swojej zimowej szaty z zaklęciem rozgrzewającym, ale uznała, że za bardzo będzie zwracała uwagę w mugolskim Londynie, bo pod wpływem Ginny zaszalała i zamiast klasycznej czerni, wybrała musztardowo żółty materiał. Malfoy nie miał podobnych problemów, jak zwykle założył czarodziejską szatę wierzchnią, ale ciemną i uszytą tak zgrabnie, że z powodzeniem mogła udawać zwyczajny płaszcz. Mimo to kulił się w sobie, jakby było mu jeszcze zimniej niż jej.

— Może wejdziemy tutaj? — zaproponowała, kiedy szybkim krokiem minął kolejny pub, nawet nie patrząc na witrynę. — Czy szukasz czegoś konkretnego?

Zatrzymał się i wzruszył ramionami. Weszła więc po schodkach i pchnęła drzwi.

W pubie było dość cicho, muzyka grała subtelnie w tle, a klienci zajmowali raptem trzy czy cztery stoliki. W normalnych okolicznościach Hermionie by to odpowiadało, lubiła móc prowadzić konwersację bez przekrzykiwania otoczenia, ale dzisiaj nie miałaby nic przeciwko temu, żeby dźwięki nieco intensywniej wypełniały przestrzeń, bo podejrzewała, że rozmowa nie będzie płynąć zbyt wartko. Malfoy nie odezwał się do niej jeszcze ani słowem. Nawet kiedy usiedli przy stoliku i zapytała, co będzie pił, ponownie wzruszył ramionami.

— Mam rozumieć, że woda z kranu będzie okej? — zirytowała się.

— Piwo — burknął w odpowiedzi. — Wszystko jedno jakie.

Właściwie nie spodziewała się po nim zbyt wiele. Była zdziwiona, że w ogóle przyszedł na spotkanie. Nie widzieli się od miesiąca, bo najpierw gorączkowo ogarniała sprawy w pracy przed dłuższym urlopem, a kolejne trzy tygodnie spędziła w Australii. Napisała do niego raz, zaraz po wyjeździe, ale nie odpowiedział na list, chociaż jeszcze we wrześniu, kiedy szykowała się do pierwszego spotkania z rodzicami, wydawał się dość zaangażowany w tę sprawę. Po powrocie nie czekały na nią żadne wiadomości od niego. A potem, w zeszłą środę, usłyszała, że zapadł wyrok w sprawie jego ojca. Lucjusz Malfoy został skazany na trzynaście lat.

Palce ją swędziały, odkąd się dowiedziała, ale nie miała pojęcia, co mu napisać. Domyślała się, jak mógł się czuć, i głęboko mu współczuła, ale nie potrafiła nie myśleć o tym, że kara i tak nie była adekwatna do wszystkich zbrodni Lucjusza Malfoya, z których zapewne duża część nie wyszła na jaw. W końcu nie napisała nic, poza datą i godziną ze znakiem zapytania, a kiedy odpisał zdawkowym „Ok", wciąż nie była pewna, czy faktycznie się pojawi po mugolskiej stronie Dziurawego Kotła.

Oczekiwanie na zamówienie upływało w krępującej ciszy, więc Hermiona odchrząknęła i zapytała:

— Jak się masz?

„Co słychać?" brzmiałoby naturalniej, ale przecież wiedziała, a on zapewne wiedział, że ona wie, i niewątpliwie by jej to wytknął. Nie była zresztą pewna, czy powinna tak bezpośrednio poruszać temat Lucjusza. Pamiętała, jak na nią warknął, kiedy w lecie zapytała o przygotowania do procesu. Później, w sierpniu, podczas ich pierwszego wyjścia do mugolskiego miasta, poszło nieco lepiej, ale byli już lekko wstawieni.

Wtedy co prawda nie znali się tak dobrze — a przynajmniej nie spotykali się z własnej woli, bo nadal nie zaryzykowałaby stwierdzenia, że zna Dracona Malfoya — ale on pewnie nie uważał, że teraz jest uprawniona do zadawania takich pytań. Zresztą gdyby chciał, mógł przecież coś powiedzieć sam z siebie; ale nie sądziła, by chciał.

— W porządku — odpowiedział lakonicznie, zgodnie z jej przewidywaniami. — Ty?

Nigdy nie był zbyt gadatliwy, nie od czasu wojny, bo w szkolnych latach mówił aż zbyt dużo, zwłaszcza przykrych rzeczy; ale teraz zachowywał się, jakby obowiązywał go jakiś dzienny limit wypowiadanych słów. I co gorsza, to się jej udzielało.

— Okej. Jeszcze trochę nie ogarniam rzeczywistości... Wiesz, namnożyło mi się różnych spraw, jak mnie nie było.

Skinął nieuważnie głową, jakby niespecjalnie go to interesowało; pewnie dokładnie tak było, ale większość ludzi uznałaby za stosowne przynajmniej udawać... Choć może nie w kilka dni po tym, jak ich ojciec został zesłany na trzynaście lat do więzienia. Takie coś mogłoby zachwiać intuicyjnym podążaniem za normami społecznymi. Nie żeby Malfoy kiedykolwiek słynął z grzeczności.

Zanim Hermiona zdążyła wymyślić, w jaki sposób podtrzymać tę szczątkową konwersację, pojawił się kelner z ich zamówieniem: ciemnym piwem dla Malfoya i filiżanką herbaty dla Hermiony. Malfoy, widząc jej napój, uniósł pytająco brwi, ale odezwał się dopiero, gdy kelner odszedł:

— Herbata? Myślałem, że przyszliśmy się urżnąć, a nie na herbatę.

— Jedno nie wyklucza drugiego — zauważyła, po czym uzupełniła: — Zmarzłam. To rozgrzewająca herbata z wiśniówką, goździkami i czymś tam jeszcze.

Pociągnął nosem, po czym oświadczył rozkapryszonym tonem:

— Też chcę.

Otworzyła usta, żeby zaproponować, że mu zamówi, ale zdążył wyciągnąć z kieszeni różdżkę, po czym machnął nią lekko. Identyczna filiżanka pojawiła się przed nim. Hermiona obróciła głowę na prawo i lewo, żeby sprawdzić, czy nikt tego nie widział.

— Nie wolno używać czarów wśród mugoli! — syknęła.

— Zamierzasz na mnie donieść? — zapytał. Podniósł filiżankę do ust i nie spuszczając z niej wzroku, upił łyk. — Dobre.

— Nie — powiedziała, wypuszczając ze świstem powietrze. — Nie pracuję w Departamencie Przestrzegania Prawa i nie mam obowiązku tego zgłaszać... Ale nie powinieneś tego robić. — Powstrzymała się przed dodaniem „w twojej sytuacji". — Używanie czarów przy mugolach nie jest aktualnie traktowane tak pobłażliwie jak kiedyś.

— Na pewno pobłażliwiej niż używanie czarów na mugolach — rzucił prowokacyjnym tonem, a kiedy nie zareagowała, zapytał: — Jak twoi rodzice?

Już miała powiedzieć, że przecież pisała mu o tym, ale pohamowała się.

— W porządku. Efekty Obliviate całkiem minęły, wszystkie wspomnienia wróciły i przeszły im nawet te nawroty zaniepokojenia i poczucie rozdwojenia jaźni... Byli pod dobrą opieką, ten uzdrowiciel, którego mi poleciłeś, zrobił świetną robotę.

— Ale nie wracają do Anglii? — zapytał dziwnym tonem, niemal łagodnie.

— Nie. — Napiła się herbaty, by dać sobie chwilę do namysłu. Nie mówiła o tym jeszcze nikomu poza Harrym i Ginny i nie widziała powodu, dla którego miałaby się tym dzielić akurat z Malfoyem. Chociaż z drugiej strony, Malfoy prawdopodobnie zrozumiałby ją lepiej niż osierocony w dzieciństwie Harry czy Ginny, siódme dziecko w rodzinie. — Przynajmniej na razie zostaną w Sydney, bo... mam siostrę. To znaczy — zaczęła tłumaczyć, widząc, że nie zrobiło to na nim żadnego wrażenia — teraz mam siostrę, wcześniej nie miałam. Ma pół roku. Urodziła się w maju.

— Może jeszcze w czasie bitwy w Hogwarcie? — powiedział drwiąco, po czym nagle zmienił wyraz twarzy, gdy do niego dotarło. — Zaraz, chcesz powiedzieć, że twoi rodzice...

— ...zrobili sobie drugie dziecko, kiedy byli pod Obliviate — wyrzuciła z siebie jednym tchem. — Albo jakoś podświadomie wiedzieli, że powinni mieć dziecko, mimo że mnie nie pamiętali, albo po prostu pamiętali, że chcieli je mieć... No w każdym razie mam siostrę. Nazywa się Lorelei...

— Jezu. Twoi rodzice uwielbiają imiona, na których można połamać sobie język, prawda?

Parsknęła mimowolnie.

— Niewykluczone. Mówimy na nią Lo. I jest przesłodka. I cieszę się, że mam siostrę, zawsze chciałam mieć rodzeństwo, tylko że to takie... dziwne...

— Mało powiedziane — zgodził się. — Gdyby moi rodzice zafundowali mi teraz rodzeństwo... — zaczął i urwał nagle, po czym zaśmiał się krótko i gorzko. — No, przynajmniej o to nie muszę się teraz martwić.

Zawahała się przez ułamek sekundy, ale ciekawska natura kazała jej kuć żelazo, póki gorące.

— Jak... — zaczęła, ale natychmiast jej przerwał.

— Źle — rzucił, wstając gwałtownie, przez co krzesło głośno szurnęło. — Mam ochotę na ciastko do tej herbaty. Też chcesz?

Ledwo zdążyła pokiwać głową, a już zniknął za jej plecami. Nie zapytał nawet, na jakie ciastko ma ochotę, jakby to było wszystko jedno. Pozostawało mieć nadzieję, że nie zamówi jakiejś suchej, pozbawionej czekolady madery.

Długo go nie było, ale kiedy wrócił, miał w rękach dwa talerzyki z cudownie puchatym, oblanym gęstą białą czekoladą sernikiem oraz kufel z czymś ciepłym i nieziemsko pachnącym cytrusami i cynamonem.

— Grzany cydr — powiedział, stawiając przed nią kufel i talerzyk.

Od samego zapachu zrobiło jej się cieplej.

Magia cukru zadziałała jak zwykle i po skonsumowaniu ciastka Malfoy zrobił się nieco bardziej wymowny. Najpierw streścił Hermionie, co się działo w fundacji w ciągu ostatniego miesiąca; większość słyszała od Daphne, ale nie zamierzała mu przerywać, poza tym nie zaszkodziło spojrzeć na entuzjastyczne pomysły Daphne nieco trzeźwiejszym okiem. Potem opowiedział o aptece, gdzie w tym miesiącu odbywał karę, i tak złośliwie komentował zachowania pomocników aptekarza i stażystów, że przez dobre piętnaście minut się śmiała; dopóki nie zaczęła się zastanawiać, co mówił swoim przyjaciołom o niej, kiedy pracowali razem w Hogwarcie.

W pubie robiło się coraz tłoczniej i coraz głośniej, a po kolejnym cydrze i kieliszku wina — coraz cieplej. Hermiona pozbyła się swetra i rozważała zdjęcie bluzki, choć pod spodem miała tylko cienką podkoszulkę. Malfoy natomiast nadal siedział w zapiętej pod szyję koszuli i kamizelce, jak zwykle zresztą. W lecie zdarzało mu się nosić coś z krótkim rękawem — chociaż dopiero, kiedy znaleźli się w głębi mugolskiego świata, z dala od Dziurawego Kotła i ulicy Pokątnej — ale im bliżej zimy, tym więcej warstw nosił. Czuła, że miało to związek nie tyle z porami roku, bo przecież w barach, które odwiedzali, było zazwyczaj ciepło, co z ciągnącym się miesiącami i coraz nieprzyjemniejszym procesem jego ojca.

Wreszcie, po kolejnej kolejce, tym razem czerwonego wina, kiedy Hermiona była w trakcie opowiadania o trudach późnego siostrzeństwa, ze szczególnym uwzględnieniem pobudek o nieludzkich porach i zmieniania pieluch (w tym momencie Malfoy zrobił wielkie oczy i dokonał niesamowitego odkrycia: „Twoi rodzice nie mają skrzatów!"), Malfoy chyba wreszcie odczuł uderzenia gorąca. Rozpiął mankiet i podwinął prawy rękaw koszuli, po czym przeszedł do lewego i nagle zatrzymał się w pół ruchu. Rzucił jej spłoszone spojrzenie, które sprawiło, że przerwała opowieść, po czym opuścił ręce.

— To tylko tatuaż — powiedziała spokojnie. — Mówiłam ci, tutaj nikt nie zwróci na niego uwagi.

— Nie, ale... — zaczął i urwał.

Sięgnął po kieliszek i upił łyk wina. Śledziła wzrokiem jego palce. Zawsze tak śmiesznie trzymał kieliszki, za nóżkę albo wręcz za podstawę, jak kelner w restauracji dla snobów. Co w pewien sposób pasowało do niego: Malfoy od dziecka sprawiał wrażenie człowieka, dla którego istotniejsza jest forma niż treść.

— Na rozprawie ciągle ktoś do tego wracał — powiedział wreszcie, patrząc gdzieś w bok. — Ojciec... coś zrobił, nie wiem co, nie chciał powiedzieć ani matce, ani Artemisowi, ale Znak go swędział, cały czas się drapał i oskarżyciel co chwilę zwracał na to uwagę...

— Byłeś na procesie... — wyszeptała zdumionym tonem, bo wcześniej twierdził, że nie zamierza w tym uczestniczyć.

— Tylko na jednej rozprawie, kiedy zeznawałem — odpowiedział. — Matka nie chciała, żebym był na pozostałych, i już wiem dlaczego. — Parsknął niewesoło. — Główny oskarżyciel... Mówił, że... Mówił dużo obrzydliwych rzeczy. O Znaku i o... o ojcu. Że jest skażony złem, że mroczna magia Czarnego Pana nie zniknie, dopóki on i inni śmierciożercy będą żyli... Że jego własne ciało buntuje się przeciwko plugastwu, jakim jest Znak. Że samo znamię to wystarczający powód, żeby go skazać na dożywocie, jeśli nie na...

Urwał, a Hermiona aż się zaperzyła.

— Sam Znak nie jest żadnym dowodem, ustaliśmy z komisją, że...

— Może dla ciebie — przerwał jej brutalnie. — Dla całej reszty świata, naszego świata, jest bardzo wyraźnym dowodem, że jestem złem wcielonym i nie powinienem się pokazywać wśród normalnych ludzi. Pomijając to, że większości ludzi wystarczy moja twarz.

Głos mu się rwał i wpadał w dziwne rejestry, w czym Hermiona rozpoznawała oznaki nadchodzącej histerii. Nie do końca wiedziała, jak sobie z tym radzić. Emocjonalne wybuchy Harry'ego najlepiej było przeczekać w milczeniu, gniewne krzyki Rona czasami udawało się rozbroić śmiechem, ale nie miała pojęcia, co zrobić z rozżalonym Malfoyem.

— To minie — powiedziała w końcu, czując, że mówiły banały. — To wszystko ciągle jest jeszcze świeże, bo procesy wciąż trwają, ale kiedy minie trochę czasu...

— Ile? — zapytał, wlepiając w nią gniewne spojrzenie. — Ile czasu musi minąć, żeby ludzie zapomnieli, co stracili w czasie wojny? Ile czasu minie, zanim Weasleyowie przestaną opłakiwać swojego brata?

Przypomnienie o Fredzie było ciosem poniżej pasa, ale wiedziała, że zrobił to celowo, choć nie miała pojęcia, na jaką reakcję liczył.

— Nie wiem — odpowiedziała więc po prostu — ale na pewno etap pośpiesznego szukania winnych potrwa krócej.

Pokręcił głową z wyraźnym brakiem wiary.

— Może, ale Mroczny Znak zawsze będzie symbolem tego wszystkiego. Chyba że pojawi się więcej takich jak Plinkby.

Drgnęła na wspomnienie tego nazwiska, które od paru tygodni przewijało się we wszystkich konwersacjach o śmierciożercach i ich procesach. Etgar Plinkby był eks-aurorem, który odszedł z ministerstwa rok przed przejęciem ministerstwa przez śmierciożerców, a po śmierci Voldemorta został zidentyfikowany i aresztowany jako jeden z nich; i oczywiście miał Mroczny Znak na przedramieniu. Twierdził jednak, że dołączył do śmierciożerców tylko po to, by szpiegować, na życzenie Rufusa Scrimgeoura, oczywiście w ścisłej tajemnicy. Ponoć wiedziała o tym jedynie aurorka, której rzekomo przekazywał informacje. Tak się jednak składało, że aurorka była przy okazji jego kochanką, co przekreślało wiarygodność jej zeznań. Wizengamot od tygodni głowił się, co z tym zrobić, bo oskarżyciel miał masę dowodów, a obrońca — jedynie niezłą historię.

— Myślisz, że naprawdę był szpiegiem? — zapytała.

— Skąd mam wiedzieć? — odburknął. — Jeśli nawet, to niewiele zdziałał, a jako śmierciożerca całkiem nieźle się bawił — rzucił znowu tym prowokującym tonem, jakby chciał, żeby zapytała, jak on się bawił.

Nie zamierzała tego robić. Powolnym ruchem podniosła kieliszek i upiła łyczek wina, a potem kolejny, dając mu do zrozumienia, że jego gierki nie robią na niej wrażenia. Wyglądał, jakby zrozumiał, bo odwrócił wzrok. Przez chwilę rozglądał się po sali, a potem, wciąż z głową odwróconą w bok, powiedział:

— Posłuchaj... Myślałem o tym trochę... O tym, co mówiłaś, że Mroczny Znak to tylko tatuaż... I pomyślałem, że... że można by go przykryć innym. Mugole robią takie rzeczy, prawda?

Wypuściła ze świstem powietrze.

— Tak, ale to... khm... Wizualnie Mroczny Znak jest tatuażem, ale to klątwa, powiązanie z Voldemortem zniknęło, skoro on nie żyje, ale to wciąż jest... czarna magia... Bardzo silna czarna magia. Nie możesz go usunąć. A próby grzebania w tym mogą się naprawdę źle skończyć.

— Przecież wiem — warknął przez zaciśnięte zęby i złapał swój kieliszek wina. Napił się, odstawił go na miejsce i odetchnął głęboko, aż jego barki uniosły się i opadły. Potem wreszcie spojrzał na Hermionę. — Nie chodzi mi o to, żeby zamazywać Mroczny Znak, tylko... Zrobić nowy obok. Nowe. Żeby otoczyć go innymi tatuażami, tak żeby przestał się rzucać w oczy. Tak jak ze Skeeter — dorzucił takim tonem, jakby to był koronny argument. — Jedno spotkanie przestało mieć znaczenie, kiedy były następne.

Rozumiała, o co mu chodzi, choć analogia wydawała się średnio trafiona. Wciąż jednak brzmiało to dość przerażająco.

— To chyba nie jest najlepszy pomysł — spróbowała delikatnie. — Klątwa może dotyczyć całego obszaru, nie tylko miejsca, gdzie jest wypalony Znak...

— Dotyczy całego ciała. Albo w ogóle nie jest związana z ciałem, nawet jeśli jest w nim zapisana, wiesz, o co chodzi, rdzeń magiczny i tak dalej. — Machnął ręką, zbywając w tej sposób lata dążeń teoretyków magii do ustalenia, gdzie konkretnie oddziałuje magia i jakie ośrodki w ciele czarodzieja ją kształtują. — W każdym razie to nie tylko ręka, bo byli tacy, to znaczy zdrajcy, którzy próbowali amputować sobie przedramię, żeby się uwolnić od klątwy, ale ona nadal działała, powiązanie nadal istniało, Mroczny Znak był tylko jej widzialnym nośnikiem. A skoro tak — dodał z pewnością, której nie mógł mieć — można ingerować w skórę przy Mrocznym Znaku, tak jak w skórę na reszcie ciała, widziałem śmierciożerców, którzy tatuowali sobie coś na drugiej ręce albo... — Uciął nagle, jakby przypomniał sobie coś, czego nie chciał jej powiedzieć.

— Więc może powinieneś poszukać kogoś, kto ich tatuował. Czarodzieja. Może zna się na tym lepiej i...

— Nie.

Popatrzyła na niego, zachęcając, by rozwinął temat. Sapnął z wyraźną irytacją i znów sięgnął po kieliszek.

— On nic nie wiedział, nie widział Znaku i nie wiedział, kogo tatuuje, mówiłem, to była druga ręka. I nie mogę pójść do żadnego czarodzieja, ponieważ nikt nie odważy się dotknąć Mrocznego Znaku. Jeśli w ogóle wpuściłby mnie do swojego studia. To musi być mugol. Ktoś, kto... dla kogo to nie będzie nic znaczyło, to będzie tylko tatuaż.

— Draco — starała się mówić powoli, jak do kogoś na skraju wybuchu — to może być niebezpieczne.

— Jestem skłonny zaryzykować.

No oczywiście.

— Nie tylko ty będziesz ryzykował. Mugol, który będzie cię tatuował i który o niczym nie będzie miał pojęcia...

— Czego się spodziewasz, że jak dotknie mojej ręki, to czarna magia ze Znaku go pochłonie? — zapytał drwiąco, ale to w żaden sposób nie zmieniło jej nastawienia, co niewątpliwie było po niej widać. — Jeśli mi nie pomożesz, sam kogoś znajdę. Na pewno wystarczy zapytać kogoś, na przykład tego gościa obok, gdzie to robił. — Podbródkiem wskazał mężczyznę przy sąsiednim stoliku, który miał wytatuowane na palcach lewej ręki litery układające się w słowo „wiara".

Tym razem to ona parsknęła gniewnie, oburzona jego bezczelnością.

— Jesteś podły — oświadczyła. Nie wyglądał, jakby się przejął, przeciwnie, zrobił taką minę, jakby czekał na więcej. — W porządku, niech będzie. Zorganizuję to. Ale najpierw — podniosła głos, widząc, że na jego ustach pojawił się ten okropny, przepełniony satysfakcją uśmieszek — zamierzam to zbadać i upewnić się, że nic się nie stanie, na tyle, na ile to możliwe. A ty... — Uśmiechnęła się perfidnie. — ... posłużysz mi za obiekt badań.

֎

— No dobra, jestem wolny. Co tam?

Kiedy facet wstał ze stołka za kontuarem, okazało się, że jest nie tylko szeroki w barach, ale i nienaturalnie wysoki. Może nie tak wielki jak Hagrid, ale nadal przerastał Dracona o dobre półtorej głowy. Draco, który sam był wyższy niż przeciętny mężczyzna w jego wieku i zwykle nie miał problemów ze swoim wzrostem — wyjąwszy rzadkie przypadki jak Ron Weasley, ale on wkurzał go swoimi niemal dwoma metrami od tak dawna, że przestał już na to zwracać uwagę — czuł się dziwnie niezręcznie, patrząc na tę górę mięsa, na dodatek całą w czarnej skórze i, dla odmiany, kolorowych tatuażach.

— Kolega chciałby zrobić tatuaż — wyjaśniła Granger. — A właściwie kilka tatuaży, tak żeby... — Odchrząknęła. — ...ten pierwszy trochę mniej się rzucał w oczy. Pokaż.

Pociągnęła Dracona za rękę i nie wypuszczając jego nadgarstka z dłoni, podsunęła facetowi pod nos jego przedramię z Mrocznym Znakiem.

Jeszcze miesiąc lub dwa temu Draco wyszarpnąłby się; teraz tylko skrzywił się z niesmakiem na tak bezceremonialne traktowanie. Choć i do tego powinien się przyzwyczaić. Przez kilka ostatnich tygodni Granger obmacała jego przedramię na wszelkie możliwe sposoby, palcami i różdżką, pod pretekstem tych swoich „badań". Gdyby wcześniej wiedział, jak to będzie wyglądać, dwa razy by się zastanowił, zanim w ogóle zacząłby temat, ale nie przyszło mu do głowy — choć przecież powinno — że mając pod ręką eksponat gotowy do eksperymentów, dziewczyna zechce przeprowadzić pełną ekspertyzę zaklęcia stojącego za Mrocznym Znakiem.

— W czasie obrad komisji zastanawialiśmy się chwilę nad tym, jak działa powiązanie między Mrocznymi Znakami i czy ono funkcjonuje nadal, mimo że Voldemort nie żyje — perorowała przy pierwszym z serii spotkań w celach badawczych, które na trzy tygodnie wyparły spotkania w celach alkoholizowania się. — Niektórzy chcieli... — Zaczerwieniła się lekko, lecz brnęła dalej: — ...wykorzystać to przy ewentualnym egzekwowaniu postanowień wyroku, ale na szczęście ten niehumanitarny pomysł nigdy nie został opracowany, bo po twoim procesie stracił rację bytu. Ale uważam, że to ciekawe, oczywiście z perspektywy czysto akademickiej.

— Dlatego koniecznie chciałaś postawić mnie przed sądem? — zapytał.

Wydawała się zdziwiona tym pytaniem, może dlatego, że z jakichś powodów udawali, że to był pomysł Pottera, może po to, by przekonać do tego Narcyzę.

— Nie, a przynajmniej nie tylko. W pewnym momencie w komisji zrobiło się dość... jednoznacznie, członkowie komisji byli skłonni przyjąć bardzo specyficzną definicję śmierciożerstwa i na niej oprzeć wszystkie zapisy prawne, a to by było szalenie niebezpieczne. Dlatego potrzebowaliśmy precedensu. Wiem, że dla ciebie to musiało być trudne, ale naprawdę uważam, że dzięki temu uniknęliśmy szeregu pospiesznych, opartych na uprzedzeniach, a nie na dowodach wyrokach. To co robił oskarżyciel twojego ojca... — urwała na chwilę, jakby nie była pewna, czy wolno jej na trzeźwo przywołać postać Lucjusza Malfoya — ...to była tylko próbka tego, co mogłoby się dziać, gdyby uznano noszenie Mrocznego Znaku za kluczowy dowód. Wtedy w ogóle nie musiałby o nim mówić, wszyscy sędziowie po prostu z góry by uznali, że to o wszystkim przesądza.

Na pewno miała rację, zawsze miała, ale Draco musiał zacisnąć zęby, żeby jej nie powiedzieć dosadnie, co sądzi o tych opartych na dowodach, a nie na uprzedzeniach wyrokach.

„Badania" obejmowały szereg prób empirycznych z jego ramieniem w roli głównej. Po macaniu i dźganiu różdżką nadeszła pora na rysowanie po jego ręce przy użyciu różnych narzędzi i zaklęć, potem na drobne uroki, a wreszcie, jąkając się jak ostatnia niedorajda, Granger zapytała, czy może go ukłuć igłą, bo to jest najbliższe tatuowaniu. Pomysł był tak absurdalny, a ona tak zażenowana, że zgodził się tylko po to, by napawać się jej zakłopotaniem; zresztą to było nic w porównaniu z samym rysowaniem Mrocznego Znaku, nie wspominając o innych rzeczach.

To wyczerpało pomysłowość Granger w aspekcie potencjalnego tatuowania przedramienia Dracona, ale nie jej „akademicką" ciekawość, a kiedy już raz go dorwała, to nie chciała wypuścić. Przy jego niechętnym udziale rozpoznała wszystkie komponenty zaklęcia, przebadała zakres działania, stosunek komponentów do części tatuażu i wydała szereg śmiałych teorii na temat możliwości ponownej aktywacji czaru. Draco pozwalał jej na to wszystko, bo w czasie eksperymentów robiła się niesamowicie gadatliwa i dowiedział się więcej niż kiedykolwiek nie tylko o obradach komisji i niuansach znowelizowanego prawa, ale i o trwających procesach i sposobie funkcjonowania ministerstwa. Nie żeby było mu to do czegoś potrzebne, ale nigdy nie wiadomo, jak się potoczą jego sprawy.

Wreszcie któregoś wieczora, zmęczona po kilku godzinach zabaw z Mrocznym Znakiem i rozkosznie nieświadoma, jakie to na nim zrobi wrażenie, wyznała nieopatrznie:

— Wiesz, kiedy tam siedziałam, godzinami w tej samej sali, dyskutując na te same tematy z tymi samymi ludźmi, i miałam tak cholernie dosyć, że robiło mi się wszystko jedno, żeby tylko to się wreszcie skończyło, to myślałam o tobie i o twoim ojcu. Żeby pamiętać, czemu to służy. I żeby znaleźć taki kompromis w przepisach, żeby ktoś taki jak ty nie został zbyt ostro potraktowany, ale żeby ktoś taki jak twój ojciec się nie wymknął prawu.

Krew uderzyła mu do twarzy i musiał zacisnąć pięści, żeby nie złapać jej za te rozwichrzone kudły i nie potrząsać, aż zrozumie, co właśnie powiedziała. Wtedy uznał, że najwyższa pora z tym skończyć i uciął jej dalsze zapędy.

I tak oto po tygodniach znaleźli się w studiu tatuażu, a gigantyczny mężczyzna w skórzanej kamizelce oglądał z zastanowieniem przedramię Dracona.

— Bardzo mroczny — skomentował wreszcie z pozorną powagą, ale Draco usłyszał w tym pogłos rozbawienia.

— Błędy młodości — odpowiedział lakonicznie, myśląc jednocześnie, co by zrobił Czarny Pan z tym mugolem, gdyby go usłyszał. — Ma dla mnie wartość... ekhm... sentymentalną, więc nie chciałbym go usuwać, ale chciałbym dodać coś jeszcze, żeby nie rzucał się w oczy. Dużo czegoś.

— Hm — mruknął facet, po czym zamyślił się. — Ale tak na raz to dużo czegoś? — zapytał, a kiedy Draco skinął głową, odparł: — No dobra, coś narysuję. Tylko naszkicuję sobie to twoje.

Pociągnął Dracona do kontuaru, położył jego ramię na blacie i sięgnął po notatnik. Kilkoma prędkimi kreskami naszkicował Mroczny Znak na środku strony, po czym machnął ręką.

— Dobra, dajcie mi trochę przestrzeni, żebym pomyślał. Idźcie sobie pooglądać wzory. — Wskazał dłonią w kierunku stolika, na którym leżało kilka albumów w ciemnej oprawie na spirali.

Granger, którą najwyraźniej swędziały palce, ilekroć napotykała coś choćby tylko podobnego do książki, przeglądała wzorniki strona po stronie. Draco w tym czasie krążył wzdłuż ściany, oglądając zdjęcia wykonanych tatuaży.

— Dobra, mam. Co o tym sądzisz?

Wielkolud podszedł do nich z notatnikiem i zaprezentował swoje dzieło. Draco zamrugał, w pierwszej chwili przekonany, że wzrok spłatał mu figle, ale dobiegający z boku stłumiony chichot Granger sugerował, że jeśli już, to mają takie same omamy.

— To... kwiatki. I motyle. I tęcza — powiedział powoli Draco.

— No — potwierdził facet. — Żeby przełamać tę kiczowatą mroczność. Tak ironicznie, wiesz. Mogę jeszcze dorzucić jednorożca — zaproponował, a Granger dostała napadu śmiechu i odsunęła się z powrotem do stolika.

— Wiesz... — zaczął powoli Draco — Dojrzałem do tego, żeby widzieć, że tamto to gówno, ale na jednorożca chyba jeszcze nie jestem gotowy. Ani na kwiatki. Może coś mniej... ironicznego?

— A może po prostu wcale nie dojrzałeś — obruszył się koleś i zapytał: — Co byłoby lepsze? Bluszcze, łańcuchy, kajdany?

— Zerwane kajdany — rzuciła Granger znad stolika. — I ptaki.

— Ptaki... — zastanowił się. — No dobra, może coś wymyślę.

— A może... — dorzucił Draco, uznając, że musi się wtrącić, zanim stanie się ofiarą taniej symboliki — ... coś takiego?

Ruchem głowy pokazał jedno ze zdjęć przedstawiające wyimaginowane stworzenie z głową i skrzydłami orła oraz ciałem i ogonem lwa, odrobinę przypominające hipogryfa.

— Dobra, pokombinuję.

Tym razem cisza trwała dłużej, ale druga propozycja była do przyjęcia. Hipogryfopodobne stworzenie miało zajmować większość wierzchniej strony przedramienia, przy nadgarstku sięgając ogonem do końcówki Mrocznego Znaku, a przy łokciu otwierając dziób nad czaszką, jakby chciało ją pożreć. Całość po wewnętrznej stronie uzupełniały dwa małe kruki i coś jakby symboliczne podmuchy wiatru. Wyglądało na to, że Draco od łokcia do nadgarstka będzie miał raptem skrawki wolnej skóry i dokładnie o to chodziło.

— Ujdzie?

— Tak.

— No dobra. — Facet odwrócił się do Granger. — A co dla ciebie?

— Ja tylko oglądam! — speszyła się. — Jestem tu dla towarzystwa.

Facet parsknął pod nosem.

— Dużo osób przychodzi dla towarzystwa, ale nikt nie wychodzi bez tatuażu. No, pokaż, co ci się spodobało.

Wyciągnął rękę, a Granger, wielkie nieba, podała mu jeden z albumów.

— To — powiedziała, pokazując delikatny, mały tatuaż, który wyglądał jak obrazek bransoletki z kamykami. — Tylko zamiast tych symboli wolałabym inne. Ale to w ogóle nie jest... dobry pomysł... — zakończyła cicho.

Facet zignorował to ostatnie; podsunął jej swój notatnik i gestem wskazał, żeby rysowała.

Więc rysowała. Draco patrzył, jak spod ołówka wychodzi thurisaz, runa odnalezienia celu, jera, runa spokoju i cierpliwości, oraz sowilo, symbol połączenia osobowości maga, wojownika i mędrca przynoszący zwycięstwo, a wreszcie othala, harmonia i bezpieczeństwo. Potem ołówek zatrzymał się.

— Nie mam pomysłu na piątą.

Draco wyjął ołówek z jej dłoni i szybko skreślił cztery kreski runy ehwaz, symbolu wierności, zaufania, lojalności i współpracy; i skończył zdał sobie sprawę, że wygląda niemal jak litera „M".

— To... dzięki — powiedziała cicho i zarumieniła się, sprawiając, że Draco zaczął gorączkowo myśleć, czy aby nie zapomniał o jakimś istotnym kontekście runy.

— No dobra, to ty pierwsza. — Wielkolud wskazał na Granger. — Wolę najpierw tatuować dziewczyny, bo są cicho, i facetom później też głupio jęczeć.

Draco nie sądził, by to mogło mu się przydarzyć, ostatecznie nie jęczał, kiedy był oznaczany Mrocznym Znakiem, ale nie zgłosił sprzeciwu.

— Gdzie chcesz to mieć? — zapytał facet.

— Nie wiem... Gdzieś, gdzie nie będzie widać, przynajmniej nie na pierwszy rzut oka — odparła Granger.

— Miałbym kilka propozycji. — Wielkolud zarechotał jak stary zbereźnik, po czym spoważniał. — Biodro, krzyż, a jeśli chcesz to w formie obręczy, to udo. Ewentualnie ramię, ale w letnich kieckach będzie widać.

— Udo — odpowiedziała po krótkim namyśle.

— Okej. To ściągaj portki i wskakuj na fotel.

Draco nie od razu załapał, co oznacza ten konkretny wybór i w pierwszej chwili zdębiał, kiedy Granger zaczęła rozpinać dżinsy. I poczuł, że ma déjà vu; już raz przeżył coś takiego, w Hogwarcie, kiedy zaproponował jej nałożenie zaklęć ochronnych na mury zamku z zewnątrz, na miotle, a ona zaczęła zdejmować szatę. Tyle że wtedy miała na sobie spodnie, obcisłe i kuse, ale zakrywające nogi do kolan, a teraz jej uda były nagie, a tyłek okrywał skrawek materiału w cielistym kolorze, przez co wyglądała, jakby w ogóle nie miała bielizny.

Patrzenie na nią było okropne. Draco czuł się tak, jakby podglądał swoją matkę; jakby zdarzyło się coś, co absolutnie nie miało prawa się stać. A jednocześnie nie mógł odwrócić wzroku, dopóki nie usiadła na fotelu i oparcie nie zasłoniło jej.

Odwrócił głowę w bok, w sam raz by napotkać znaczące spojrzenie wielkoluda. Facet mrugnął do niego porozumiewawczo.

Gnida.



(teraz)

Poniedziałek okazał się dniem, w którym niektórzy postanowili zmienić coś w swoim podejściu do pracy. Ro wróciła z urlopu i wyjątkowo, zamiast narzekać na koniec wolności, oświadczyła, że cieszy się, że znów jest w Anglii (widać rzymskie słońce dało jej się we znaki). Stażystka Sandy pierwszy raz w tym miesiącu punktualnie zajęła miejsce przy biurku. Alistair Waker nie tylko w końcu trafił do działu Hermiony, ale nawet wpisał się do wielkiego kalendarza Samograjki, jej asystentki, na spotkanie po lunchu, zamiast jak inni szefowie departamentów z miejsca wkroczyć do jej biura z przekonaniem, że ich sprawa jest absolutnie najważniejsza i niecierpiąca zwłoki. A anonimowy antyfan Hermiony przesłał liścik tym razem tradycyjną pocztą wewnętrzną, choć nie dowiedziałaby się o tym, gdyby nie miała zwyczaju w czasie śniadania rzucać okiem na korespondencję odrzuconą przez Samograjkę.

— To niedobry list! — zaoponowała skrzatka, kiedy Hermiona wzięła go do ręki. — Nic ważnego!

Miała rację przynajmniej co do tego pierwszego. Ledwo Hermiona dotknęła karteluszka ukrytego w kopercie, a pergamin przylgnął do jej palców. W miejscu styku pojawiło się zaczerwienienie, które szybko zaczęło ciemnieć i rozprzestrzeniać się wzdłuż palca. Hermiona krzyknęła, bardziej z zaskoczenia niż z bólu, chociaż opuszki, gdzie skóra stała się czarna, zaczynały ją niemiłosiernie piec.

— Nie! — zawołała Samograjka, zrywając się z krzesła, i wyciągnęła ręce w stronę Hermiony.

Pergamin upadł na biurko, a palce Hermiony wróciły do normalnego koloru; ból ustąpił.

— Co się stało?!

Ro, Merrylene i dwie inne dziewczyny, które znajdowały się dość blisko, by usłyszeć krzyki, podbiegły do Hermiony.

— Anonim z klątwą — wyjaśniła szybko, wyciągając różdżkę, by zaklęciem podnieść list. — Wingardium leviosa.

— Samograjka przeprasza! — Skrzatka nagle rozpłakała się. — Samograjka nie widziała! List wyglądał normalnie, Samograjka go wyjęła i czytała, i nic się nie stało!

— Klątwa musiała się uaktywnić dopiero pod wpływem mojego dotyku — uspokajała ją Hermiona, ale nieskutecznie.

— Samograjka zaraz się ukarze!

— Nie! — Hermiona złapała skrzatkę za ramiona i potrząsnęła lekko. — Tu jest ministerstwo, nie domowy obóz pracy. Tu nie ma żadnego karania się, co najwyżej nagana, słowna albo pisemna.

Wielkie skrzacie oczy wypełnione łzami patrzyły na nią bez zrozumienia, ale szloch ustał. Dopiero po chwili Samograjka pokiwała głową.

— Tak, nagana. Samograjka zasłużyła na naganę.

— Samograjka nie zasłużyła na naganę, Samograjka zasłużyła na podziękowania — powiedziała stanowczo Hermiona, nie odrywając wzroku od skrzacich oczu. — Gdybyś nie zareagowała tak szybko, musiałabym odbyć bardzo przykrą wizytę w świętym Mungu. Dziękuję ci. — A widząc, że wielkie oczy nadal są wilgotne, kontynuowała: — To był bardzo wredny list, nie mogłaś wiedzieć, że jest obciążony klątwą. Zrobiłaś wszystko najlepiej, jak mogłaś — zapewniła, klnąc jednocześnie w duchu, że sama tego nie sprawdziła, choć mogła się czegoś domyślić, skoro tym razem list nie czekał w skrytce, neutralizującej tego typu niespodzianki.

Samograjka pociągnęła nosem, ale pokiwała głową i wróciła na swoje miejsce. Nie wyglądała jednak zbyt pewnie i Hermiona chętnie rzuciłaby na nią zaklęcie hamujące autodestrukcyjne zachowania, gdyby nie było to nieuczciwe. Musiała zaufać, że skrzatka nie spróbuje zrobić sobie krzywdy.

Dziewczyny rozeszły się, tylko Ro została, patrząc, jak Hermiona ponownie lewituje list, tym razem w stronę swojego biura.

— Co to było? Klątwa martwicy?

— Na to wyglądało. A jak pachniało?

— Dokładnie tak. — Wampirzyca potwierdziła jej przypuszczenia. — Musisz to zgłossić aurorom.

— Zgłoszę. Chcę tylko sprawdzić jedną rzecz — powiedziała, a widząc pytająco-potępiające spojrzenie Ro, uzupełniła: — Wydaje mi się, że ta sama osoba już mi coś wysyłała. Przez skrytkę.

— Czyli to ktośś sstąd? — podłapała natychmiast Ro i zaklęła głośno. — Co za dupek!

— Albo dupka.

Ro pokręciła głową.

— Na pewno dupek. Dupka byłaby bardziej wymowna — oświadczyła, bo najwyraźniej jej troska o Hermionę nie była aż tak wielka, by nie zdążyła w międzyczasie przeczytać liściku zaciśniętego w jej obumierających palcach. — Koniecznie to zgłośś. Nie bagatelizuj.

Hermiona nie miała takiego zamiaru. Mogła zignorować dość niewinne w tonie listy, ale nie klątwę. Problem w tym, że w sobotę na urodzinach Dracona usłyszała coś, co sugerowało, że autorem anonimów mógł być Roderick Urquhart.

Oczywiście istniało prawdopodobieństwo, bardzo wysokie, że użył sformułowania „pakować się", tak jak autor anonimu, zupełnie przypadkowo. No i mógł napisać poprzednie listy, ale niekoniecznie ten. Przynajmniej to łatwo było sprawdzić.

Odczekała, aż drzwi zamknęły się za Ro, i rzuciła zaklęcie porównujące na nowy anonim i na stertę pergaminów wyciągniętych z szuflady. Czar ujawnił podobieństwo z trzema starszymi listami: jednym ze stycznia, jednym z marca i tym sprzed tygodnia.

W styczniowym autor narzekał na jej projekt, nazywając go obrazą czarodziejskiej historii i tradycji. To nie wyjaśniało, który konkretnie projekt miał na myśli, bo pracowała wtedy nad dwoma: ustawą regulującą warunki domowych „hodowli" stworzeń, zwłaszcza koniowatych, i drugą, poważnie ograniczającą kwotę, jaką można było odpisać od podatku z tytułu darowizny. Domyślała się, że obydwie uderzały w „historię i tradycję": w wyniku przejścia pierwszej wielu czarodziejów, których stać było na powozownię, ale już nie na wybieg dla zwierzęcia, straciło swoje testrale i abraksany; w wyniku drugiej — już oddane, rzekomo charytatywnie, pieniądze.

W marcowym liście było typowe ogólnikowe ujadanie, ale przypomniała sobie, że złożyła wtedy oficjalny protest przeciwko dodatkowi finansowemu za docieranie do pracy (częściowo lub całkowicie) mugolskimi środkami transportu, co wymagało ich opłacenia. Argumentowała, że powinien się należeć tylko tym, którzy rzeczywiście nie mieli innej możliwości, bo nie posiadali kominka podłączonego do sieci Fiuu ani licencji na teleportację, i rada Kingsleya ją poparła (to był chyba jedyny raz, gdy Pucey z entuzjazmem przyjął jej pomysł).

Ostatni, dzisiejszy anonim powtarzał mniej więcej to, co poprzedni. Tam było: Twoje dni chwały dobiegają końca, minister nie będzie ci dłużej nadskakiwał. Pakuj się i wynoś stąd, nikt cię tu nie chce, a w tym: Nowy minister się do ciebie dobierze. Lepiej wracaj tam, skąd przyszłaś.

W słowach nie było otwartej agresji czy gróźb, choć nie umknęło jej, że poprzednio autor zachęcał ją do opuszczenia ministerstwa, a teraz już całego magicznego świata. Gdyby nie klątwa, to wszystko wyglądałoby dość niewinnie, ot, ujście dla frustracji, bo pergamin wszystko przyjmie. Właściwie nawet z klątwą — gdyby autorem faktycznie był Urguhart — mogłaby to potraktować jako dość paskudny żart, dokładnie w ślizgońskim stylu. Ostatecznie martwica nie była śmiertelnie niebezpieczna; nawet gdyby nikt od razu nie zatrzymał klątwy, to w Mungu uporaliby się z tym maksymalnie w kilka godzin. Była przekonana, że Ślizgoni nie takie rzeczy robili kolegom. Warrington opowiadał przecież, jak wylądował w skrzydle szpitalnym na dwa dni, bo któryś z nich dolał mu do soku mikstury własnego pomysłu i nie chciał powiedzieć, co to było, dopóki Snape nie zainterweniował. Nie pamiętała tylko, czy to był Urguhart, czy Montague. Czy po wspólnie spędzonym wieczorze nie mógłby uznać, że i jej można zrobić taki „dowcip"? Jeśli tak, to zgłaszanie tego aurorom byłoby zdecydowanie na wyrost.

Nie znała Urguharta zbyt dobrze nawet ze słyszenia, więc trudno jej było poczynić jakieś sensowne założenia. Co prawda nie sprawiał wrażenia, by poświęcił jej zbyt wiele czasu na imprezie, i w ogóle wydawał się człowiekiem zbyt skupionym na najbliższym otoczeniu (czyli udach Grety), by zajmować się czymś bardziej odległym. Ale z drugiej strony w pracy, gdzie brakowało mu tego typu rozpraszaczy, nuda mogła być wystarczającym bodźcem do głupich zabaw.

Ale jeśli to jednak nie był on (ani nieprzemyślany żart), to musiała to zgłosić jak najszybciej, zanim do jej działu trafi coś gorszego.

Nie potrafiła dojść do żadnej sensownej konkluzji, więc uznała, że spróbuje z innej strony i po prostu podpyta Dracona, co on o tym myśli. W końcu Urguhart był jego wieloletnim przyjacielem, powinien umieć ocenić, czy to było coś w jego stylu, czy nie do końca.

Nie zdążyła posprzątać biurka, kiedy rozległo się pukanie i drzwi jej gabinetu otworzyły się. W progu stanął Alistair Waker.

— Przeszkadzam? — powiedział, tym razem rezygnując ze zwyczajnej pantomimy. — Samograjka powiedziała, że jesteś wolna, ale jeśli masz coś innego...

— Nie, w porządku. — Machnęła ręką w przesadnie nonszalanckim geście, po czym różdżką zsunęła liściki do otwartej szuflady. — Siadaj. Miło, że w końcu wpadłeś.

— Przepraszam, że tak późno — powiedział z tak wyraźnym zażenowaniem, że pożałowała niepotrzebnie ostrego tonu. — Chciałem... Chciałem się najpierw trochę przygotować, ale zupełnie nie mam w tym doświadczenia, więc zajęło mi trochę więcej czasu niż myślałem, ale mogłem chociaż uprzedzić...

— Nie, w porządku, dobrze, że masz coś, na czym możemy pracować. To jest twoja propozycja...? — zapytała, wyciągając rękę po papiery, które trzymał.

— Nie, nie kompletna propozycja, tylko kilka luźnych pomysłów — zarzekał się, siadając, po czym nagle wstał. — W sumie mogę wrócić później, jak się z tym zapoznasz.

— Siadaj. — Machnęła znowu ręką w stronę fotela. — Szybko czytam.

— Nie wątpię.

Spojrzała na niego znad papieru. Uśmiechał się. Całkiem przyjaźnie. Być może pomyliła się co do niego. Być może nie był wrednym dupkiem, który spiskował ze starszyzną przeciwko niej, tylko po prostu nieustannie poszukiwał aprobaty u osób mających przewagę. Nie zaszkodziłoby, gdyby teraz poszukiwał jej u niej.

— Okej — powiedziała powoli, sięgając po pióro. — Zobaczmy, co da się z tym zrobić.

֎

— Hermiono! Jesteś wielka!

Daphne rzuciła jej się w ramiona, ledwo przekroczyła próg fundacji.

Fiona, pełniąca funkcję kierowniczki działu personalnego, menadżerki biura, recepcjonistki oraz osobistej asystentki Daphne, Hermiony i innych członków zarządu, którzy akurat jej potrzebowali, prychnęła zza wysokiej lady, gdzie siedziała otoczona z każdej strony wysokimi stertami teczek, segregatorów i luźnych dokumentów. Pozwalała sobie na tego typu demonstracje notorycznie, bo miała tak niskie mniemanie o charakterze Daphne — z jej przesadną wylewnością i gadulstwem na czele — jak wysokie o jej kompetencjach w zarządzaniu fundacją, ale temu drugiemu dawała wyraz zdecydowanie rzadziej. Musiałaby być jednak znacznie bardziej wymowna w krytykowaniu, by Daphne choćby rozważyła rozstanie się z nią, bo Fiona ogarniała absolutnie wszystko, a za co by się nie wzięła, to zamieniała w istne złoto.

— Sissi zrobiła nam gigantyczny przelew na poczet projektu integracji Hogwartu i obiecała regularne, comiesięczne wsparcie dla fundacji na cele statutowe — wyjaśniła powody swojej euforii Daphne. — Od czterech lat, odkąd Miles zaczął się z nią spotykać, próbowałam ją nakłonić, żeby chociaż raz nas wsparła, bo jej rodzina ma olbrzymie pieniądze i każdego roku przeznaczają sporą sumkę na cele charytatywne, ale zawsze się wykręcała. A teraz spędziła wieczór z tobą i już!

— Magia nazwiska Hermiony Granger — mruknęła Fiona tak, by na pewno ją usłyszały.

Daphne zerknęła na nią przez ramię, nie wypuszczając Hermiony z uścisku, co było odrobinę niezręczne. W tym Hermiona zgadzała się z Fioną, też nie lubiła u Daphne tej nadmiernej poufałości. Przypominało jej to o pewnych ich wspólnych sprawach z czasów, kiedy się poznały, o których wolała zbyt często nie myśleć.

Oczywiście obwinianie Daphne za własne pochopne decyzje było bez sensu i Hermiona wiedziała o tym, ale w tym jednym przypadku żelazna logika przegrywała z nieokiełznanymi emocjami. W kwestii Rona nigdy nie potrafiła być rozsądna i niestety nadal, po tylu latach, kładło się to cieniem na jej relacji z Daphne. Hermiona nie raz i nie dwa tłumaczyła sobie jak dziecku, że nic, co powiedziała Daphne, nie skłoniłoby jej do wplątania się w tamto z Ronem, gdyby sama tego nie chciała, ale widocznie nie miała zdolności pedagogicznych, bo podświadomie ilekroć myślała o Ronie, wciąż wracała do Daphne, a ilekroć słuchała gadulstwa Daphne — przypominała sobie Rona. I to pomimo tego, że oni oboje pewnie ledwo pamiętali, że kiedykolwiek coś ich łączyło. Obłęd.

— Nazwiskiem Hermiony to ja się posługuję, odkąd otworzyłyśmy fundację — poinformowała Daphne Fionę, wreszcie wypuszczając Hermionę. — Ale widać tu potrzebna była po prostu sama Hermiona. Ale się cieszę, że tam byłaś! Draco powinien was wcześniej zapoznać... Albo ja, ale nie wpadłam na to.

— Jakaś wspólna impreza? — zapytała Fiona zupełnie innym tonem, chowając twarz w teczce.

— Taaak, Draco obchodził urodziny — powiedziała powoli Daphne, po czym dodała wymijająco: — To było bardzo kameralne przyjęcie.

Fiona zakryła się papierami jeszcze bardziej i nie odpowiedziała. Hermiona wiedziała, w czym rzecz: jakiś czas temu Fiona miała ochotę zostać sobotnią randką Dracona, ale on stanowczo odmówił, twierdząc, że nie może się spotykać z kimś, z kim pracuje, nawet jeśli nie jest jej bezpośrednim przełożonym i bywa w fundacji tylko raz w tygodniu. To brzmiało jak fatalna wymówka i Fiona dokładnie tak to odebrała, chociaż według Hermiony sam fakt, że Malfoy zdobył się na jakiś grzecznościowy wykręt, o czymś świadczył. Z drugiej strony nie rozumiała, czemu właściwie się nie zgodził, Fiona była całkiem ładna, z tą porcelanową cerą i jasnymi rzęsami, a do tego nieprzeciętnie inteligentna. Ginny powiedziałaby, że w tym rzecz, że wolał głupie dziewczyny, ale Hermiona nie sądziła, by to była prawda, ostatecznie ani ona, ani inne jego przyjaciółki nie były głupie. Może jednak miał inne standardy, jeśli chodziło o spotkania w celach romantyczno-erotycznych.

— Dobra, chodź do mnie i zastanowimy się, co zrobić z pieniędzmi Sissy — powiedziała Daphne.

Jej gabinet — najmniejszy z trzech w ich biurze, które oprócz tego miało pokój socjalny, łazienkę i okrągły hol, gdzie rezydowała Fiona — został przerobiony z jakiegoś pomieszczenia gospodarczego. Nie miał okna i pod intensywnie kwiatowym zapachem zaklęcia odświeżającego wciąż dało się wyczuć detergenty. Daphne to nie przeszkadzało, po prostu rzucała następne zaklęcie, dla odmiany powiew morza albo runo leśne, ale Hermionę zaczynała boleć głowa już po kilku minutach.

— Może lepiej do mnie. — Hermiona pociągnęła ją w stronę pokoju, który ona, Draco i inni członkowie zarządu wykorzystywali naprzemiennie. Tam było okno, a po ośmiu godzinach w ministerstwie, gdzie też brakowało świeżego powietrza (choć zaklęcia odświeżające działały znacznie lepiej), nie zamierzała dłużej się kisić. — Najpierw, zanim zaczniesz robić jakiekolwiek plany, porozmawiajmy z Minerwą, jak ona to widzi i jakie są według niej możliwości. Jeśli jej nie przekonamy, możemy zapomnieć o wszystkim, rada nawet nas nie wysłucha.

— Ty z nią porozmawiaj, nie wyobrażam sobie, żeby ci odmówiła.

— Ja nie wyobrażam sobie, żeby w ogóle odmówiła, Minerwa pod powłoką oschłości chowa dużo czułości dla dzieci, zwłaszcza tych wyizolowanych.

— Słyszałam, ale nie widziałam — odparła Daphne. — Ale jeśli nam pomoże, to obiecuję, że nigdy więcej nie będę na nią psioczyć.

— Nigdy nie słyszałam, żebyś na nią psioczyła.

— Oczywiście, że nie, przecież wiem, że ją uwielbiasz.

No tak, Ślizgoni i ich gierki.

— W każdym razie — wróciła Hermiona do sedna — Minerwa może zaopiniować nasz pomysł, ale wszelkie ingerencje w szkołę, przestrzeń i regulamin, nie wspominając o budżecie, to kwestie dla rady.

— Rada zwykle idzie za dyrektorem, zwłaszcza jeśli w grę nie wchodzą pieniądze, a finansowanie w znacznej części, jeśli nie w całości, weźmiemy na siebie my i ministerstwo. Bo mam nadzieję, że coś się uda uszczknąć z puli na działalność integracyjną?

— Prawdopodobnie tak, pogadam z Kingiem i z... — Hermiona urwała i uśmiechnęła się złośliwie. — Nie, może lepiej ty porozmawiaj z Adrianem.

— Zobaczę, co da się zrobić. — Daphne mrugnęła do niej porozumiewawczo. — A jeszcze jeśli chodzi o radę... Gdyby Draco przyjął ich propozycję, miałybyśmy przynajmniej jego po swojej stronie.

— Żebyś się nie zdziwiła. — Hermiona pohamowała jej zapędy. — Zaraz się okaże, że jako członek rady nie może się angażować, bo musi pozostać bezstronny... Jakby to miało dla niego jakiekolwiek znaczenie.

— Tylko się z tobą droczy, przecież i tak zawsze ci ustępuje — oświadczyła bez namysłu Daphne.

Hermiona spojrzała na nią ze zdziwieniem, ale dziewczyna nawet nie patrzyła, porwała kilka kartek z ryzy papieru leżącej na biurku i już smarowała po nim jakieś ciągi liczb. Hermionę kusiło, żeby pociągnąć temat i dobitnie wyjaśnić Daphne, że jeśli ktoś komuś ustępuje, to ona Draconowi, we wszystkich jego durnych pomysłach: od głupot w postaci wypicia czwartego kieliszka margarity po sprawy poważne, takie jak pomoc w nie do końca zgodnym z prawem oddzieleniu jego rodzinnych funduszy od prywatnych dochodów, co w czarodziejskim świecie opartym na wielopokoleniowych rodzinnych skrytkach u Gringotta okazało się zaskakująco trudne. Przypomniała sobie jednak, że poświęca fundacji tylko trzy godziny tygodniowo i wypadałoby wypełnić je czymś istotniejszym niż mielenie językami. Dlatego bez słowa sięgnęła po kartkę papieru, żeby w czasie, gdy Daphne myślała o cyferkach, napisać do McGonagall z prośbą o spotkanie.

֎

List od Narcyzy przyszedł z samego rana. Domowy puchacz, ten do zadań specjalnych, nie dał się przechwycić Chili ani Curry'emu. Wpadł przez otwarte okno prosto do sypialni Dracona, a kiedy pohukiwanie go nie obudziło, puchacz wbił mu pazury w ramię, co rzeczywiście natychmiast zadziałało.

— Ty pierdolony sukinsynu! — wrzasnął Draco, próbując lewą ręką rzucić w sowę książką, którą czytał przed snem.

Była to ta sama, którą dostał od Granger, i trudno zgadnąć, co by ją bardziej obruszyło: to, że rzucił książką, czy to, że próbował trafić w ptaka, żywe, czujące stworzenie et cetera, et cetera. Myśl o jej zatrwożonej minie oraz eliksir zabliźniający, który natychmiast podsunęła mu Chili, nieco ostudziły gniew, ale nie na tyle, by Draco czule wspominał matkę, wysłanniczkę tego ptasiego skrytobójcy. Nie zaryzykował kontaktu z sową, poczekał, aż Chili poda mu list. Nieznosząca zwłoki wiadomość brzmiała:

Przyjdź do domu jak najprędzej.

Parsknął pod nosem. Ona nigdy się nie nauczy, że właśnie był w domu, o Malfoy Manor od dawna tak nie myślał.

Zignorował owe „jak najprędzej", uznając, że oznacza „przed niedzielnym obiadem", a nie „natychmiast". Gdyby to miało być natychmiast, zafiukałaby, zamiast tracić czas na szukanie perfumowanej papeterii, rodowej pieczęci i czekanie na sowę. A skoro tak, nie zamierzał się spóźnić do pracy dla matczynej przyjemności, choć niewątpliwie na to liczyła. Według niej — i ojca — posiadanie klubu polegało wyłącznie na chodzeniu na mecze i sporadycznym podpisywaniu dokumentów. Gdyby Draco działał w ten sposób, to kupienie Harpii byłoby stratą pieniędzy, dokładnie tak, jak powiedział ojciec, kiedy się o tym dowiedział.

Wszyscy zresztą tak myśleli: rodzice, znajomi, którzy właśnie wtedy, dwa lata po Voldemorcie, zaczynali się znowu z nim oficjalnie spotykać (bo na nieoficjalne wizyty niektórzy, jak Pansy i Warrington, pozwolili sobie nieco wcześniej, parę miesięcy po tym, jak Draco skończył odpracowywać wyrok), nawet Daphne, mimo że powinna znać go lepiej. Uważali go za dzieciaka, który miał za dużo pieniędzy i za mało pomysłów na to, co z nimi zrobić. Zakładali chyba, że w ten sposób sobie coś kompensuje, że skoro nie został graczem quidditcha (a to mniej więcej wtedy Ron Weasley rzucił szkolenie na aurora, żeby grać dla Armat z Chudley, które oczywiście przyjęły go z otwartymi ramionami, nawet jeśli trener nieczęsto go wystawiał w pierwszym składzie), to chciał mieć drużynę quidditcha.

Prawda była w zasadzie jeszcze gorsza: istniało niewiele rzeczy, które Draco mógł robić, częściowo ze względu na sposób, w jaki ludzie reagowali na jego nazwisko, częściowo dlatego, że niewiele potrafił, a głównie dlatego, że jeszcze mniej lubił. Dwanaście miesięcy prac społecznych dla dziesięciu różnych podmiotów dało mu przede wszystkim przeświadczenie, że nie chce dla nikogo pracować, nie chce być zależny od czyjegoś widzimisię i nie chce znosić przytyków (w najlepszym razie) „kolegów" z pracy. Nie miał kwalifikacji ani pomysłu na własną działalność. Quidditch był jednym, na czym się znał i co naprawdę kochał, dlatego postawił na to.

Pierwotnie nie zamierzał zresztą kupować drużyny, nie przyszło mu to do głowy. Myślał o zbudowaniu boiska i wynajmowaniu go na mecze i treningi; albo może o firmie szkolącej wykwalifikowaną kadrę treningową, a potem medyczną, prawną i marketingową dla drużyn. Ale kiedy zaczął się rozglądać, posługując się pseudonimem, żeby nie zniechęcić potencjalnych kontrahentów, napisał do niego znajomy znajomego Artemisa (i zapewne ojca, ale na to się nie powołał), który miał trzydzieści procent udziałów w klubie Harpii z Holyhead, z propozycją sprzedaży. Żądana kwota zdecydowanie przekraczała wartość udziałów na rynku, ale Draco zgodził się, pod warunkiem, że facet przekona również pozostałych udziałowców do sprzedaży. Miesiąc później sfinalizowali transakcję i klub był jego.

Początkowo sam nie wiedział, co z tym zrobić. Klub działał, z mniejszym lub gorszym efektem, od kilku wieków, zatrudniał dobrą setkę pracowników i nie potrzebował, by Draco jakoś przesadnie się angażował w jego funkcjonowanie, nawet jeśli aktualnie przynosił stratę za stratą, i to niezależnie od miejsca w tabeli. Niewykluczone, że Draco po prostu poprzestałby na zostawieniu wszystkiego tak jak było — potwierdzając tym samym przekonanie ojca, że utopił setki tysięcy galeonów w zabawie, która nie przyniesie mu absolutnie żadnego zysku, ani finansowego, ani politycznego, ani społecznego — gdyby nie ciotka Andromeda.

Ciotka Andromeda w ogóle nie znała się na quidditchu. Nigdy nie interesowała się quidditchem, nie była na żadnym meczu, nawet dziecięcym, bo jak powtarzała, Nimfadora, dzięki Merlinowi, ze swoją fatalną koordynacją ruchową trzymała się z dala od mioteł. Interesowała się za to Draconem i jego życiem, więc intensywnie wypytywała, na czym właściwie polega posiadanie klubu i co robi taki klub, oprócz tego, że ma zawodników, którzy trenują i rozgrywają mecze, i skąd właściwie ma pieniądze na działanie. A Draco tak długo opowiadał jej o trenerach, o zapleczu medycznym i marketingowym, o dobrym PR-ze, o sponsoringu, o umowach z reklamodawcami, o transferach i korzystnych zapisach w kontraktach graczy, o sprzedaży karnetów, biletów i wynajmie klubowych boisk, a wreszcie o całej machinie produktów licencjonowanych — że głupio byłoby, gdyby skończyło się tylko na mówieniu.

Zaczął więc działać. Przyjrzał się dobrze, jak funkcjonuje klub, kto dla niego pracuje i jakie osiąga wyniki. Dyskretnie zbadał, jak to wygląda w innych klubach. Po paru miesiącach obserwacji dokonał kilku drastycznych zmian, częściowo w zarządzaniu, częściowo w zakresie obowiązków, częściowo niestety również w składzie osobowym kadry, co nie przysporzyło mu popularności. W międzyczasie przekonał się, że o ile faktycznie może robić, co chce, kiedy chce i jak chce, będąc swoim własnym szefem, o tyle na „kolegów" z pracy nic nie poradzi, bo nie opłaci mu się zwolnić kogoś, kto jest świetny w tym, co robi, nawet jeśli go nie znosi. Lub raczej jej, bo choć wkurzających pracowników mu nie brakowało, Ginny Weasley plasowała się na szczycie listy.

Przyszła do Harpii krótko przed nim, skauci wyhaczyli ją na meczu pokazowym w Hogwarcie. Miała najkrótszy staż — poza jedną dziewczyną, która akurat przeszła do nich bezpośrednio z młodzików — ale grała niemal w co trzecim meczu, należała więc do najczęściej wystawianych zawodniczek. I była świetna, kafel w jej rękach zachowywał się jak zaczarowany, strzelała gole niemożliwe do obrony i rzadko kończyła mecz z mniej niż pięcioma trafieniami na koncie. A jednocześnie zamieniała życie Dracona w piekło. Nie dość, że ujawniła jego tożsamość zespołowi (papiery wciąż podpisywał pseudonimem i starał się nie pokazywać większej liczbie pracowników, niż to konieczne, ale oczywiście przydybała go raz w drodze po kawę, gdy jego prywatny ekspres się zepsuł), nie dość, że rzuciła tamtym durnym dowcipem, który pogrążył go w oczach zawodniczek, to jeszcze nieustannie się z nim kłóciła i podważała jego decyzje, gdy już uznał, że skoro został odkryty, to równie dobrze może uczestniczyć w meczach i treningach. A przy tym ciągle strzelała gole, sprawiając, że wychodzili na czoło tabeli. Nienawidził jej.

A później nadszedł ten wiekopomny mecz z Armatami, jeden z trzech, jakie pozostały do końca jego pierwszego sezonu. Byli wtedy na drugim miejscu w tabeli, a Armaty dość daleko za nimi, ale nawet to nie wyjaśniało, dlaczego postanowiono wystawić w obronie Rona Weasleya, który grał dla nich — i w ogóle — dopiero od paru miesięcy. Może bardziej niż na zwycięstwo władze klubu liczyły na wysoki dochód z biletów, bo mecz reklamowano ze śmiesznie nachalną częstotliwością i oczywiście położono nacisk na starcie rodzeństwa. Zainteresowanie było tak olbrzymie, że musiano magicznie powiększyć trybuny w odpowiedzi na zapotrzebowanie, aż do granic wyznaczonych przez zasady bezpieczeństwa. A ci, którzy byli na meczu, twierdzili później, że to najlepiej wydane pieniądze w ich życiu.

W czasie stu czterdziestu trzech minut Harpie rozgromiły Armaty czterysta dwadzieścia do czterdziestu, a Weasley strzeliła bratu osiemnaście goli, w tym czternaście bez asysty. Punkty dały im taką przewagę, że pozostałe dwa mecze były tylko formalnością, zwycięstwo w lidze mieli w zasadzie w kieszeni.

Po gwizdku, kiedy dziewczyny zleciały się do niego i do trenera, Draco wrzeszczał i płakał razem z innymi, i tak mocno ściskał Weasley, chrypiąc jej do ucha, że walnęła go w końcu pięścią w brzuch, pozbawiając go na chwilę tchu.

— Weź się ogarnij, Malfoy, wyglądasz żałośnie, a jeszcze dwa mecze przed nami — powiedziała do niego, po czym roześmiała się głośno, złapała go za głowę i cmoknęła trzy razy w czoło.

Z tych dwóch pozostałych meczów jeden wygrali niewielką różnicę, a drugi przegrali, też nieznacznie, ale wciąż mieli pierwsze miejsce w tabeli. Koniec sezonu świętowali więc z pucharem, a w następnym nie mieli już żadnych problemów ze sponsorami i reklamodawcami i klub zaczął wreszcie nie tylko na siebie zarabiać, ale i przynosić jakieś zyski.

Draco nie spoczywał jednak na laurach, dalej pracował tak, jakby byli na skraju bankructwa, a przynajmniej rentowności, co w jego odczuciu niewiele się różniło. Na złość ojcu zamierzał zarobić na klubie — sam, osobiście, nie licząc klubowego dochodu — tyle, ile zapłacił za udziały. Po pięciu latach wciąż brzmiało to jak marzenie senne głupca, ale gdyby wziąć pod uwagę tempo wzrostu przychodu, zdecydowanie skokowe, nie liniowe, to powinno mu się udać najdalej za osiemnaście lat.

Tego dnia, jak zwykle, miał dość napięty grafik, by nie uwzględniać w nim krótkiego wypadu do Malfoy Manor. Rano przejrzał korespondencję i dokumenty, które spłynęły z różnych działów na jego biurko, a ponieważ część z nich (zażalenia, petycje i raporty z uwagami, o które nikt nie prosił) zupełnie nic nie wnosiła do jego życia, a zajmowała cenny czas, po raz kolejny rozważył, czy nie zatrudnić asystentki. Wzdrygał się przed tym, bo nie podobała mu się idea, by ktoś grzebał w jego kalendarzu, znał dokładnie jego rozkład dnia i wiecznie siedział pod jego drzwiami, ale były też plusy. Na przykład odseparowanie spraw ważnych od miałkich. Granger co jakiś czas nakłaniała go do tego, serwując mu długie wywody o tym, jak asystentka codziennie ratuje jej życie — typowy przykład jej „subtelnej" perswazji — ale ilekroć Draco pomyślał sobie o Fionie, która prowadziła recepcję w fundacji Daphne, odechciewało mu się. Nie potrzebował codziennej dawki krytycznych uwag i kąśliwych komentarzy; od tego miał matkę.

Choć kto wie, może rzecz wyglądałaby inaczej, gdyby zrobił dokładnie tak jak Granger i zatrudnił skrzatkę; ta na pewno nie pozwalałaby sobie na tego typu wtrącenia, a dodatkowo zyskałby jako pracodawca kilka punktów za wyrównywanie szans czy jak to się nazywało. Pytanie, jaki skrzat znał się na quidditchu i dokumentach. Granger w czasie pracy nad kodeksem przemaglowała tyle skrzatów, że nie miała problemów ze znalezieniem odpowiednich kandydatów na wakaty w ministerstwie. Skrzaty, z którymi miał do czynienia Draco, specjalizowały się głównie w magii czyszczącej i kuchni francuskiej. Curry, który potrafił tak ogarnąć mieszkanie Dracona, by żyło się w nim wygodnie, a jednocześnie by nie naruszyć żadnej z delikatnych mugolskich instalacji — no więc nawet ten skrzaci geniusz nie umiał czytać.

Po rundce z papierami Draco stawił się na boisku, gdzie obejrzał trening, tym razem nie ingerując zbyt mocno w jego przebieg. Weasley wydawała się rozczarowana, więc wykrzyknął kilka uwag na temat jej gry, na co rzuciła kaflem w stronę jego głowy. Odbił go pięścią dość mocno, by nabić jej siniaka, ale paskuda przyjęła piłkę na koniec miotły i posłała w kierunku lewej pętli, a Schummer była zbyt zajęta śledzeniem ich utarczek, by obronić. Draco nie omieszkał jej powiedzieć, co o tym sądzi.

Lunch zjadł z Morphem Larssonem, który przyleciał z Ameryki, żeby przedłużyć na kolejny rok umowę na wyłączne prawo do sprzedaży gadżetów drużynowych na terenie Stanów. Brytyjska liga quidditcha cieszyła się tam absurdalną popularnością, może dlatego, że rodzime rozgrywki wypierał magiczny baseball, przejęty od mugoli i zaadaptowany przez czarodziejów.

Morph Larsson zwykł wszystkie sprawy biznesowe załatwiać przy lunchu albo kolacji, a ponieważ w tym drugim przypadku oczekiwał towarzystwa przez resztę nocy podczas niekończącej się wędrówki przez puby i kluby, od dwóch lat Draco konsekwentnie umawiał się z nim w południe. A odkąd przestała im towarzyszyć Maggie, siostra Larssona, która teraz zajmowała się tylko rzeczonym baseballem, i Morph zupełnie stracił zahamowania, Draco unikał również przyprowadzania kogokolwiek na ich spotkania. Podczas pierwszego lunchu bez Maggie popełnił ten błąd i przyszedł z Pansy, bo truła mu, że nigdy nie zabiera jej na imprezy, na których mogłaby poznać kogoś interesującego. Morph przypadł jej do gustu na tyle, że spędziła z nim cały tydzień, aż do jego powrotu do Stanów, a potem Draco musiał miesiącami słuchać, jak niewdzięczni są faceci, kiedy Larsson oczywiście nie odpowiadał na jej listy. Co gorsza, przy ich następnym biznesowym spotkaniu dowiedział się od Larssona znacznie więcej, niżby chciał, o erotycznych upodobaniach Pansy, a choć część z nich znał z autopsji, słuchanie o tym nie było czymś, co Draco pragnąłby powtórzyć. Przywykł do tego, że czasem, dla większego dobra, musi się poświęcić i jeść trzydaniowy lunch z opowieściami o obciąganiu, cipkach i spektakularnych wytryskach w tle, ale podobne historie z Pansy w roli głównej to było zbyt wiele.

Tym razem Larsson nie miał nic do powiedzenia na temat Pansy, bo pewnie dawno o niej zapomniał, jak o wszystkich dokonanych podbojach. W pamięci przechowywał tylko te niedokonane, na wypadek gdyby jednak udało się coś z tym zrobić.

— Jak tam ta twoja przyjaciółka, Hermiona Granger? — zapytał jak zwykle na etapie deseru, jakby Granger nieodmiennie kojarzyła mu się z baileysem. Zapytał o nią również wtedy, kiedy siedziała z nimi Pansy, i Draco był przekonany, że przynajmniej częściowo zadecydowało to o tym, że Pansy się za niego wzięła. — Nie wyszła jeszcze za mąż?

— Nie, nie spieszy jej się — odpowiedział, rozglądając się dyskretnie za kelnerem, żeby poprosić o rachunek, zanim Larssonowi przyjdzie jakiś głupi pomysł do głowy. — Zresztą jej narzeczony ciągle siedzi na Islandii.

Draco nie wiedział, skąd mu się wziął islandzki narzeczony Granger; pewnie stąd, że tamtego lata, kiedy jedli kolację z Larssonami, Granger była świeżo po urlopie na Islandii i dość długo o tym rozmawiali. To, że kogoś tam poznała, wydawało się na tyle prawdopodobne, że sprzedał tę bajeczkę Larssonowi, kiedy próbował wysępić adres Granger, a ponieważ działała bezbłędnie, nadal się jej trzymał.

— Jeśli się nie pospieszy, ktoś mu ją sprzątnie sprzed nosa. — Zaśmiał się Morph z uśmieszkiem sugerującym, że ma na myśli siebie.

Cóż, jego niedoczekanie. Draco nie zamierzał wysłuchiwać, co Granger potrafi zrobić ustami i jakie dźwięki wydaje, kiedy dochodzi.

— Wątpię, ona jest bardzo... zapatrzona w niego, w ogóle nie zwraca uwagi na innych. I na twoim miejscu nie próbowałbym — dodał na wszelki wypadek — facet jest mistrzem pojedynków, ma nawet jakiś medal. A poza tym ma prawie dwa metry i waży pewnie sporo ponad dwieście funtów.

Zaśmiał się w duchu, przypominając sobie, kogo mimowolnie wyobraził sobie po tym opisie: tego gościa w skórze, który ich tatuował. Szczerze wątpił, by był w typie Granger, ale Larsson nie musiał o tym wiedzieć, wystarczyło, by myślał, że on nie ma szans.

Oczywiście istniało pewne prawdopodobieństwo, że zaloty Larssona nie spotkałyby się z jej aprobatą, ale Draco jakoś w to wątpił. Granger może i nie prowadziła szczególnie bogatego życia erotycznego, ale wiedział, że nie miała nic przeciwko krótkim przygodom. Odnosił wręcz wrażenie, że lubiła szybkie wyskoki z facetami zainteresowanymi wyłącznie seksem, jakby była im wdzięczna, że nie zmuszają jej do tracenia czasu, którego zawsze miała zbyt mało, na interesowanie się nimi i angażowanie w głębszą relację. Kiedyś, gdy spiła się okropnie dwoma witbierami — dziwnie szybko, nawet jak na nią, ale okazało się, że wcześniej wyskoczyła na drinka ze znajomymi z pracy i oczywiście jak zwykle nie zjadała obiadu — wyznała mu płaczliwym tonem, że czuje się okropnie samotna, ale nie może się z nikim związać, bo nie ma czasu bywać w miejscach, gdzie mogłaby kogoś poznać. Spotykała się jedynie z facetami z pracy (zaliczone) i ze znajomymi Ginny Weasley (też zaliczone), ale ci drudzy notorycznie nawijali o quidditchu, co ją śmiertelnie nudziło, a ci pierwsi, dziwna sprawa, oczekiwali, że będzie się z nimi widywała też poza pracą...

Draco bardzo długo się z tego śmiał, dopóki nie uświadomił sobie, że to wciąż znacznie więcej opcji niż miał on sam. Dlatego zaraz potem zaczął wymyślać swoje sobotnie randki. Niestety Daphne przyłapała go na tym, kiedy Granger wypaplała jej coś, czym on sam się pochwalił. Lubili się już wtedy na tyle, że nic nie powiedziała przy Granger, uśmiechała się tylko znacząco, ale oczywiście musiała zaatakować, kiedy zostali sami.

— Dlaczego po prostu się nie umówisz z nią? — zapytała, a jemu zajęło chwilę zrozumienie, że ma na myśli Granger.

— Przecież się z nią umawiam. Regularnie.

— Chodziło mi o prawdziwą randkę. Na przykład z kolacją. I ze śniadaniem — dorzuciła znacząco, na co się skrzywił. — No co? Skoro obydwoje najwyraźniej nie lubicie spotykać się z innymi ludźmi, ale lubicie się spotykać ze sobą, moglibyście wejść w jakiś układ z seksem. Same korzyści.

— Nie chcę żadnych korzyści. Chcę mieć się z kim upić w piątki — oświadczył kategorycznie.

I przez większość swojej znajomości z Granger się z tym zgadzał.

Później, kiedy faktycznie zdarzyło mu się z kimś umówić, kłamstwo zmieszało się z prawdą i straciło na znaczeniu, zwłaszcza że wkrótce zdecydowanie wybił się na prowadzenie, bo miał więcej czasu na randkowanie niż Granger. Niestety miał równie małe skłonności do angażowania się — choć z zupełnie innych powodów — więc jego związki trwały jeszcze krócej niż jej. Może za wyjątkiem kilku miesięcy z Astorią, to znaczy przy tym drugim podejściu, bo pierwszego, zaaranżowanego przez ich rodziców, nie włączał do rachunku. Ale i to się szybko skończyło, no bo ile można się bawić tym, że się gra z oczekiwaniami rodzin? Przynajmniej z jego strony na tym się to opierało; Astoria chyba jednak liczyła na coś więcej, sądząc po niezwykle barwnych określeniach, jakimi go obrzuciła, kiedy jej powiedział, że ma dość. Ale jeśli tak było, to powinna wcześniej dać mu to do zrozumienia, zamiast udawać, że dla niej to też tylko gra. Wtedy zerwaliby szybciej albo, kto wie, może byliby już po ślubie i mieli dziecko o jakimś tradycyjnie pretensjonalnym, gwiezdnym imieniu.

— Coś jeszcze dla panów? — Kelner przerwał mu rozważania o spokojnym rodzinnym pożyciu.

Draco powstrzymał cisnące się na usta słowo „rachunek" i spojrzał grzecznościowo na Morpha.

— Pewnie nie dasz się namówić na coś mocniejszego? — zapytał tamten.

— Muszę wracać do pracy — przypomniał Draco.

Larsson westchnął cierpiętniczo.

— W takim razie będę musiał poszukać innego towarzystwa. Dla mnie to wszystko.

— Poproszę rachunek — dorzucił Draco, starając się nie dać po sobie poznać ulgi. Zostało mu jeszcze dwadzieścia minut do końca przerwy, może zdążyłby zafiukać do Warringtona i zapytać, czy trener Srok wykaraskał się z tej grypy, czy jeszcze go trzyma.

— I naprawdę nigdy cię nie kusiło? — Dobiegł go głos Larssona. — Jest całkiem apetyczna.

Minęło kilka sekund, zanim do Dracona dotarło, że Morph znów mówił o Granger, i kilka kolejnych, nim skonstruował odpowiedź.

Pamiętał, jaki szok przeżył, gdy zdał sobie sprawę, że niektórzy ludzie uważają Granger za całkiem atrakcyjną. Jasne, nie był ślepy, wiedział, że nie jest tym chuderlawym podlotkiem z wielkimi zębami co w Hogwarcie; zresztą tę ostatnią zmianę od razu zauważył, bo nie miał się już z czego nabijać. Ale jej włosy nadal przypominały szałas, kiedy nie były związane, a pozbawiona makijażu twarz wydawała się taka... normalna. Po prostu znajoma, ani brzydka, ani ładna. I dopiero kiedy usłyszał parę razy, co o niej mówią faceci przy barach, w których bywali w piątki, zdał sobie sprawę, że dla niektórych jej tyłek, rzeczywiście nieziemski, jak to określił Zabini, był wystarczającym powodem, by zaakceptować całą resztę; albo cała reszta wcale nie odstawała tak bardzo od standardu wyznaczonego przez tyłek.

Niemniej było to coś, o czym wiedział, a nie coś, co sam odczuwał. Przynajmniej jeszcze parę tygodni temu, zanim empirycznie przekonał się, jak miękkie są jej włosy i jak dobrze jej pośladki układają się w dłoniach. Teraz miał nieco zaburzone postrzeganie, dlatego zdecydowanie trudniej, niżby się spodziewał, przeszło mu przez gardło powiedzenie obojętnym tonem:

— Nie. Znam ją, odkąd mieliśmy jedenaście lat. Pamiętam, jak miała wielkie zęby i tak chude kończyny, jakby wystarczyło ścisnąć, żeby złamać, a jej szopa nie mieściła się pod tiarą.

Morph zaśmiał się złośliwie.

— Pamiętam ten etap u Maggie, wyglądała, jakby się składała z zębów, rąk i nóg. A ona miała jeszcze strasznie krzaczaste brwi, a właściwie jedną długą brew. Dzięki Bogu wyszła na ludzi. Niby to tylko siostra, ale wstyd by mi było się z nią pokazywać.

Draco miał przeczucie graniczące z pewnością, że Maggie może być w trakcie tych wspólnych wyjść stroną bardziej poszkodowaną, nie ze względu na prezencję Morpha, ale jego niewyparzony język. Co prawda przy niej zdawał się bardziej uładzony, ale kto wie, jak zachowywał się w gronie bliskich znajomych, skoro przy Draconie, bądź co bądź jedynie partnerze biznesowym, pozwalał sobie na taką swobodę.

— Dobra, będę się zbierać, bo widzę, że tobie też się spieszy — oświadczył Larsson, kiedy Draco uregulował rachunek. — Do następnego.

— Do następnego — powtórzył Draco. — I pozdrów ode mnie Maggie.

— A ty tę ślicznotkę, jeśli jeszcze mnie pamięta — powiedział Morph, po czym dodał: — A jeśli nie pamięta, to tym bardziej, niech mnie sobie przypomni.

Draco z ulgą wrócił kominkiem do siebie. Wchodząc do gabinetu, po raz kolejny pomyślał o asystentce: na jego biurku pojawił się nowy stosik korespondencji, co nie miałoby miejsca, gdyby poprosił sekretarkę, by nigdy, pod żadnym pozorem, nie przynosiła mu nic po lunchu, kiedy jest najedzony i zbyt zrelaksowany, by psuć sobie nastrój listami. Kusiło go, by po prostu chwilowo zignorować stosik i zająć się bardziej kreatywną częścią pracy. Zanim jednak podjął decyzję, spojrzał, a jego wzrok wyłowił charakterystyczną, seledynową kopertę, jakich używała tylko jedna znana mu osoba: ich rodzinny adwokat, Artemis Saw.

Artemis specjalizował się w prawie finansowym, a ponieważ jego główni klienci — bogaci posiadacze wielkich, rodzinnych fortun — w pewnym momencie, pod koniec pierwszej wojny, potrzebowali speca od prawa karnego, adwokat rozszerzył zakres działalności. Wciąż jednak nie miał nic wspólnego z działalnością przedsiębiorstw ani tym bardziej sportem, dlatego Draco nie zatrudniał go do spraw związanych z klubem, miał od tego innych ludzi, tworzących jego dział prawny. A to mogło oznaczać tylko jedno: Artemis pisał w sprawie Lucjusza.

Warrington, trener Srok i ewentualne pomysły na przedłużenie jego niedyspozycji pierzchły z głowy Dracona, kiedy jeszcze stojąc, sięgał po kopertę. List był krótki, ale bardzo wymowny.

Draco

Wniosek Twojego ojca o zmianę kary został odrzucony ze względu na nieprawidłowości formalne. Skontaktuj się z matką, wyjaśni Ci, o co dokładnie chodzi, nie chcę tego powierzać pergaminowi. Ustalcie termin i dajcie mi znać, kiedy możemy się spotkać (jeszcze w tym tygodniu).

Z serdecznymi pozdrowieniami,

Artemis

Draco wolałby konkretne wyjaśnienia niż najserdeczniejsze pozdrowienia, ale wyglądało na to, że po nie musiał się zgłosić do matki. Która również nie raczyła mu rano napisać, że wzywa go z powodu nadchodzącej katastrofy, a nie na przykład konieczności omówienia kwestii prezentu urodzinowego dla ciotki Andromedy. Co do diabła się stało z tym wnioskiem, że żadne z nich nie chciało o tym pisać? Jakie nieprawidłowości formalne Artemis miał na myśli? Czyżby któraś z dziesiątek umów zawartych przez ojca z Wizengamotem przestała obowiązywać i wydłużono mu karę, przez co nie mógł się starać o zmianę? Czy może stało się coś jeszcze gorszego?

Zgadywanie nie miało sensu. Draco napisał szybko liścik, że dzisiaj już go nie będzie, złożył w samolocik i posłał do działu personalnego. A potem wrócił do kominka i zły jak diabli, ruszył do Malfoy Manor.

Zastał matkę w małym salonie, a właściwie jedynym, jaki aktualnie funkcjonował we dworze. Duży został przeniesiony na drugie piętro, zamieniony w kolejny pokój biblioteki i szczelnie wypełniony regałami. Zapewne za sprawą ciotki Andromedy, bo tylko jej Draco kiedykolwiek napomknął, jak strasznie nie znosi przebywać w tym pomieszczeniu, niestety jedynym, którego okna wychodziły na dziedziniec. Teraz w tym miejscu znajdowała się nowa jadalnia, pełna małych, okrągłych stolików (o tym z kolei ciotka nie wiedziała, więc to musiał być pomysł matki; być może jej też połknięte jedzenie wracało do gardła, gdy siedziała przy długim stole i przypominała sobie węża pochłaniającego kobiece ciało w całości) i niewielki gabinet z kominkiem, używany głównie przez gości. Z kolei dawny salon na górze przearanżowano tak gruntownie, że Draco nie mógłby, nawet gdyby chciał, zlokalizować miejsca, w którym ciotka Bellatriks rzeźbiła litery w przedramieniu Granger.

— Draco — powiedziała Narcyza sztucznie zaskoczonym tonem, jakby skrzaty jej nie poinformowały, ledwo wystawił stopę z kominka. — Miło, że wreszcie zechciałeś pofatygować się do domu. Czekam tylko od sześciu godzin.

— Mogłaś napisać, o co chodzi — powiedział oschle, podchodząc do niej. — Albo przyjść, zamiast wysyłać tego sowiego mordercę, skoro to było pilne.

Narcyza skrzywiła się popisowo. Repertuar jej min wyrażających pogardę, wstręt i niechęć niezwykle się wzbogacił przez ostatnie lata.

— Wolałam nie ryzykować, że ci w czymś przeszkodzę — oświadczyła takim tonem, jakby Draco rzeczywiście miał w zwyczaju urządzać całodobowe orgie z licznymi rekwizytami. — Wydawało mi się, że „jak najprędzej" dość jednoznacznie wskazywało na pilność, ale widać mamy różne odczucia w tej materii.

Z każdym jej okrągłym zdaniem malało prawdopodobieństwo, że uda im się omówić sprawę jeszcze przed Bożym Narodzeniem. Draco westchnął w duchu i zasiadł w drugim fotelu przy jej stoliku.

— Dlaczego odrzucono wniosek ojca? — zapytał, darując sobie dalsze podchody. — Co zrobił nie tak?

— Nic — odparła matka. — Po prostu nie wziął pod uwagę, że nie spełniamy ministerialnych wymogów co do aresztu domowego.

— To znaczy? — zapytał. — Dwór jest zbyt mały, by mógł tu mieszkać? Zbyt stary? Zbyt magiczny? Co wymyślili?

— Tym razem to nie są ich wymysły. Właściwie to twoja wina — powiedziała, po czym zrobiła strategiczną przerwę na łyk kawy.

Draco patrzył, zaciskając zęby, jak matka podnosi filiżankę i ledwo umacza wargi w płynie. Powstrzymał się przed pytaniem, które cisnęło mu się na usta. Wreszcie Narcyza odstawiła naczynie wraz ze spodkiem na stolik i przemówiła:

— Zastosowanie kary aresztu jest możliwe tylko wtedy, kiedy w miejscu pobytu skazańca przebywa inna dorosła osoba uprawniona do zamieszkiwania domu. Ludzka osoba, nie skrzat. Ktoś, kto będzie gwarantem przestrzegania warunków kary.

— Więc w czym problem? Przecież tu jesteś. Po prostu na jakiś czas odpuścisz sobie wakacje nad morzem.

Matka popatrzyła mu w oczy, tym razem bez teatralnych min.

— Draco, posiadłość należy do ciebie. Mieszkam tu, ale nie mam do niej żadnych praw, więc nie spełniam warunków ministerstwa.

Nagła świadomość, że matka miała rację, przytłoczyła Dracona. Merlinie, nawet o tym nie pomyślał. Ojciec przepisał na niego prawo własności jeszcze przed skazaniem, żeby ochronić majątek przed konfiskatą i umożliwić mu operowanie pieniędzmi. W ogóle o tym nie rozmawiali, bo wydawało się oczywiste, że matka ma takie samo prawo — nawet jeśli nie formalne — do zarządzania tym wszystkim, od dworu, przez inne posiadłości, po rodową skrytkę u Gringotta, z której zresztą korzystała jak wcześniej, bo jej część spadku po Blackach też tam trafiła. Draconowi przez myśl nie przeszło, że oficjalny zapis ma jakiekolwiek znaczenie i wystąpią jakieś konsekwencje prawne. Nie zastanawiał się również, co to musi znaczyć dla niej. Aż do teraz.

Jeśli jednak czuła się pokrzywdzona faktem, że dom, w którym spędziła całe dorosłe życie, trwając u boku mężczyzny, który odebrał jej poczucie bezpieczeństwa, godności i społecznego szacunku, że po tym wszystkim ten dom nawet do niej nie należy — to nie dała tego po sobie poznać.

— Musisz wrócić do domu, Draco — powiedziała tylko. — Inaczej wniosek ojca nawet nie będzie rozpatrywany.

Kolejna oczywistość, na którą nie wpadł.

— Artemis tak powiedział? — zapytał, rozluźniając dłonie, które mimowolnie zacisnął na poręczach fotela.

— Nie musiał, to przecież jasne, skoro taka była przyczyna odrzucenia wniosku. — Znów sięgnęła po filiżankę, ale nie napiła się, zatrzymała ją w dłoni. — Zdaję sobie sprawę, że to ci się nie podoba, dosyć jasno wyraziłeś się, kiedy się stąd wyprowadzałeś, ale pora przestać się bawić w bon vivanta i dorosnąć. Masz pewne obowiązki wobec rodziny i nazwiska, które nosisz. One nie znikną tylko dlatego, że będziesz je ignorował.

Zacisnął zęby, ale słowa i tak wydostały się z jego ust.

— A co do tego nie wyraziłem się dość jasno?

— Więc pozwolisz ojcu gnić w Azkabanie?

Czasami naprawdę jej nienawidził.

— Mogę podpisywać wszystkie potrzebne papiery i codziennie sprawdzać, czy...

— Nie możesz — przerwała mu. — Przeanalizowałam to dokładnie. W tej materii ministerstwo ma bardzo konkretnie sformułowane przepisy. Mieszkanie oznacza spędzanie w lokum przynajmniej połowy dni w każdym miesiącu. Dzień liczy się jako przynajmniej osiem godzin na dobę, niekoniecznie ciągiem. Będziesz musiał tu być przez sto dwadzieścia osiem godzin w miesiącu. Możesz zatrzymać tę swoją garsonierę i spędzać tam niektóre noce, ale przez sto dwadzieścia osiem godzin w miesiącu masz być tutaj. Inaczej ojciec...

— Zrozumiałem — przerwał jej. — Nie rozumiem natomiast, dlaczego zawsze musisz stawiać ojca przede mną.

— Jest istotna różnica między lekkim dyskomfortem spowodowanym koniecznością mieszkania z rodzicami, i to tylko przez połowę miesiąca, a permanentnym zamknięciem w więziennej celi.

— A jak tłumaczysz sobie postawienie mnie przed sądem siedem lat temu?

Choć raz zabrało jej szybkiej riposty, a na jej twarzy pojawiło się coś, czego dawno tam nie widział: cień uczucia.

— Draco... — zaczęła miękkim tonem, ale jeśli chciała jakoś naprawić tamto, to spóźniła się o dobre kilka lat.

— Jestem wolny w czwartek popołudniu, możemy wtedy spotkać się z Artemisem — powiedział, wstając. — Napiszę do niego.

— Nie, lepiej spotkajmy się w niedzielę. Mam widzenie z ojcem, możemy pójść na nie we troje.

No tak. Na wypadek gdyby samo straszenie ojcem nie wystarczyło, by Draco ustąpił.

— Doskonale. W takim razie ty do niego napisz. Spotkamy się pod Azkabanem.

— Widzenie jest dopiero o szesnastej, możemy wcześniej zjeść obiad.

— Nie, dziękuję — rzucił gniewnie, zmierzając już do drzwi. — Zamierzam się nacieszyć swoją garsonierą, póki jeszcze mogę.

Ledwo wypadł z kominka w swoim mieszkaniu, a złapał proszek fiuu, żeby zafiukać do Granger. Jeśli ktoś znał prawo dotyczące śmierciożerców dość dobrze, by je jakoś obejść, to właśnie ona. Grimmauld Place jednak nie odpowiadało, wszyscy troje — Granger, Potter i Weasley — musieli być jeszcze w pracy, na co wpadłby, gdyby się najpierw zastanowił. Zanim jednak zaczął szturmować ministerstwo, rozsądek powrócił i Draco się opanował. Piątek był już pojutrze, a sprawa nie wydawała się na tyle pilna, by nie mogła poczekać do ich zwyczajowego spotkania. Ani aż tak ważna, by użerać się z asystentką Granger, która oczywiście nie połączy go ze swoją szefową, dopóki nie wypyta dokładnie, o co chodzi, i nie spróbuje go upchnąć w kalendarzu na przyszły miesiąc. Równie dobrze mógł poczekać, a przy okazji ochłonąć na tyle, by wprowadzić temat do rozmowy mimochodem, bez jednoznacznego manifestowania, jak bardzo mu źle z powodu tego, jak to ujęła Narcyza, lekkiego dyskomfortu.

Odłożył proszek fiuu i opadł na pierwszy z brzegu fotel, żeby przemyśleć, jakie ma opcje. Nie mógł się jednak skupić, przytłoczony natłokiem niechcianych wspomnień, od których usilnie próbował się odciąć. Siedział więc bezmyślnie i nieruchomo aż do wieczora, głuchy na pytania Chili o obiad, kolację i inne zadania, dopóki nie zasnął.

֎

Pod koniec tygodnia zrobiło się tak gorąco, że Hermiona ostatecznie porzuciła czarodziejskie szaty na rzecz mugolskich sukienek, i nie bez satysfakcji spostrzegła, że zupełnie nikogo to nie obeszło. Kiedy zaczynała pracę i nosiła mugolskie ciuchy, zdarzało jej się usłyszeć, że nie jest to odpowiedni strój do ministerstwa. Bezczelnie odpowiadała wtedy, że skoro był właściwy do pokonania Voldemorta, to i tu będzie w porządku, i w większości przypadków skutecznie zamykała usta rozmówcom. Teraz nie musiała się fatygować, zapewne dlatego, że mugolska sukienka nie robiła wrażenia w zestawieniu z jedwabnymi fartuszkami Hiacyntki czy wprost skandalicznymi gorsetami Ro.

Mimo to po dwunastu godzinach w ministerstwie była już nieźle zgrzana. Nie miała czasu na powrót do domu i prysznic przed spotkaniem z Malfoyem, więc nieco bardziej zaawansowane zaklęcie odświeżające musiało wystarczyć.

W mugolskim Londynie było jeszcze bardziej tłoczno niż zwykle, wszystkie mijane przez nią barowe ogródki wydawały się przepełnione. W tym, do którego weszła, też była masa ludzi, i nie od razu zauważyła Malfoya, przez co przestraszyła się, że znudził się czekaniem i poszedł sobie, ale w końcu dostrzegła go ukrytego za gigantyczną monsterą.

— Cześć, przepraszam, zasiedziałam się z Wakerem, bo King podsunął nam dzisiaj kilka pomysłów i chcieliśmy je od razu opracować, długo czekasz? — wyrzuciła jednym tchem, zanim usiadła.

— Nie.

Spojrzała z powątpiewaniem na jego szklankę z piwem, z której wypił już ponad połowę. Cóż, może był spragniony. Może nawet bardzo, biorąc pod uwagę, że obok stała karafka z białym winem i kieliszek.

— To dla ciebie — odpowiedział na niezadane pytanie. — Powinno nadal być chłodne, rzuciłem zaklęcie utrzymania temperatury. Nikt nie widział.

— Dzięki — powiedziała, ignorując kąśliwy ton, jakim wypowiedział to ostatnie zdanie. — Mmm, idealne. Jak tam reszta twojej imprezy urodzinowej? Pamiętasz w ogóle, po wymieszaniu takiej ilości alkoholu z pyłem wróżek? — zapytała drwiąco.

Uśmiechnął się zadziornie.

— Tylko tyle, że cukiereczki Warringtona cieszyły się sporym powodzeniem, żałuj, że nie spróbowałaś.

Zaśmiała się w odpowiedzi.

— Innym razem — obiecała nieobowiązująco.

— Dużo ci zostało do zrobienia przy tej ustawie antyhazadrowej? — zapytał po chwili.

— Mnie nie, Wakerowi więcej. I to nie jest ustawa antyhazardowa, szczerze wątpię, by jakoś drastycznie wpłynęła na liczbę zakładów, tyle że ministerstwo na tym zarobi. Jak nie w podatkach, to w grzywnach — rozwiała jego wątpliwości.

— Waker nauczył się mówić?

— O tak, przy mnie jest całkiem wymowny. I nawet dzisiaj na zebraniu nie był taką niezgułą jak zwykle.

— Jeszcze parę tygodni i może nawet głośno cię poprze.

— Nie, nie liczyłabym na aż tak wiele. — Zaśmiała się, po czym popatrzyła na niego znacząco. — Ale tak, okazał się znacznie bardziej kompetentny, niż mi się wydawało, przyznaję. — Upiła łyk wina i odetchnęła głębiej. — Mam sprawę.

— Ja też — odparł podobnym tonem.

To wyjaśniało wino i brak uwag na temat jej spóźnienia.

— Ty pierwsza — rzucił, zanim zdążyła zaproponować to samo.

Wzięła kolejny głęboki wdech i wydech, zastanawiając się, jak najlepiej ująć to, co miała do powiedzenia, ale jakby nie próbowała, w jej myślach brzmiało to głupio.

— Chodzi o to, że od jakiegoś czasu dostaję... — zacięła się, więc odchrząknęła, zanim dokończyła: — ...anonimy.

Nie zareagował żadnym dźwiękiem, pytaniem ani nawet najdelikatniejszą zmianą mimiki, więc zapewne liczył na szerszy opis.

— To znaczy, dostaję je, odkąd jestem szefową departamentu, nic nadzwyczajnego, ale ten ostatni był obłożony klątwą martwicy, która aktywowała się, jak dotknęłam koperty. Jest okej, Samograjka ją od razu zneutralizowała — dodała, widząc, że w końcu zareagował, kierując wzrok na jej ręce. — Zaklęcie porównawcze wykazało podobieństwo z dwoma, nie, z trzema innymi listami, które dostałam wcześniej. Przyszły pocztą wewnętrzną, przez skrytki, więc to musiał być ktoś z ministerstwa. No i ten przedostatni list dostałam dwa tygodnie temu, tego dnia, gdy Shacklebolt ogłosił, że odchodzi, i... było tam coś takiego, „pakuj się i wynoś się stąd", a potem na twoich urodzinach Urguhart użył identycznego sformułowania, że pora się pakować, i zastanawiam się, czy... — urwała, ale najwyraźniej nie zamierzał jej pomóc, tylko w ciszy czekał, aż wypowie to na głos: — ...czy ta klątwa... czy mógłby zrobić coś takiego.

Malfoy milczał jeszcze przez chwilę z kamienną twarzą. Czekała cierpliwie bez słowa, aż wreszcie przemówił tym swoim oziębłym tonem:

— Spotykasz gościa raz i zastanawiasz się, czy wysłał ci klątwę? Bo co? Bo tego właśnie spodziewasz się po moich znajomych?

— Nie! Po prostu kiedy to powiedział...

— To tylko słowo, Granger. To żadna podstawa, żeby oskarżać go o...

— Nie oskarżam go — zaperzyła się. — Po prostu gdyby to był głupi żart, a nie wmówisz mi, że nie robiliście sobie takich, słyszałam historię Warringtona...

— ...dziesięć lat temu, kiedy byliśmy smarkaczami! I...

— ...to wolałabym załatwić to przez ciebie, niż od razu zgłaszać aurorom! — dokończyła głośno.

Nieco zbyt głośno, bo Malfoy teatralnie rozejrzał się dookoła, jakby chciał sprawdzić, czy ktoś ją usłyszał, ale oczywiście w gwarze rozmów jej słowa nie przyciągnęły niczyjej uwagi.

— Nie sądzę, żeby to był on — powiedział wreszcie. — Może i miewa głupie wyskoki, ale nie tego typu. Na pewno nie pozwoliłby sobie na coś takiego w ministerstwie. Nie zaryzykowałby utraty stanowiska, jest zbyt dumny z tego, że tam pracuje, zwłaszcza że nie musi zbyt wiele robić.

— Okej — potwierdziła, że przyjęła do wiadomości.

— Zgłoś to aurorom. A jeśli nie chcesz rozgłosu, to pokaż listy Potterowi — dorzucił, dopijając resztkę swojego piwa.

— Żartujesz? Harry ma teraz świra na punkcie przejrzystości działań. Od razu poleciałby do Robardsa, żeby mu się podlizać.

— Robards dalej się na niego wścieka za tamtą sprawę ze sklepem Weasleyów?

— Może nie wścieka, ale dość wyraźnie manifestuje urazę — poprawiła, po czym wstała. — Potrzebuję czegoś zimniejszego niż wino, idę po jakąś wodę. Wziąć ci piwo czy coś innego?

Jej torebka spadła z poręczy krzesła z głośnym hurgotem, jakby przewrócił się stos książek. Hermiona szybko nachyliła się nad krzesłem, żeby ją podnieść, jakby to mogło cofnąć hałas, i usłyszała, że Malfoy gwiżdże krótko i się śmieje.

— Wiesz, że kiedy się tak pochylasz, to widać ci całe majtki?

— Co? Niemożliwe, ta sukienka jest prawie do kolan. Z tyłu też, sprawdzałam przed wyjściem z domu — zapewniła go, ale na wszelki wypadek się wyprostowała.

— Ale spódnica jest sztywna i kiedy się pochylasz, wszystko idzie do góry.

Pochyliła się lekko, tym razem patrząc przez ramię, i stwierdziła, że niestety miał rację.

— Kurwa. Kurwa, kurwa, kurwa...

— Nie przesadzaj, nic się nie stało. Widywałem już majtki.

— Nie wątpię. — Opadła z powrotem na krzesło. — Tobą się nie przejmuję. Przez całe popołudnie zdejmowałam segregatory z dolnej półki... Nic dziwnego, że Waker koniecznie chciał się zapoznać z tamtymi projektami.

— Powinnaś go przekląć w poniedziałek — zaproponował.

— Albo się z nim umówić — wysunęła kontrpropozycję. — Skoro tak go interesują moje majtki...

— Nie powinnaś się umawiać z gościem, który przez pół dnia gapi się na twój tyłek, ale nie ma odwagi zaprosić cię na kawę.

— To by zakrawało na nałóg, biorąc pod uwagę, ile kawy dzisiaj wypiliśmy. Ej, jak to na tyłek? Powiedziałeś, że widać tylko majtki...! Poza tym nie interesuje mnie picie kawy z nim.

— To na drinka. Albo kolację. Albo deser. A biorąc pod uwagę, jak te majtki są wycięte...

— No tak, bo dobrze wychowane czarownice noszą pantalony, tak? Od drinków i całej reszty mam ciebie, natomiast co do Wakera...

— Tak, domyślam się. — Skrzywił się z niesmakiem, jakby sama myśl o jej życiu seksualnym napawała go obrzydzeniem. — I jak dla mnie możesz chodzić nawet bez majtek, tylko najpierw upewnij się co do wierzchniej warstwy. Chyba że masz jakieś nowe upodobanie do ekshibicjonizmu, o którym jeszcze nie słyszałem.

— Jesteś wprost okropny.

— Wiesz, jak to jest. — Wzruszył ramionami. — Możesz zmienić towarzystwo, ale nie możesz go zmienić.

Pokręciła głową z niedowierzaniem.

— Skąd ty bierzesz te suchary, od George'a Weasleya? Słyszałam, że ostatnio spędzacie razem więcej czasu.

— Tak, podsunąłem mu pomysł na gadżety z Harpiami, jak graliśmy mecz u Weasleyów. Dałem mu niemal gotowy projekt, a on mi zaproponował tak niską marżę za licencję, że nie była warta nawet tych godzin pracy, które poświęciłem.

— Więc czemu się zgodziłeś?

— A co, miałem to oddać za darmo? Przecież już podłapał mój pomysł, i tak by to zrobił. Poza tym chętnie rytualnie pogrzebię w ogródku kolejną figurkę Weasley, czemu nie. Nie wybierałaś się przypadkiem po moje piwo?

— Owszem, zanim odkryłam, że jeśli upadną mi drobne przy barze, to będę musiała je tam zostawić. Ty pójdziesz. Lemoniadę poproszę. I może jeszcze jedną karafkę, bo z tej jakoś tak szybko ubywa.

— Nie sądzę, że to była wina karafki — powiedział, ale posłusznie wstał i poszedł do baru.

Wrócił nie tylko z lemoniadą i winem, ale i z deską serów, a potem cofnął się z powrotem do środka, by przynieść jeszcze pieczywo i swoje piwo. To mogło oznaczać tylko jedno: czegokolwiek od niej potrzebował, było to coś dużego. Mimo to nie naciskała. Jedli przez chwilę w milczeniu, nieprzerywanym nawet przez zgryźliwe komentarze o konsumowaniu chleba z plastrem sera w formie kanapki, zamiast odrywania kęs po kęsie i dopychania nadzianym na widelec serem, co miało być niby bardziej eleganckie.

— Więc co to za sprawa? — zapytała w końcu. — O ile wypiłeś już dość, by o tym rozmawiać — dorzuciła drwiąco.

Nie odgryzł się. Zamiast tego odłożył sztućce na talerzyk, otarł usta serwetką i wyprostował się na krześle.

— Mój ojciec — powiedział w końcu. Aż sapnęła ze zdumienia, bo nigdy nie zaczynał pierwszy tego tematu. — On... złożył wniosek o zmianę reszty kary na areszt — powtórzył to, co usłyszała na jego urodzinach. — Wniosek odrzucono.

— Co? To niemożliwe, ostateczna wersja przepisów nie jest jeszcze klepnięta, Wizengamot nie mógł rozpatrywać żadnych wniosków.

— I nie rozpatrywał, odrzucono go ze względu na wady formalne. Nie mamy gwaranta. Ja nie mieszkam w Malfoy Manor, a matka nie ma żadnych praw do posiadłości, wszystko jest na mnie.

— Naprawdę? Twój ojciec w ogóle jej nie uwzględnił w żadnych zapisach? — zdziwiła się. — Ale czemu?

— Bo to majątek Malfoyów, a ona nie jest Malfoyem.

— Serio? — Hermiona zaśmiała się, chociaż wcale jej to nie bawiło. Przeciwnie, poczuła przypływ wściekłości, choć szczerze nie znosiła Narcyzy Malfoy. — Prawie trzydzieści lat noszenia tego nazwiska to za mało?

— Mogłaby je bardzo szybko zmienić — powiedział Malfoy. — Gdyby ojciec przepisał na nią majątek, a ona wystąpiłaby o rozwód... Został skazany na trzynaście lat, liczył się z tym, że niekoniecznie będzie na niego czekać. A biorąc pod uwagę jego historię, dostałaby rozwód w mgnieniu oka.

— Miała takie plany?

— Nie wiem, nie rozmawialiśmy o tym. To nie jest coś, o czym się głośno mówi. Przynajmniej nie w takich rodzinach jak nasza — dorzucił, widząc jej minę, ale to absolutnie nic nie wyjaśniało.

— Naprawdę? Chęć zakończenia małżeństwa nie jest czymś, o czym się rozmawia w rodzinie? — powtórzyła. — Ale patologia.

Nie odpowiedział, ale nie musiał, zrobił wystarczająco wyniosłą minę, żeby zrozumiała, co sądzi o jej komentarzu. Upiła łyk wina.

— Czego właściwie ode mnie oczekujesz?

— Porady. Nie chcę wracać do Malfoy Manor.

— Więc może po prostu nie powinieneś nic robić? — zasugerowała cierpko, bo wino było dobre i z drugiej karafki też już sporo zniknęło.

Znów popadł w posępne milczenie, ale wiedziała, że to nie brak słów, ale ich nadmiar go hamuje; widziała, jak napięta jest jego żuchwa, kiedy zaciskał zęby, i jak gniewnie zmarszczył czoło, mimo że usilnie próbował zapanować nad twarzą. To było coś, co pojawiło się dopiero, kiedy dorósł. W Hogwarcie jego gniew eskalował i wybuchał w sekundę; młody Draco nigdy nie próbował się powstrzymać przed powiedzeniem czegoś niemiłego, przeciwnie, rozdawał obelgi jak Mikołaje cukierki w centrach handlowych przed świętami. Czuła się więc nieco winna, że dalej próbuje go rozsierdzić, ale nie na tyle, by przestać.

— Azkaban nie jest już taki jak za dementorów, to nie są puste kamienne cele, tylko przystosowane do dłuższego zamieszkiwania pokoje, a więźniowie mają szereg udogodnień, o czym doskonale wiesz, bo sam z niektórych korzystasz. Twój ojciec odbywa karę w humanitarnych warunkach i...

— Jak możesz mówić o humanitarnych warunkach, kiedy człowiek jest zamknięty w jednym pokoju na całe lata i nie ma dostępu do podstawowych dóbr? — wybuchł w końcu.

— Jakie dobra mieli zapewnione więźniowie w lochach Malfoy Manor? — zapytała.

Zaciskał nie tylko zęby, ale i pięści na podłokietnikach krzesła. Pewnie pozwolił sobie na to, bo myślał, że nie widziała, skoro zasłaniał go blat stołu, ale poznała to po napiętych ramionach; ostatecznie dość często miała do czynienia z ludźmi, którzy to robili, słuchając jej wywodów. Co prawda mało który z jej rozmówców przybierał równie złowrogą minę i zdecydowanie żaden nie miał w życiorysie stażu u Voldemorta. Draco nie wzbudzał jednak w niej lęku, bo po tylu latach wiedziała, że najgorsze, co może zrobić, to wstać i zniknąć przy barze na czas, który był potrzebny do wybicia dwóch lub trzech shotów.

— Wiem, co myślisz o moim ojcu — powiedział w końcu, zaskakując ją nieco. Najwyraźniej to było dla niego zbyt ważne, by pozwolić sobie na obrażenie się, choćby na chwilę. — Wiem, że według ciebie wyrok był zbyt łagodny...

— Nigdy tego nie powiedziałam, jestem pewna, że Wizengamot...

— ...ale tak myślisz, że wyłgał się, sypiąc innych, bo przecież zapisy prawne mówią o minimum trzydziestu latach, i to przy bardzo sprzyjających okolicznościach, a w jego przypadku to była raczej recydywa, chociaż nikt głośno o tym nie mówił. I to te same zapisy, które tworzyłaś... — dodał ostrzejszym tonem, kiedy spostrzegł, że próbuje mu przerwać — ...z myślą o nim. Powiedziałaś mi kiedyś, że celowo pilnowałaś, by sformułować zapisy tak, żeby ochronić głupich gówniarzy takich jak ja, ale nie pozwolić się wyłgać takim jak mój ojciec. Sama mi to powiedziałaś — powtórzył, jakby sądził, że spróbuje zaprzeczyć, czego na pewno by nie zrobiła, choć była zdziwiona, że naprawdę przyznała się do tamtego.

— Kiedy? — zapytała. — Kiedy ci to powiedziałam?

— Zanim zrobiłem tatuaże. Wtedy, kiedy obmacywałaś mnie pod pretekstem zbadania Mrocznego Znaku — rzucił prowokująco.

Prychnęła głośno.

— Jeśli uznałeś tamto za macanie, to musiałeś mieć naprawdę ubogie życie erotyczne — odgryzła się i szybko, zanim zdążyłby dodać coś o jej ówczesnym pożyciu czy też raczej jego braku, dodała: — Niesamowite, że po czymś takim jeszcze chodzę po tym świecie, byłeś wtedy tak wściekły, że spodziewałabym, że mnie przeklniesz.

— Myślałem o tym — odparł uprzejmym tonem. — Zresztą nie tylko wtedy. Na szczęście dla ciebie odbywałem właśnie karę kompensacyjną, przeklęcie cię mogłoby mieć podwójnie przykre konsekwencje.

— Szczęściara ze mnie — zadrwiła i zamilkła, czekając, czy wróci do tematu, czy to zostawi.

Obstawiałaby to drugie. Draco Malfoy, jakiego znała, nie lubił się płaszczyć, a jej niechęć była dość oczywista. Nie lubił też niewygodnych tematów i zwykle ucinał je, zanim dobrze zaczęła. Wyglądało jednak na to, że ojciec jest dla niego ważniejszy niż własne upodobania i poczucie godności, bo odchrząknął i patrząc gdzieś nad jej głową, kontynuował:

— Wiem, co robił mój ojciec. Rozumiem, że według ciebie i wielu innych ludzi, nawet niektórych członków Wizengamotu, powinien dostać znacznie wyższy wyrok i gnić w Azkabanie do późnej starości... Ale znam go i wiem, że on nie jest złym człowiekiem.

Oczywiście, że tak. Sam Lucjusz Malfoy też pewnie nie myślał o sobie jako o złym człowieku. Ba, nawet Voldemort czuł się zupełnie w porządku ze swoimi czynami, kiedy tylko ustalił sam ze sobą, że zwykły ludzki dualizm dobra i zła go nie dotyczy, bo on będzie po prostu potężny.

Nie była jednak dość podła, by powiedzieć to Draconowi. Zamiast tego dorzuciła ugodowo:

— Może i nie, ale robił potworne rzeczy. Wiesz o tym.

— Ty nigdy nie zrobiłaś nic złego? — zapytał gniewnie.

Co za pytanie! Była polityczką, podejmowała masę decyzji i działań, które mogły mieć różne skutki, niekoniecznie dobre, i dość często w długie, bezsenne godziny wyliczała sobie je wszystkie. Coś, o co nie podejrzewała Lucjusza Malfoya, pomijając zupełnie, jak bardzo nieanalogiczne były ich sytuacje.

— Możliwe — odpowiedziała. — Ale nie było to nic, co mogłoby doprowadzić do czyjejś śmieci. Nie celowo i nie świadomie z mojej strony.

Czego nie mógł powiedzieć o swoim ojcu. I nie powiedział, spróbował inaczej.

— On nie wnioskuje o skrócenie kary, tylko o zmianę miejsca wykonywania. W Malfoy Manor będzie tak samo więźniem jak w Azkabanie, tyle że w lepszych warunkach. Ale na pewno nie będzie miał sposobności nikogo skrzywdzić, nawet gdyby chciał, a...

— Przestań! Malfoy Manor to nie sklep z zabawkami, jestem pewna, że dwór jest nadziany niebezpiecznymi przedmiotami, a twój ojciec, jeśli tylko zechce, znajdzie sposób...

— Już nie jest, osobiście o to zadbałem — przerwał jej, odnosząc się do pierwszej części jej wypowiedzi, ale nie do drugiej. — Jeśli sobie życzysz, to mogę cię oprowadzić i ci to udowodnić.

Aż sapnęła z oburzenia.

— Nie, dziękuję, stanowczo sobie nie życzę. To jest absolutnie ostatnie miejsce w Anglii, które chciałabym zwiedzić, marzę raczej o tym, żeby nigdy więcej się tam nie znaleźć. Wiem, że dla ciebie to rodzinny dom, ale dla mnie wiąże się z najgorszymi wspomnieniami z wojny, jakie mam.

— W takim razie rzeczywiście jesteś szczęściarą — warknął.

Policzki miał całe czerwone, usta zaciśnięte i dyszał ciężko, jakby uprawiał szermierkę klasyczną, a nie słowną. Hermionie zresztą też zrobiło się cieplej niż wcześniej, ale raczej od alkoholu niż z gniewu. A teraz, kiedy wyrzuciła z siebie to wszystko, było jej trochę wstyd. Dlatego, że jemu też dwór nie kojarzył się dobrze, o czym sama najlepiej wiedziała, w końcu pomagała mu znaleźć mieszkanie i nigdy nie miała złudzeń, że problemem było wścibstwo Narcyzy Malfoy. I dlatego, że nie powiedziała prawdy. Ostatecznie tamte koszmarne chwile z Bellatriks Lestrange wcale nie były gorsze niż walka na śmierć i życie w Hogwarcie; bo nawet jeśli wtedy mogła się bronić, to cały czas miała z tyłu głowy świadomość, ile w rzeczywistości zależy od przypadku. Nie wspominając o tym najgorszym, najgorszym momencie, kiedy zobaczyła ciało Harry'ego w ramionach zawodzącego Hagrida i myślała, że wszystko stracone.

— Ufam Wizengamotowi — powiedziała wreszcie, starając się nie brzmieć ani zbyt przepraszająco, ani atakująco. — Wierzę, że jeśli wydali taki wyrok, to mieli do tego podstawy i wzięli pod uwagę wszystkie okoliczności, obciążające i łagodzące. Wiem, że twój ojciec dostał tyle, na ile zasłużył, i wolno mu korzystać ze swoich praw tak jak wszystkim innym. Po prostu trudno mi zachować obiektywizm, bo sama miałam okazję go spotkać w jak najgorszych okolicznościach. Widziałam go w ministerstwie, wtedy kiedy jeszcze nikt nie wiedział o powrocie Voldemorta, jak z pełnym zaangażowaniem ścigał grupę nastolatków, gotowy zabić dla jakiejś durnej przepowiedni. Widziałam, jaki był szczęśliwy, kiedy szmalcownicy przywlekli nas do dworu, i jak cieszył się, że odda Harry'ego w ręce Voldemorta. Nie wspominając o tym, jak bez najmniejszych oporów pozwolił twojej ciotce...

— Ja też tam byłem — przerwał jej. — Też jej na to pozwoliłem.

— Tak, ledwo żywy ze strachu i blady, jakby to ciebie kroiła — rzuciła przekornie. Skrzywił się z niesmakiem. Domyślała się, że otwarte opowiadanie o scenach drastycznych również nie było w dobrym guście. — Nawet gdybyś chciał, nic byś nie mógł zrobić. Nie tylko dlatego, że by cię nie posłuchali.

— On też — powiedział. — Wszyscy troje byliśmy ledwo żywi ze strachu, przez bardzo długi czas.

— Ale twoi rodzice byli dorośli. To twój ojciec zdecydował, że do niego dołączycie, to on pomógł Voldemortowi zbudować potęgę i siać terror i to on... Szczerze mówiąc, winię go też za wszystkie twoje zbrodnie. — Zaśmiała się, opróżniając jednym łykiem kieliszek. — Nie cierpię zwalania wszystkiego na wychowanie, ale w twoim przypadku to jest tak ewidentne, że nie da się zaprzeczyć.

Dopił w milczeniu piwo i przez chwilę obracał w dłoniach pustą szklankę. Zastanawiała się, czy to znak, że spotkanie dobiegło końca, czy może da się jeszcze uratować ten wieczór.

— Wizengamot go skazał na trzynaście lat — odezwał się nieoczekiwanie Draco. — I Wizengamot przyznał mu prawo do wnioskowania o zmianę kary, a teraz Wizengamot podejmie decyzję. I chcę, żeby to było możliwe, żeby wniosek mojego ojca został rozpatrzony przez Wizengamot, a nie z góry odrzucony przez jakieś niuanse. A skoro wierzysz w Wizengamot, to chciałbym, żebyś mi powiedziała, co zrobić, żeby wniosek mojego ojca w ogóle trafił przed sąd i żebym ja nie musiał być gwarantem. Jeśli to możliwe.

Prawdopodobnie mogli od tego zacząć i nie byłoby całej tej niemiłej rozmowy. Co nasuwało jej przypuszczenie, że może po raz pierwszy w życiu Draco chciał to wszystko powiedzieć na głos.

— Nie wiem, będę musiała sprawdzić i popytać — powiedziała, a widząc jego spojrzenie, uzupełniła: — Sprawdzę i popytam. Jestem prawie pewna, że twoja matka może być gwarantem, ostatecznie ministerstwa nie obchodzi, kto jest właścicielem miejsca aresztu, tylko żeby z aresztantem na stałe ktoś był. Przecież niektórzy nie mają nawet swoich nieruchomości, tylko wynajmują mieszkania... Podejrzewam, że wystarczy odpowiednio sformułowane uzasadnienie we wniosku, ewentualnie oświadczenie twojej matki i twoje, a w najgorszym razie zrobisz jakiś oficjalny zapis na jej korzyść. Sprawdzę — powtórzyła, po czym odstawiła kieliszek. — A teraz zmywamy się stąd czy zostajemy i udajemy, że nie było tematu?

Rzucił jej kolejne złowrogie spojrzenie.

— Nie jestem pewien, czy zdołasz się powstrzymać — rzucił prowokująco.

— Ja też nie — zgodziła się. — Ale na Covent Garden jest jakiś koncert rockowy, Ro mi mówiła. Możemy tam pójść.

— Szuka łatwych ofiar?

— Bardziej łatwych niż ofiar, skoro wszystko dzieje się za obopólną zgodą.

— Tak ci mówiła?

— Tak jest. Ro jest pracownicą ministerstwa, nie może sobie pozwalać na żadne wybryki, a zapewniam cię, że jest pod obserwacją.

— Oczywiście, że tak, to i tak cud, że zatrudnili wampirzycę... I na pewno nie podobają im się jej wampirze zwyczaje, nawet jeśli wszystko dzieje się za obopólną zgodą.

— Przepraszam, a jakich „ich" masz na myśli? — zapytała przesadnie grzecznym tonem. — Bo jeśli, jak zwykle, „tych na górze", to przypominam, że należę do tego bardzo wąskiego grona i nic mi nie wiadomo o żadnych grupowym „niepodobaniu się". Idziemy na ten koncert czy nie? — zapytała na koniec dobitnie, by dać mu do zrozumienia, że nie zamierza kontynuować tego wątku.

Wyjątkowo nie miał problemów ze zrozumieniem. Odstawił wreszcie szklankę na stół i podniósł się z krzesła.

— Chodźmy.


— Hermiono, czy ty w ogóle dzisiaj spałaś? — zawołała mama na jej widok. — Masz takie worki pod oczami, jakbyś całą noc siedziała nad papierami.

— Spałam, tyle że krótko, papiery zajęły mi tylko kilka godzin — odpowiedziała pokrętnie.

I nie nocnych, a porannych. W nocy razem z tłumem skakała pod sceną i wyła refreny piosenek, pijąc rozwodnione piwo. Draco oczywiście nie zniżał się do uczestnictwa w takich plebejskich zabawach; przynajmniej dopóki nie dolała do jego piwa zawartości piersiówki, którą podała jej Ro. Spotkali ją przy budce z piwem, otoczoną grupą młodych ludzi, którzy albo już zostali ugryzieni, albo byli na to wyjątkowo napaleni, biorąc pod uwagę, że podążali za Ro z takimi minami, jakby obcowali z bóstwem.

Cokolwiek było w piersiówce, zadziałało fantastycznie, bo Malfoy natychmiast stracił zwyczajną rezerwę. Skakali i śpiewali do czwartej, aż ostatni zespół zakończył ostatni bis i ludzie zaczęli się rozchodzić. A jakby tego było mało, tym razem to Hermiona musiała odprowadzić Dracona do domu, mugolskim metrem, co komentował bardzo głośno, na szczęście tak ochryple, że wszyscy współpasażerowie, którzy byli dość przytomni, by go słuchać, uznali jego uwagi za pijackie majaki.

Zamierzała mu to wypominać przy każdej okazji przez co najmniej kilkadziesiąt lat.

Później, gdy już wróciła na Grimmauld Place, na szczęście kominkiem, który otworzył dla niej Curry, padła na łóżko i spała jak zabita, niestety tylko do budzika. Chwilę po ósmej, wyposażona w kawę, zaczęła rozpisywać na kartce listę potencjalnych kontaktów, bo umysł miała zbyt ciężki, by dokonać mentalnie tak skomplikowanych operacji. Po krótkim namyśle zakreśliła kółeczko wokół nazwiska Starra Ingebolta, bo przy nim słupek wiedzy był dość wysoki (choć nie najwyższy), a słupek niechęci do udzielania informacji dość niski (choć nie najniższy), a to całkiem nieźle rokowało. Poza tym że Starr był w komisji powołanej przez Artura Weasleya, a on i Hermiona znali się od dość dawna (co zadecydowało o wysokościach słupków), miał też za sobą trzyletnie doświadczenie w sekretarzeniu Wizengamotowi, co czyniło go potencjalnie jeszcze lepszym informatorem.

Do południa wymieniali upierdliwe listy, w których Starr tłumaczył, że nie może nic powiedzieć na temat wewnętrznych ustaleń komisji, a ona odpowiadała, że doskonale o tym wie, chociaż jest osobą, do której trafią wyniki ich obrad, i prosi jedynie o interpretację już przyjętych praw. W końcu zdołała go nakłonić, by spotkał się z nią o pierwszej w herbaciarni Rosy Lee, gdzie wreszcie odpowiedział na wszystkie pytania, bo najwyraźniej nie miał nic przeciwko udzielaniu informacji, o ile odbywało się to w ramach komunikacji ustnej, bez dowodów w postaci pisanej, na dodatek jego rękami.

— To przejdzie bez żadnych zapisów na rzecz Narcyzy Malfoy, wystarczy, że w uzasadnieniu wniosku będzie napisane, że gwarantem Lucjusza Malfoya ma być żona, a nie syn, bo on tam nie mieszka, i dołączone będzie oświadczenie młodego Malfoya, że jego matka jest stałą rezydentką w Malfoy Manor — podsumował Starr ich rozmowę, wysiorbując resztki herbaty z filiżanki. — Dziwne, że to od razu nie przeszło. Widocznie wniosek trafił na kogoś, kogo samo nazwisko Malfoy zachęca do szukania problemów.

— Urzędnik nie jest od tego, żeby kierować się osobistymi sympatiami...

— Taaa, ale nadal jest tylko istotą ludzką — przerwał jej Starr. — Zapewniam cię, że nawet w Wizengamocie kierują się sympatiami. Dlatego funkcjonuje skład sędziów, a nie jeden sędzia, żeby te sympatie i antypatie się neutralizowały i wszyscy dochodzi do sensownego konsensusu. W komisjach też tak jest, nie pamiętasz już? — przywołał wspomnienie tej, w której się poznali.

— Pamiętam. Po prostu ja zawsze staram się kierować obiektywizmem.

— Jak większość z nas. Ale nie zawsze wychodzi. Ale nie martw się, wniosek przejdzie do Wizengamotu. Inna sprawa, co z nim będzie dalej. — Spojrzał na nią znacząco. — Jeśli chcesz, żeby Wizengamot spojrzał przychylniej na sprawę Malfoya, to zatroszcz się o to, żeby Harry Potter był w zespole.

— Harry nie bierze udziału w sprawach dotyczących kogoś, kogo osobiście zna — przypomniała mu.

Starr zabawnie poruszył brwiami.

— Nie brał udziału, kiedy chodziło o ustalenie winy, a teraz to kwestia złagodzenia kary, nikt nie będzie mu miał tego za złe. Więc zastanów się, czego chcesz.

Zdecydowanie nie zamierzała tego robić, bo w jej przypadku namysł od działania dzielił tylko krok, a nie była przekonana, czy chce go wykonać; i w którym kierunku.

Do drugiej zebrała wszystkie notatki z rozmowy ze Starrem w list do Malfoya i wysłała go z poczty na Pokątnej, a potem aportowała się przed domem rodziców, w samą porę, by przed obiadem wysłuchać kilku uwag na temat swojego stylu życia.

— To ministerstwo cię wykończy — powiedział tata, kiedy wkroczyła do salonu, gdzie siedział z Lo, która od razu rzuciła jej się w ramiona. — Czy jako szef nie powinnaś mieć ludzi od czarnej roboty?

— To nigdy tak nie działa. — Zaśmiała się mama.

Nie wyprowadziła ich z błędu i nie wytłumaczyła, czym rzeczywiście się zajmowała, bo wiedziała, że nie pochwaliliby tego. Kiedy była dzieckiem, wpajali jej życzliwość i uczynność, ale odkąd rzuciła wszystko, by pomóc przyjacielowi w walce ze złym czarnoksiężnikiem, ich kanon wartości przeszedł modyfikację. Zauważyła, że wychowując Lo, dziwnie często podkreślali konieczność zadbania najpierw o siebie i o swoich najbliższych, by nie prowadzić działalności altruistycznej swoim kosztem, i nie podobało jej się to, ale wciąż miała zbyt silne poczucie winy, by zaprotestować.

Ponadto nieszczególnie lubili Dracona i reagowali niekrytą niechęcią zawsze, gdy o nim mówiła. Po pierwsze dlatego, że — w ich oczach — wkręcał Hermionę w pijackie libacje, na dodatek regularnie. Po drugie dlatego, że lepiej niż ktokolwiek wiedzieli, jak wiele przykrości Draco sprawił Hermionie w Hogwarcie, bo o ile przed Harrym i Ronem starała się zgrywać niewzruszoną, o tyle nie miała żadnych oporów przed żaleniem się rodzicom. Nic dziwnego, że niespecjalnie pochwalali tę przyjaźń, zwłaszcza że jego, w przeciwieństwie do większości jej przyjaciół, nie mieli okazji poznać. Nie była zresztą przekonana, czy takie spotkanie wpłynęłoby pozytywnie na ich opinię o nim.

— Idziemy? — zapytała Lo, wieszając się na ramieniu Hermiony.

— Nie przed obiadem — odpowiedziała mama. — Daj siostrze zjeść chociaż jeden porządny posiłek w ciągu dnia, zobacz, jak wygląda.

— Dzięki, mamo — rzuciła z przekąsem Hermiona, choć rzeczywiście jej śniadanie, składające się z dwóch kaw z olbrzymią ilością cukru i uschniętego kawałka babki marmurkowej, trudno było nazwać porządnym.

— Ale pójdziemy na Pokątną? — dopytywała się Lo.

Hermiona dostrzegła, jak jej rodzice wymieniają znaczące spojrzenia.

— Po co macie iść aż na drugą stronę? — zapytała nienaturalnym tonem mama, jak zwykle używając tego dziwacznego określenia na świat magii; jakby Pokątna znajdowała się w innym hrabstwie, a nie w centrum Londynu. — Na Oxford Street na pewno coś znajdziecie.

Nie patrzyła na Hermionę, ale nie musiała, bo ta doskonale zrozumiała ukryty przekaz. Dwa lata temu, kiedy Lo zaczęła dość głośno manifestować swoją sympatię do magii, a jasnym się stało, że sama nie ma magicznych zdolności, mama kategorycznie sprzeciwiła się zbyt częstemu zabieraniu jej do świata czarodziejów. Twierdziła, że nie chce sprawiać Lo przykrości, pokazując jej świat, do której nie będzie należeć, ale Hermiona nie mogła oprzeć się wrażeniu, że chodzi o coś innego. Świat magii odebrał jej jedną córkę i nie zamierzała oddać mu drugiej. Skutki Obliviate, które Hermiona rzuciła na rodziców, stopniowo dało się wyleczyć przy wsparciu dobrego uzdrowiciela wyspecjalizowanego w czarach związanych z pamięcią, ale z konsekwencjami musiała sobie radzić sama.

To nie tak, że coś w zachowaniu rodziców drastycznie się zmieniło. Nigdy nie dali jej otwarcie do zrozumienia, że potępiają jej czyny. Przeciwnie, wydawali się rozumieć, dlaczego rzuciła na nich Zaklęcie Zapomnienia i wysłała ich do Australii; nawet jeśli byli głęboko zranieni jej działaniem i wymogli na niej obietnicę, przypieczętowaną czarem, że nigdy więcej, bez względu na okoliczności, nie rzuci na nich żadnego zaklęcie bez wcześniejszej rozmowy z nimi. Ale nie dało się nie zauważyć, że jej relacja z rodzicami uległa osłabieniu, a ich stosunek do magii nabrał znamion awersji.

Miłość trwała, ale zaufanie zniknęło. W lepszych momentach Hermiona wmawiała sobie, że w życiu większości ludzi tak jest, że gdy dorastają, więź z rodzicami osłabia się, a ich wybory nie zawsze zyskują aprobatę; w gorszych nieposłuszny umysł podpowiadał, że bardzo rzadko jest to podyktowane tym, że rodzice boją się swoich dzieci.

— Pójdziemy na Oxford Street — zapewniła po krótkiej pauzie i zaraz zobaczyła, jak usta Lo wyginają się w podkówkę. — A jeśli nic nie znajdziemy, to jutro pójdziemy na Pokątną — dodała, nie mogąc znieść ten smutnej minki.

Mama westchnęła głośno, ale nie skomentowała. Obie doskonale wiedziały, że Lo już się postara, żeby w dziesiątkach mugolskich sklepów z odzieżą nie było absolutnie nic nadającego się do włożenia na ślub Ginny i Harry'ego. Ale jeśli istniało coś, co je naprawdę połączyło po Obliviate, to była to nieumiejętność odmawiania Lo.

֎

Cokolwiek Granger mu dolała do piwa na koncercie (Draco głęboko żałował, że się na to zgodził, nie upewniwszy się wcześniej co do zawartości piersiówki Ro, ale piwo było tak ohydne, że nie sądził, by mógł trafić gorzej) trzymało mocno i ani eliksir trzeźwości, ani eliksir na kaca nic nie zdziałały. Draco przespał całą sobotę, z krótką przerwą na rosół i przeczytanie listu od Granger. Zdecydowanie nie powinien pić jakiegoś wampirzego gówna, wiedział przecież, że Ro miała paskudne poczucie humoru i niezwykły asortyment używek, które nie były nielegalne tylko dlatego, że ministerstwo nie wiedziało o ich istnieniu. Granger musiała być nieźle napruta, skoro wyskoczyła z taką propozycją, ale nie mógł się na nią wściekać, bo list, który mu wysłała, zawierał pełną instrukcję złożenia nowego wniosku dla ojca.

Niestety przespał też przekładaną od trzech tygodni randkę z Celią Smith, a ponieważ zablokowała dla niego kominek i nie odebrała listu z wyjaśnieniami, który jej wysłał, zgadywał, że ta znajomość jest już skończona. Ubolewał, ale nie na tyle, żeby spróbować się pokajać w inny sposób.

W niedzielę stawił się w Azkabanie nieco spóźniony, by matka nie zdołała go wciągnąć w żadne rozmowy przed widzeniem z ojcem. Przez chwilę rozważał skonsultowanie z nią i z Artemisem treści listu od Granger, ale zrezygnował, uznawszy, że równie dobrze mogą to omówić przy ojcu. Kiedy więc pojawił się na miejscu, przywitał się i od razu ruszyli do bramy, żeby pokonać szereg zabezpieczeń wiodących przez drogę dla odwiedzających.

Niezależnie od tego, co Granger mówiła czy myślała o Azkabanie pod władzą ministerstwa, więzienie wcale nie wyglądało lepiej niż za czasów panowania dementorów. Inna sprawa, że Draco nie miał wątpliwej przyjemności oglądania go wtedy. Domyślał się, że sama obecność tych potworów mogła drastycznie zaniżyć ocenę, niemniej grube, kamienne mury z nielicznymi wąskimi oknami, przez które wpadało bardzo mało bardzo lichego światła, sprawiały, że nawet teraz Azkaban mógł śmiało konkurować o tytuł najbardziej odpychającego miejsca w magicznej Anglii.

W środku, gdzie liczne pochodnie i magiczne ogniki zamknięte w szkle dawały złudzenie jasności, było nieco lepiej. Z wewnątrz kamienne ściany i podłogi pomalowano na biało, ale choć rozproszono mrok, zostało wrażenie pustki. Dziecięce hospicjum, w którym Draco był raz z ramienia fundacji, miało lepszą aurę.

Pokój widzeń, duże pomieszczenie z kilkunastoma plastikowymi stolikami i krzesłami, gwarantowało, że nic, co zostanie powiedziane, nie umknie uwadze strażników i innych odwiedzających zainteresowanych rozmową. Sześć lat temu, zaraz po tym jak zamknięto ojca, na sali zawsze znajdował się ktoś, kto chętnie zdawał relację dziennikarzom, dzięki czemu kolejnego dnia Draco mógł sprawdzić w „Proroku", o czym rozmawiał z ojcem, na wypadek gdyby zapomniał. Aktualnie ich rodzina nie cieszyła się takim zainteresowaniem, ale Draco wciąż nienawidził sali widzeń. Dzisiaj, z powodu obecności adwokata, przysługiwał im prywatny pokój, ciasna kanciapa, w której ledwo mieściły się stół i krzesła, a słuchał ich tylko jeden strażnik, będący pod wpływem czaru poufności.

Ojciec i matka przez dobre dziesięć minut prowadzili uprzejmą konwersację, jakby spotkali się na herbatce u wspólnej znajomej, zanim Artemis przejął stery i zreferował Lucjuszowi, co się stało.

— Prawdę mówiąc, to nie ma najmniejszego sensu. Prawdopodobnie jakiś nadgorliwiec dorwał się do poczty i machnął pieczątką, zanim się dobrze zastanowił. Ale nic nie szkodzi, napiszemy nowy wniosek, tym razem wskazując Dracona jako osobę gwarantującą dopełnienie warunków aresztu, żeby naprawdę nie mieli się do czego przyczepić.

Draco odchrząknął cicho, a matka posłała mu ostre spojrzenie, by nie ważył się odezwać. Ojciec natychmiast to wychwycił.

— O co chodzi? — zapytał. — Czy coś jest nie tak z planem Artemisa?

— Nie, wszystko jest w porządku, to nic takiego — zaprzeczyła natychmiast matka. — Draco po prostu...

— Draco ma dwadzieścia pięć lat i jest dość dorosły, by mówić sam za siebie — przerwał jej ojciec i spojrzawszy na Dracona, powtórzył pytanie: — O co chodzi?

— Nie mieszkam w Malfoy Manor — odparł Draco, starając się mówić głośno i wyraźnie. — Mam własne mieszkanie, lubię je i nie mam ochoty wracać do dworu, jeśli nie jest to konieczne. Mój informator potwierdził wczoraj, że nie ma takiej potrzeby, matka może być gwarantem.

Zastanawiał się, czy ojciec w ogóle o tym wie. Ani Draco, ani Narcyza nie roztrząsali z nim tego tematu. Zwłaszcza Narcyza. Draco z kolei wspomniał kiedyś, że nabył mugolskie mieszkanie, ale chyba nigdy nie powiedział dosłownie, że tam mieszka, zakładając, że ojciec domyśli się tego z kontekstu, a rzecz niewypowiedzianą będzie mu trudniej skrytykować.

— O, więc przeprowadzałeś rekonesans — powiedziała z ledwo wyczuwalną drwiną Narcyza. — Ciekawe, twój skrzat powiedział mi, że przespałeś wczoraj cały dzień.

Powinien jak najszybciej porozmawiać ze skrzatami na temat tego, jakich informacji mogą udzielać jego matce.

— Ponieważ przez większość nocy przeprowadzałem rekonesans — odciął się i natychmiast pożałował, kiedy zobaczył, jak oczy matki rozszerzają się, jakby coś nagle do niej dotarło, bo zdał sobie sprawę, co musiała pomyśleć. — Według mojego informatora wniosek przejdzie, jeśli w uzasadnieniu napiszesz, dlaczego matka ma być gwarantem, i dołączysz moje oświadczenie, że Malfoy Manor jest jej stałym miejscem zamieszkania — zwrócił się szybko do ojca, żeby chociaż on nie zaczął snuć głupich przypuszczeń co do tego, jaką drogą nabył te informacje.

Lucjusz spojrzał na Artemisa.

— Co o tym sądzisz?

Adwokat wzruszył ramionami.

— Tak jak mówiłem, to w ogóle nie powinien być problem. Zakładałem, że Narcyza będzie dla nas najlepszym gwarantem, bo nigdy nie była karana ani nawet sądzona... Mam nadzieję, że twój informator jest związany z ministerstwem i osobiście zadba, żeby tak było. — Mrugnął do Dracona, a jego usta wykrzywił szybki, znaczący uśmieszek.

Wyglądało na to, że Draco żył tylko po to, by dostarczając ludziom rozrywki.

— Dobrze, tak zrobimy — zadecydował Lucjusz.

— A jeśli to się nie uda... — zaczęła Narcyza, ale ojciec znów jej przerwał:

— ...to wtedy poszukamy innego rozwiązania, a na razie poprzestaniemy na tym, co nas wszystkich zadowala. A teraz, póki mamy jeszcze chwilę, porozmawiajmy o czymś przyjemniejszym. Draco, matka wspominała, że masz dołączyć do rady nadzorczej Hogwartu?

W głosie ojca wychwycił aprobatę, z jaką się nie spotkał, kiedy rozmawiali o fundacji albo o klubie. Może dlatego obszerniej, niż planował, opowiedział mu o wszystkim.

֎

Jako że nie zjedli razem obiadu, matka uparła się, że Draco musi przyjść do Malfoy Manor na podwieczorek, a wcześniej zarządziła wyprawę na Pokątną po świeżą herbatę i kawę, bo tak poważnych zakupów nie mogła zlecić skrzatom. Musiała mieć niezwykle dobry humor, skoro postanowiła pokazać się publicznie, a ponieważ trochę mu się udzieliło, zgodził się bez zwyczajnego marudzenia.

I tak oto utknął na dobre pół godziny w sklepie zielarskim, w którym zawsze zaopatrywała się Narcyza. Matka wdała się w polemikę ze sprzedawcą, a Draco ze znudzeniem wyglądał przez szybę. Nie widział tam nic ciekawego. Szyldy nad sklepami nie zmieniły się chyba od dekady, a co najmniej od roku nie otworzono nic nowego. Liczni sprzedawcy handlowali dokładnie tym samym, co zawsze o tej porze roku, nie wzbudzając wielkiego zainteresowania w niezbyt licznych przechodniach. Teraz, krótko po rozpoczęciu wakacji, mało kto zachodził na Pokątną, sezon urlopowy wyciągał ludzi na wybrzeże lub za granicę, a dzieci pojawiały się dopiero w połowie sierpnia. Wiało nudą i Draco zatęsknił za mugolskim Londynem, który za każdym razem wydawał się inny, nawet jeśli jakimś cudem lądowali w znanym już miejscu — cudem, bo wybór był zbyt duży, by trzymać się utartych ścieżek.

Nagle coś się zmieniło. Wraz z podmuchem wiatru, który zwiał stosik dzisiejszych numerów „Proroka" z niskiego stolika, na ten odcinek ulicy wbiegła rozczochrana dziewczynka w króciutkich dżinsach i śmiesznej kolorowej koszulce bez rękawów. Podbiegła do gazet, zgarnęła je na kupę i podała sprzedawcy, śmiejąc się dziko, a potem pognała na drugą stronę ulicy do następnego stoiska, które uginało się od kolorowego badziewia dla dzieci: magicznych kulek, zawsze powracających do właściciela, niekończących się baniek mydlanych, naszyjników pozwalających śnić wybrany sen, gadających laleczek imitujących salonowe konwersacje z zestawem miniaturowych filiżanek i ciasteczek, mieczyków wydających głośne dźwięki przy każdym trafieniu w przeciwnika, samoprzytulających maskotek. Dziewczynka stała przodem do Dracona, więc widział jej rozdziawioną z zachwytu buzię. A potem dostrzegł też kobietę, która zatrzymała się za dziewczynką, i położyła jej rękę na ramieniu, mówiąc coś szybko. Hermiona Granger.

No tak, mógł się domyślić. Miały takie same włosy, gęste i permanentnie splątane, tyle że loki Granger były ciemniejsze, wpadające w kasztan, podczas gdy te dziewczynki były złotobrązowe, w kolorze miodu. Pewne podobieństwo tkwiło też w czole czy może w brwiach, Draco nie był pewien, w każdym razie w górnej części twarzy; ale na tym koniec. Różnił te kształt twarzy, nosa i podbródka, cera, blada u Granger, rumiana u dziecka, i wreszcie to, że Granger miała brązowe tęczówki, a mała szare. Ale chyba obydwie rzadko zamykały usta, bo ciągle nadawały, a kiedy się równocześnie roześmiały — tak, to było nie do pomylenia, dokładnie tak samo śmiesznie mrużyły oczy.

Obejrzał się przez ramię. Matka wciąż stała przy kontuarze i wąchała kolejne podsuwane jej puszki herbaty, jakby od tego wyboru zależało czyjeś życie. Draco po cichu przesunął się do drzwi i rzuciwszy niewerbalnie zaklęcie uciszające na wiszący nad nimi dzwonek, wysunął się na zewnątrz.

— ...nie mogę tego kupić, masz już stertę tych kulek i nie wmawiaj mi, że zgubiłaś, bo przecież na tym polega ich magia, że nie da się ich zgubić.

— Ale może ja mógłbym — rzucił lekko, kiedy Granger skończyła sztorcować dziecko. — Chyba jeszcze mnie stać na kilka. I na przykład ten zestaw lalek dla ciebie. Może wtedy nauczyłabyś się wreszcie podawać herbatę — zażartował, kiedy obydwie odwróciły się, by na niego spojrzeć.

— Czy to... — zaczęła dziewczynka, podnosząc wzrok na Granger, która ewidentnie przewróciła oczami.

— Tak, to Draco.

Usta dziewczynki otworzyły się w szerokie „O" i nie zamknęły.

— A ty jesteś Lorelei, tak? — zapytał pro forma.

Kiedyś po pijaku, nie pamiętał dlaczego, Granger uczyła go wymowy tego imienia, więc udało mu się wypowiedzieć je bez zająknięcia. Dziewczynka wynagrodziła jego trudy szerokim uśmiechem. Miała wielkie jedynki, dokładnie tak jak Granger w pierwszych latach Hogwartu, ale niestety jako dorosły mężczyzna nie mógł się z tego nabijać. Nie żeby miał taki zamiar; Granger prawdopodobnie przeklęłaby go, gdyby tylko spróbował zażartować z jej siostry.

— Możesz mówić mi Lo — oświadczyła mała — o ile kupisz mi te kulki.

Widać i bez pomocy siostry umiała zadbać o swoje interesy.

— W takim razie chyba nie mam wyjścia. — Wyciągnął portfel i podszedł do handlarza, który uśmiechnął się zachęcająco. — Którą?

— Tą biało-błękitną, zieloną i żółtą — powiedziała, ignorując liczbę pojedynczą. — I... ty mi wybierz jeszcze jedną.

— Tą — powiedział, wybierając błyszczącą, złotą kulkę, po czym uznał, że musi chociaż częściowo postawić na swoim. — Zamiast tej żółtej, jest paskudna.

Dziewczynka bez protestu wymieniła trzecią kulkę, po czym pokazała ją Granger.

— A może taki kolor? — zapytała, po czym zwróciła się do Dracona. — Przyszłyśmy po sukienkę na ślub, ale Hermionie nie podoba się nic, co wybrałam.

— Ginny będzie w białej, nie mogę mieć białej ani kremowej. Ani écru — dodała, kiedy mała otworzyła buzię, ale to jej nie powstrzymało.

— Wybrałam też śliczną, butelkowo zieloną...

— Harry ma zieloną szatę, z nim też nie mogę się zlewać. Jestem ich świadkową, będę stała tuż obok.

— Więc złota — zadecydowała mała — będzie się dobrze komponować.

— Zwłaszcza w „Proroku" — dodał Draco. — Pomyśl tylko o tych nagłówkach „Złota dziewczyna w złotej sukience".

Rzuciła mu złowrogie spojrzenie. Podejrzewał, że od dawna nikt jej tak nie nazywał i zdążyła o tym zapomnieć; ale Rita Skeeter na pewno pamiętała.

— O, to wspaniale, jeśli twoje zdjęcia będą w gazecie! — zapiszczała dziewczynka. — Więc koniecznie złota! A ty w co się ubierasz? — Spojrzała krytycznie na Dracona.

— Co powiesz na czarną czerń? — zapytał z udawaną powagą.

Pokręciła głową, wydymając śmiesznie wargi.

— Nie, będziesz wyglądał jak kościotrup. Lepiej biały garnitur. Ze złotą poszetką! — Aż klasnęła w ręce z radości. — Mogę pomóc ci szukać, jeśli takiej nie masz.

Granger pokręciła głową za plecami dziewczynki, jakby istniało ryzyko, że mógłby się zgodzić.

— Panna Granger. — Rozległ się obok niego głos matki. — Co za niezwykłe spotkanie.

— Dzień dobry — odpowiedziała chłodno Granger, nie zadając sobie trudu żadnym „pani Malfoy".

Narcyza nie wzięła tego do siebie.

— A to kto taki? — zapytała uprzejmym tonem, patrząc na dziewczynkę, i, wielkie nieba, uśmiechnęła się.

— Mam na imię Lorelei. — Dziecko odwzajemniło uśmiech, ale nie zaproponowało formy skrótowej. Może miało już wystarczająco dużo kulek.

— Pora na nas — powiedziała Granger. — Musimy poszukać złotej — dorzuciła, ucinając tym ewentualne protesty, bo usta dziewczynki znów ułożyły się w wielkie „O". — Do zobaczenia — mruknęła jeszcze i złapawszy małą za rękę, pociągnęła ją w stronę Dziurawego Kotła.

Dziewczynka obróciła się jeszcze i pomachała im przez ramię. Narcyza patrzyła za nimi, dopóki nie zniknęły za zakrętem.

— Chodźmy do domu — powiedziała wtedy. — Spróbujemy tej nowej mieszanki.

Herbata nie była czymś, na co miał ochotę w upalne sobotnie popołudnie, ale nie spodziewał się niczego lepszego do podwieczorku.

Mimo tajemniczej miny, matka milczała, dopóki nie wrócili do Malfoy Manor i nie rozsiedli się w saloniku. Wtedy wydała rozporządzenia co do podwieczorku, a potem zajęła miejsce naprzeciwko Dracona i sięgnęła po leżący pod stolikiem album w charakterystycznej ciemnozielonej oprawie z aksamitu. Zawierał starannie zgromadzoną, wyselekcjonowaną, wklejoną i opisaną historię Dracona, od notatki, którą sporządzono zaraz po jego narodzinach, przez list z sumami, po artykuły z prasy, zwykle pióra nieśmiertelnej Rity Skeeter. Draco nienawidził tego albumu i chętnie by go unicestwił, niestety ciążyły na nim zaklęcia ochronne, które sprawiły, że nie płonął, nie tonął, nie dawał się przebić nożem i nie imały się go zaklęcia, przynajmniej nie te, które Draco zakwalifikował jako wyglądające na wypadek. A ponieważ sianie zniszczenia mu nie wyszło, pozostawało tylko udawanie absolutnej obojętności — przynajmniej do czasu, aż nie wymyśli skutecznego sposobu. Toteż nonszalanckim gestem sięgnął po „Zaczarowaną", choć nie spodziewał się tam znaleźć nic interesującego.

Siedzieli w milczeniu, przeglądając swoje strony, dopóki nie pojawiła się herbata. Wtedy Draco, kierowany chęcią, by jak najszybciej wypić i wyjść, sięgnął po filiżankę, a Narcyza po swój talent do dramatyzmu.

— Czy to twoje dziecko?

Draco zakrztusił się gorącą herbatą.

— Co? — zapytał, kiedy przepłukał sparzone wargi zimną wodą i był w stanie przemówić.

— Ta dziewczynka, która towarzyszyła Hermionie Granger — wyjaśniła cierpliwie Narcyza. — Czy to moja wnuczka?

— Jezu, nie!!! — wykrzyknął, bo nie zdołał nad sobą zapanować. — Skąd ci to w ogóle przyszło do głowy?!

— Ma szare oczy. Tak jak ty.

— I jak znaczna część ludzkości — rzucił drwiąco. — To nawet nie jest jej dziecko, tylko jej siostra.

Narcyza milczała wymownie, a kiedy to nie zadziałało, zwerbalizowała swoje myśli.

— Cóż, mogła ci tak powiedzieć, a w rzeczywistości...

— W takim razie musiałaby urodzić na środku Wielkiej Sali pod gradem klątw — wyrzucił z siebie. — Albo przynajmniej biegać po Hogwarcie z wielkim brzuchem.

— Być może wprowadziła cię w błąd co do metryki...

— Matko — odezwał się Draco ostro — nawet jeśli to byłoby jej dziecko, w co wątpię, bo po prostu miałaby gdzieś, co ktoś o tym powie i z niczym by się nie kryła, to z całą pewnością nie jest to moje dziecko. Nie ma takiej możliwości.

Narcyza popatrzyła na niego tak, jakby chciała mu powiedzieć, że może jednak się myli.

— Skąd w ogóle bierzesz te głupie pomysły? — zapytał.

Pogłaskała album w niemej odpowiedzi. Draco sapnął ciężko, a matka znów spojrzała mu w oczy.

— Chciałabym mieć w końcu wnuczę. Może ty jesteś jeszcze dość młody, Draco, ale ja nie. I nie będziesz wiecznie młody, już ci się przerzedziły włosy na czole... A wszystko wskazuje na to, że Hermiona Granger jest jedyną kobietą, której potrafi z tobą wytrzymać dłużej niż kilka tygodni, więc może powinieneś coś z tym zrobić.

— Co to miało znaczyć? — zapytał, zanim zdołał to przemyśleć, po czym wycofał się. — Nie, lepiej nie mów. Czy nie mogłabyś jednak wrócić do zadręczania mnie ojcem?

Posłała mu spojrzenie sugerujące, że jedno nie wyklucza drugiego, ale powiedziała tylko:

— Pij herbatę, Draco. Kiedy ostygnie, traci walory smakowane.

Było to zgoła jedyne polecenie, do jakiego mógł się ewentualnie zastosować. 

Continue Reading

You'll Also Like

8.7M 188K 91
'y/n potter? bet she'll be just like her idiot brother' '𝐬𝐥𝐲𝐭𝐡𝐞𝐫𝐢𝐧' started - june 2020 finished - january 2021 edited - soon
3.5M 115K 47
the stains that blotched their shirts were different; his from spilled coffee and hers from accidental cigarette burns. however, the stains on their...
3M 87.6K 40
It's dark in the closet, I can just vaguely see his features and realise how close we're standing. Like, really close. My chest is toughing his and m...
7M 166K 111
UNDER HEAVY EDITING (Edited chapters will have gifs at the beginning of them to signal that they have been edited.) ▃▃▃▃▃▃▃ ❖❖❖ ▃▃▃▃▃▃▃ ❛𝘠𝘰𝘶 𝘬𝘯...