Till the Last Breath / ZOSTAN...

By KarolinaZ_autorka

32.9K 2.7K 875

W powieści występują brutalne sceny przemocy seksualnej, przemocy fizycznej oraz plastyczne opisy morderstw... More

Wstęp
Rozdział pierwszy
Rozdział drugi
Rozdział drugi (dokończenie)
Rozdział trzeci
Rozdział czwarty
Rozdział piąty
Rozdział szósty
Rozdział siódmy
Rozdział dziewiąty
Rozdział dziesiąty
Rozdział jedenasty
Rozdział dwunasty
Rozdział trzynasty
Rozdział trzynasty (II)
Rozdział trzynasty (dokończenie)
Rozdział czternasty
Rozdział piętnasty
Rozdział szesnasty
Rozdział siedemnasty
Rozdział osiemnasty
Rozdział dziewiętnasty
Rozdział dwudziesty
Rozdział dwudziesty pierwszy
Rozdział dwudziesty drugi
Rozdział dwudziesty trzeci
Rozdział dwudziesty czwarty
Rozdział dwudziesty piąty I
Rozdział dwudziesty piąty II
Rozdział dwudziesty szósty
Rozdział dwudziesty siódmy
Rozdział dwudziesty ósmy
Rozdział dwudziesty dziewiąty
Rozdział trzydziesty
Rozdział trzydziesty pierwszy
Rozdział trzydziesty drugi
Rozdział trzydziesty trzeci (część I)
Rozdział trzydziesty trzeci (II częśc)
Rozdział trzydziesty czwarty
Rozdział trzydziesty piąty
Rozdział trzydziesty szósty
*
Rozdział trzydziesty siódmy
Rozdział trzydziesty ósmy
Rozdział trzydziesty dziewiąty
Rozdział czterdziesty
Rozdział czterdziesty pierwszy
Rozdział czterdziesty drugi
Rozdział czterdziesty trzeci
Rozdział czterdziesty czwarty
Rozdział czterdziesty czwarty
Rozdział czterdziesty piąty
Rozdział czterdziesty szósty
Rozdział czterdziesty siódmy
*
Rozdział czterdziesty ósmy
Rozdział czterdziesty dziewiąty
Rozdział pięćdziesiąty
Rozdział pięćdziesiąty pierwszy
Rozdział pięćdziesiąty drugi (OSTATNI)

Rozdział ósmy

747 56 30
By KarolinaZ_autorka

                                                                   Rozdział ósmy

                                                                              LUCILLE

Wielobarwne rozbłyski światła przeganiają strach. Odcienie czerwieni, żółci i zieleni wyglądają tak bajecznie w krainie wiecznej zmarzliny. Zadzieram głowę. Coraz bardziej i bardziej, aż boli mnie szyja.

– Oni tu są. – Głos taty otula mnie niczym szal.

– Kto? – Nie rozumiem.

– Ci, którzy od nas odeszli. – Uśmiecha się. – Są tutaj.

Znajduję się gdzieś pomiędzy jawą a snem. Dryfuję po zniekształconych kształtach na pełnym oceanie szarości. Co jakiś czas jakaś siła sprawia, że fale zalewają moją malutką tratwę i wtedy słona woda wdziera się do moich płuc drażniąc drogi oddechowe. Krztuszę się, a strach paraliżuje mi mięśnie. Trwa to zwykle jakąś chwilę, zanim pojawia się muzyka. Słodko-gorzkie dźwięki uspakajają żywioł. Koją moje serce, przywołując wspomnienia. Zorza polarna, wędrujące niedźwiedzie. Tata.

Odnajduję go w ociekających melancholią melodiach.

W tym przedziwnym chaosie bólu, dostrzegam drogę do domu. Dynamiczna, dominująca muzyka jest światłem. Podążam za nią przez długi, ciemny tunel. Coś łapie mnie za pierś. To rozpaczliwie błaganie, tęsknota za czymś, co minęło i już nigdy nie powróci. Intensywne dźwięki stają się przerażającym wołaniem o pomoc, aż w końcu cichną. I wtedy znów pojawia się cierpienie. Długie, nieznośne i okropnie palące. Chcę wyrwać się z jego szponów, uciec gdzieś...gdziekolwiek.

– Nie wierć się. – Oschły pomruk brzmi jak ostrzeżenie. Z nadludzkim wysiłkiem rozpraszam mrok uchylając jedną powiekę i tężeje, kiedy dostrzegam postawnego mężczyznę. Siedzi na skraju sofy, w długich palach trzyma jakąś przezroczystą rurkę, a ręcznik, który trzyma na kolanach jest przesiąknięty krwią. Krzyczę w nagłej panice, a on bez żadnego wahania zasłania mi usta drugą dłonią. Pochyla się, jego czarne, delikatnie kręcone włosy są w nieładzie, a szare spojrzenie bezlitośnie wwierca mi się w sam środek duszy.

Wilk.

Przypatruję się gęstej, ciemnej brodzie porastającej jego policzki, a także zwracam uwagę na grubą żyłę wściekle pulsującą na szyi. Z porażającą łatwością wyobrażam sobie jak obnaża kły i rozrywa mnie na strzępy niczym wilkołak. Ma nieodgadniony wyraz twarzy, nie znam jego zamiarów. Spuszczam wzrok jak pies podporządkowujący się przywódcy.

– Co ze mną zrobisz? – Ledwie poznaję swój głos.

– Ukrzyżuję, jeśli kolejny raz wyrwiesz ten cholerny wenflon.

– Wyrwę...co? – Spoglądam z przedziwną mieszaniną szoku i strachu kieruję oczy w kierunku miejsca, skąd rozchodzi się pieczenie. To moja prawa ręka. A mówiąc dokładniej; posiniaczone przedramię. Ktoś wbił mi wenflon, z którego otworów teraz leci krew.

– Rzucałaś się. – Niski, ponury ton sprawia, że na moim ciele pojawia się gęsia skórka. Chłód oblepia mi kręgosłup, a lęk wypompowuje powietrze z płuc.

–Co ja tutaj robię?

– Aktualnie? Wkurwiasz mnie.

– Ale ja...

– Trzymaj tę rękę prosto! – Huczy wściekle. – Nie zginaj dopóki nie pozwolę!

Zmuszam się, by nie cofać ręki, kiedy ściera ręcznikiem krew i podłącza wężyk. Niedługo później w rureczce pojawia się jakaś substancja, która dociera prosto do mojego krwiobiegu. Spinam się.

– Dlaczego mi to założyłeś? Co jest w tym woreczku?

– Coś dzięki czemu nie tracisz przytomności. – Wzdycha głęboko. – To są leki, Lucille. Silne antybiotyki, przeciwbólowe i cały arsenał witamin. – Zdumiona obserwuję groźny uśmieszek błąkający się na jego ustach. – Zainwestowałem w ciebie sporo pieniędzy, dziecino.

– Pieniędzy? Jak to? Kupiłeś mnie?

– Proces odzyskiwania zdrowia nie jest tani. – Zbliża się twarzą do mojej twarzy, tak, że dostrzegam granatowo-czarne cętki w szarości jego tęczówki. – Zapłacisz mi za to.

Zapłacę?! Ale... ja... Skąd mam wziąć forsę?

– Nie mam pieniędzy. – Dukam cicho.

– A kto mówił o pieniądzach? Są inne sposoby na pokrycie długu. – Z jego gardła wydobywa się dzikie, wibrujące mruczenie. – Spłata pierwszej raty jest przewidziana po odstawieniu antybiotyków.

Wszystkie słowa więzną mi w gardle, a lodowaty pot spływa po moim ciele. Serce wali mi gwałtownie, żołądek wykręca się na drugą stronę. Niemoc powoduje, że mam ochotę wyć. Z łap potworów trafiłam do kolejnego psychola. Boże, dlaczego mi to robisz?! Zanosząc się głośnym, ciężkim kaszlem walczę o oddech, a kiedy z trudem go normuję, zadaję mu niepewnie pytanie.

– Kim jesteś?

Mroczny błysk w jego oczach przyprawia mnie, o mdłości.

– Jestem twoim panem.

– To jakiś żart?

– A wyglądam ci na żartownisia? – Mrozi mnie złowrogim spojrzeniem.

Wyglądasz na świra.

Myślę z rosnącym bólem w trzewiach. Nie odważam się powiedzieć mu tego wprost. Obawiam się, że jego reakcja byłaby zbyt gwałtowna i pozbawiłaby mnie...głowy. Chociaż z drugiej strony, czy ratowałby mnie, by móc zabić przy każdej, nadarzającej się okazji? To nie miałoby sensu. Postanawiam wybadać na ile mogę sobie pozwolić w jego towarzystwie.

– Jak masz na imię?

Milczy jak zaklęty.

– Mam się zwracać do ciebie per panie?

– Nie zaszkodzi.

Wzdycham cicho, niech zatem tak będzie. Nie mam sił na dalszą rozmowę. Ostrożnie układam rękę wzdłuż ciała, by nie uszkodzić wenflonu ani odchodzących od niego wężyków. Moja głowa opada na poduszkę lecz kiedy zamykam oczy, wzbiera się we mnie kaszel. Jest tak potężny, że wyciska łzy. Leżąc zaczynam dusić się przez lepką flegmę, która zatyka moje drogi oddechowe. Aż nagle dwie pary silnych rąk chwytają mnie pod pachy i ustawiają w pozycji siedzącej. Zlękniona patrzę na mężczyznę. Na jego twarzy nie dostrzegam żadnej, nawet najmniejszej emocji. Jest jak skała. Zimny, nieczuły głaz.

– Wcześniej wspominałeś, że dostaję leki. – Owijam się kocem. – Na co jestem chora?

– Masz ostre zapalenie płuc.

– Powinnam być w szpitalu.

– Powinnaś. – Zgadza się oschle i podnosi się z miejsca. – Za godzinę będzie obiad, do tego czasu możesz oglądać telewizję.

– A potem?

– A potem pójdziesz spać.

Gdybym mogła, to roześmiałabym się w głos. Pójdę spać? A kim, u licha, on jest, by decydować kiedy mam zasypiać? Mrużę oczy, kiedy odwraca się i maszeruje do kuchni. Niespodziewanie jednak zatrzymuje się w połowie kroku, odwraca głowę i przewierca spojrzeniem na wylot.

– Od dwóch dni, nie robisz nic poza spaniem, Lucille. Nauczyłem się twojego trybu.

Tym jednym zdaniem wytrąca mi wszystkie argumenty. Staję się bezradna i boleśnie zależna od jego łaski. Co za potworność.

– Jesteś przy mnie cały czas? – Mam drżący głos.

– Jeśli możliwości pozwalają. – Na sekundę jego oczy łagodnieją. – Spodziewam się, że zjesz rosół z dziczyzny.

Na samą myśl o ciepłej zupie moje kubki smakowe dostają szału. Budzi się we mnie potężny głód, który wykręca wnętrzności. Bez większego zastanowienia kiwam potakująco głową. Wychodzi. Już bez oglądania się i wahania. Nie wiem, co mam o nim sądzić lecz nawet nie próbuje tego rozgryzać. Nie teraz. Układam się wygodnie na sofie, kładę głowę na poduszce i błądzę wzrokiem po ścianach. Nie zauważam żadnych obrazów, plakatów czy choćby zegara. Mimo to, dzięki drewnianym panelom pomieszczenie jest wyjątkowo przytulne. Surowość przełamana ciepłem. Dlaczego zaszył się właśnie tutaj? W miasteczku z pewnością byłoby mu wygodniej. A może wcale nie chodzi o wygodę? Może musi się ukrywać? To przestępca. Na pewno policja go poszukuje, a on chcąc zminimalizować ryzyko złapania zaszył się w środku mrocznego lasu. A teraz gotuje dla mnie zupę. Rosół. Facet potężny jak dąb. O sile, dzięki której mógłby zmiażdżyć jedną ręką moją czaszkę, wyjmuje z lodówki garnek z wcześniej przygotowanym bulionem i stawia go na palniku. Czuję jak z nerwów wiruje mi w głowie. Boję się, ale ból mięśni nie pozwala mi się ruszyć. Leżę jak kłoda, wpatrzona w biały sufit. To zadziwiające, że wszędzie panuje porządek. Matka zawsze powtarzała, że mężczyźni to bałaganiarze. Zaciskam powieki nie od razu orientując się, że to bolesne ukłucie w sercu to tęsknota. Istnieje szansa, że matka mnie szuka. Że się martwi i obieca poprawę, jeśli wrócę. Gdy otwieram oczy gorące łzy moczą moje policzki. Chcę być w domu, w swoim chłodnym pokoju otoczona przedmiotami, które pozostały mi po ukochanym tacie. Potrzebuję jego bliskości. Nieoczekiwanie docierają do mnie post-grunge'owe dźwięki wypełnione smutkiem, złością i rezygnacją. Marszczę brwi, bo jestem przekonana, że już to gdzieś słyszałam. Głos wokalisty jest znajomy i dziwnie mocno przywołuje wspomnienia.

Ja, tata i jezioro. Słońce zachodzi za potężną górą, a z otwartego samochodu wybrzmiewają emocjonalne, proste aranżacje. Łowimy ryby, obiecaliśmy babci, że przywieziemy jej parę sztuk na kolację. Dziadek uwielbia je w grubej panierce z bułki tartej.

– Kiedyś, kiedy jeszcze miałem ambicje, chciałem być jak...

– Eddie Vadder. – Dokańczam na głos, a potem lodowate dreszcze łapią w szpony moje drżące ciało. Owładnięta nostalgią słucham Corduroy Pearl Jam, a przed oczami staje mi wytarta, brązowa cuchnąca rybami brązowa sztruksowa kurtka taty. W myślach wyśpiewuję słowa piosenki, która brzmi nieco inaczej niż jeszcze minutę temu. Staram się zrozumieć. Skoncentrowana wyłapuję niski baryton, który wcale nie brzmi jak głos Vaddera. Delikatnie się unoszę, wbijam wzrok w mężczyznę obierającego warzywa. Jego usta poruszają się nieznacznie co dowodzi, że nie tylko słucha tego samego zespołu co tata, ale również zna doskonale słowa. Robi mi się gorąco, a zaraz potem zanoszę kaszlem. Płuca kurczą się bardziej i bardziej. Pali mnie przepona, a mdłości bulgoczą w żołądku. Zwijam dłonie w pięści, bezsilnie uderzam nimi w sofę, a niedługo później wokół roznosi się stukot psich pazurów. Szaro-czarny zwierzak o gęstej sierści podchodzi tuż obok mnie, a następnie wysuwa długi różowy język i omiata nim moją lewą pięść. Zupełnie jakby w ten sposób próbował przekonać, bym ją rozluźniła. Spoglądam wprost w błękitne ślepia i drugą ręką gładzę wielki łeb.

– Cześć, Shadow. – Chrypię patrząc z zachwytem jak szaleńczo zaczyna machać puszystym ogonem. – Jesteś bardzo grzecznym pieskiem, wiesz?

W odpowiedzi szczeka. Głośno i wyraźnie. Uspakajam się, choć mięśnie nadal mi drżą z wysiłku jaki włożyłam w próbę odkrztuszenia lepkiej wydzieliny.

Topię palce w ciepłej sierści zwierzaka, jest absorbujący na tyle, że nie zauważam kiedy mężczyzna wychodzi z kuchni. Właściwie orientuję się dopiero gdy lekkim, sprężystym tonem mija sofę i zatrzymuje się przy regale na drugim końcu pokoju. Nie chcę na niego patrzeć, ale z jakiegoś powodu budzi moją ciekawość. Sięga po książkę w miękkiej, nieco zniszczonej pomarańczowej oprawie i zapada się w fotelu. Muzyka nadal gra, nie wyłączył jej.

– Co czytasz? – Uznaję, że pytanie nie jest szczególnie inwazyjne.

– Antyutopię Orwella. – Odpowiada nie zaszczycając mnie ani jednym spojrzeniem.

– Orwell?

– Klasyka literatury, drogie dziecko.

– Nigdy nie czytałam.

– Wiem.

– Skąd? – Pies wspina się przednimi łapami na sofę, chyba chce położyć się tuż obok mnie, co mnie wyjątkowo rozczula.

Mężczyzna wyciąga swoje długie nogi, krzyżuje je w kostkach i prychając pod nosem, otwiera książkę.

– Skąd wiesz, że nigdy jej nie czytałam? Mam to wpisane na czole? – Dociekam.

– Poniekąd.

– To nie było miłe.

– Bo nie jestem miły. – Teraz jego usta drgają w ironicznym uśmieszku. – Radzę przywyknąć, inaczej wsiądzie ci psychika.

– Martwisz się, o stan mojej głowy?

– Martwię. – Podnosi na mnie swoje oczy. – Z depresją na nic mi się nie przydasz, a wówczas będę zmuszony cię zabić. Zostanę na minusie, a musisz wiedzieć, Lucille. Że bardzo cenię sobie porządek w rachunkach.

Zamieram. Mój boże, ten człowiek właśnie przed sekundą powiedział, że mnie zabije, jeśli nie spłacę swojego długu. Żadne słowa już nie wydostają się z moich ust, blokuję wszystkie myśli i opadam na plecy. Znów wbijam wzrok w sufit, a świat zdaje się wypadać z równowagi.

Zabije mnie.

Zabije.

Nie będzie miał żadnych skrupułów, bo jest pieprzonym psychopatą. Brakuje mi tchu, wilgoć przysłania widoczność. Biały sufit staje się najpierw szary, a następnie zalewa go czerń. Głęboka, przerażająca otchłań niewiadomej wyciąga swoje długie, obślizgłe macki. Chwyta mnie za gardło, dusi i żąda bym przestała walczyć. Milknie Pearl Jam, znika też wesoły pies. Jestem sama na środku ciemnego oceanu, którego ciężkie niczym ołów fale wpychają mnie pod powierzchnię.

Dół

Dół

Dół.

Tonę. Spadam na dno szybciej niż kotwica.

– Lucille.

Rozproszony piasek wpada mi do oczu, macham rękoma, by wypłynąć na powierzchnię lecz woda przeistacza się w smołę. Wpada mi do uszu, nosa, gardła. Zakleja od wewnątrz.

– Lucille.

Mocne szarpnięcie za ramię wybudza mnie z koszmaru. Roztwieram powieki, mrugam szybko, chcąc zrozumieć obecną sytuację. A szczególnie to, dlaczego ten groźny człowiek siedzi na skraju sofy i trzymając oburącz miskę z czymś, co musi być zupą, prześwietla mnie wzrokiem jak promienie rentgena. Zachowując ciszę, zanurza łyżkę i powoli podsuwa mi ją do ust.

– Jedz. – Warczy.

Pierwszy łyk, który ląduje mi na czubku języka jest zadziwiająco pyszny. Słony, ale nie za tak, bym się krzywiła. Wyczuwam smak warzyw i aromat mięsa. Nigdy wcześniej nie byłam karmiona przez mężczyznę, a w zasadzie przez nikogo, ale głód nie pozwala mi tego roztrząsać. Mój wzrok bacznie śledzi każdy ruch łyżki. Jestem zachłanna. Porywczo spijam ciecz nieświadomie pobudzając kaszel do ponownego ataku. Jak tylko nabieram powietrza, zupa drażni mi przełyk. Krztuszę się i w panice wyrzucam w górę ręce. Mój ruch jest gwałtowny, żadne z nas nie zdołało go przewidzieć.

– Uważaj na wenf... – Nie dokańcza, bo w tym samym momencie moje przedramię staje w ogniu. Krew wycieka spod szerokiego plastra, a końcówka odpiętego wężyka ląduje w miseczce. – Brawo, nie sądziłem, że uda ci się trzeci raz rozjebać wenflon, ale jak widać, kurwa, nie doceniłem cię.

– Przepraszam.

– Idę zapalić. – Oznajmia wstając z miejsca.

– A wenflon? – Przyglądam się swojej krwi. Nie wygląda to zbyt dobrze.

– Idę. Zapalić. – Cedzi przez zaciśnięte zęby.

– Ale ja...

– A ty masz tu leżeć i się nie ruszać, bo inaczej, przysięgam, przywiążę cię do tej jebanej sofy i wychłostam twój tyłek do czerwoności.

Roztwieram usta w niemym szoku. Czy on naprawdę to powiedział? Czy byłby w stanie...Och, to jasne, że zrobiłby to bez żadnego wahania! Pies zerka na mnie z niepokojem, kiedy trzask drzwi roznosi się po całym mieszkaniu. Zdenerwowany świr jest zdecydowanie bardziej podatny na utratę kontroli. Nie mogę pozwalać, by zaczął się nade mną pastwić. Zaciskam zęby i powoli wstaję z sofy. Moje palce ślizgają się po chodnym metalu stojaka z kroplówką, a stopy plączą się przy każdym kroku. To nic. Chcę dojść do łazienki, a tam doprowadzić się do porządku. Powoli docieram do celu. Pot spływa mi po czole. Mój organizm jest wycieńczony, nie ma sił na najmniejszy wysiłek. Staję boso na ciemnej, drewnianej podłodze i szybko łapię się surowej betonowej ściany, kiedy kolana uginają się pod moim ciężarem. Spoglądam na przepiękne słoje drewna wkomponowane we wnękę tuż nad białą, ogromną wanną. Podobnie jak w pokoju, głównym materiałem jest drewno. Znajduje się w niemalże każdym kącie i jest tak wyraziste, że prawie czuję jego zapach. Nieśmiało zerkam w kierunku wysokiej szafki, na której znajdują się szklane buteleczki męskich perfum. Silna, dominująca woń unosi się niczym eteryczna mgła, ale nie mam w sobie wystarczająco odwagi, by podejść i zaciągnąć się zapachem. Powoli podchodzę do pokrytej czarnym matem umywalki, zdejmuje szlafrok krzywiąc się z obrzydzenia. Mam pod spodem bluzę, której materiał cuchnie i jest brudny. Nie dam rady dłużej tak wytrzymać. Muszę wrócić do domu. Odkręcam wodę i namydlam dłonie. Przypatruję się miejscu wykłucia. Skóra jest napięta, opuchnięta. Przygryzam wargę, gdy nieznośnie pieczenie rozlewa się na całe ramię. Nie znam się na medynie lecz jestem przekonana, że nie powinnam odczuwać aż tak wielkiego bólu. A jeśli zamiast leków do moich żył wpływała trucizna? Niespodziewanie drzwi od łazienki otwierają się z hukiem, a ja podskakuję z nerwów. Wraz z mężczyzną do pomieszczenia przybywają mroźny podmuch i smród tytoniu.

– Kazałem ci leżeć. – Warczy mierząc mnie wściekłym spojrzeniem.

– Chciałam się umyć.

– Po co? I tak nikt nie zwraca na ciebie uwagi. – Szydzi. – Denerwujesz mnie, a naprawdę wolałabyś, żebym nie ulegał swojej złości.

– A ty myjesz się, by zwrócić na siebie uwagę, czy robisz to ze względu na higienę? – Doprawdy nie wiem, skąd wzięłam siłę na pyskowanie.

Jego przenikliwe oczy wbijają się w moje. Czas spowalnia, a wokół nas strzelają iskry. Gęsta, niebezpieczna atmosfera kolejny raz uświadamia mi, że jestem w tarapatach, a przytulne wnętrze drewnianego domu, to jedynie pieprzona zasłona dymna przed prawdziwą niegodziwością tego miejsca.

– Nie muszę zabiegać o uwagę. Wystarczy słowo, a oczy wszystkich będą skierowane na moją osobę. Wiesz dlaczego?

– Bo terroryzujesz ludzi?

– Bo mam władzę. – Przez jego ponurą twarz przebiega łobuzerski uśmieszek. – I terroryzuję ludzi.

– Kim jesteś? – Wiem, że już o to pytałam. Jednak wciąż nie otrzymałam odpowiedzi, więc może tym razem...

– Seryjnym mordercą z pogłębiająca się demencją.

Och, znów to samo.

– Jak masz na imię? – Nie poddaję się.

– Steven.

– Steven? Jaki Steven?

– Jobs. – Wyciąga rękę w przód i łapie z wieszaka ręcznik. Moczy go pod bieżącą wodą, a potem przykłada do mojego przedramienia. – Ale nadal chcę żebyś nazywała mnie swoim panem.

– Mam ci uwierzyć, że nazywasz się Steven Jobs?

– Tak.

– To niemożliwe.

– Niemożliwym jest to, że trzy razy wyrywałaś sobie wenflon. – Syczy ścierając krew z mojej skóry.

– On nie żyje.

– Może ja też nie żyję? – Sarka. – Może oboje umarliśmy, a nasze dusze błąkają się po tym pochrzanionym świecie w poszukiwaniu jebanego światła?

Cóż, wtedy na pewno mogłabym się spotkać z tatą.

Mężczyzna wciąż patrzy mi w oczy, a jego zimne dłonie wsuwają się pod bluzę. Zamieram lecz z przerażenia mój krzyk więźnie w gardle. Powoli i zadziwiająco delikatnie zdejmuje ze mnie ubranie, a potem w przedziwnym skupieniu okrywa moje ciało swoim szlafrokiem.

– Marsz na sofę. – Rozkazuje drapieżnym tonem.

Znów leżę. Moje oczy zachodzą wilgocią, a wszystko wokół traci swoje kształty. Nieznośny chłód wdziera mi się w kości tak bardzo, że szczękam zębami. Człowiek, który podał się za zmarłego Stevena Jobsa niedawno zmierzył mi temperaturę, a potem czwarty raz założył mi wenflon i zaaplikował kolejny przezroczysty woreczek. Mówił, że to leki. Że mi pomogą. Czy rzeczywiście tak jest? Nie wiem.

Nie chcę myśleć. Nie chcę analizować. Jestem zmęczona. Próbuję się wyciszyć, ale kiedy tylko udaje mi się zamknąć oczy rozlega się potężny huk. Wystraszona z bólem podciągam się do pozycji siedzącej i wówczas zauważam wysokiego mężczyznę. Ma na sobie rozpiętą brązową skórzaną kurtkę z białym kożuchem pod którą wystaje błękitna koszula. Wydaje się dziwnie znajomy, choć jestem pewna, że gdybym go gdzieś spotkała, na pewno zdołałabym zapamiętać te bystre niebieskie oczy, idealnie ułożone włosy w kolorze whiskey i błąkający się uśmiech na pełnych wargach. To istne przeciwieństwo mrocznego, ponurego Jobsa.

– Cześć. – Odzywa się lekkim tonem, w którym pobrzmiewa wesołość.

– Cześć. – Odpowiadam cicho.

– Dobrze wyglądasz. To znaczy, na tyle ile dobrze możesz wyglądać z zapaleniem płuc. Nie sądzę, żebyśmy mieli okazje się poznać. Mam na imię Vincent, ale możesz nazywać mnie Vin lub Vince. Byłem tutaj wczoraj i próbowałem cię zbadać, ale byłaś bardzo zacięta.

– Jesteś lekarzem?

Kiwa głową.

– Chirurgiem. – Uściśla. – I zapewniam cię, że mimo nie specjalizuję się w ginekologii, to jestem w stanie rozpoznać narządy rodne po brutalnym gwałcie. To nie było jednorazowe, prawda?

– Gdzie jest Steven? – Pytam uciekając wzrokiem od mężczyzny. Wspomnienia bólu są zbyt świeże, bym mogła o nich mówić. Wzbiera się we mnie rozpacz i z całych sił powstrzymuję łzy.

– Kto?

Wypuszczam z drżących ust powietrze.

– Mój... – Waham się. – Mój pan.

– Twój pan. – Powtarza po mnie jak automat.

O boże, dlaczego wpatruje się we mnie jak w kretynkę? Czy powiedziałam coś złego? A może to wszystko mi się śni? Te leki z kroplówki są bardzo mocne. Na pewno posiadają cały szereg skutków ubocznych, a jednym z nich to blokada umysłowa i halucynacje. Zaciskam palce na miękkim materiale koca, gdy powoli dociera do mnie, że ten psychol mógł podpiąć mnie do narkotyków, aby potem wykorzystać i...

– Poszedł do lasu. – Męski głos z trudem przedziera się przez moje splątane myśli. – Wiesz, musi narąbać drewna inaczej tutaj zamarzniecie. Takie są uroki życia na totalnym wypiździejewie.

Nie odpowiadam. Jego humor i sympatyczny wyraz twarzy sieją zamęt w mojej obolałej głowie. Staram się wszystko poukładać w logiczną całość, ale wymęczony chorobą organizm nie ma ochoty na intensywne rozmyślania. Opadam na poduszkę, a on szybko chwyta mnie za rękę.

– Spokojnie. – Mówi, a jego spojrzenie omiata miejsce wkłucia wenflonu. – Dlaczego twoje przedramię wygląda jakby je ktoś potraktował torturom?

Otwieram usta, by powiedzieć, o tym ile razy wenflon wypadał lecz zanim udaje mi się wydusić z siebie choćby słowo, zanoszę się głośnym, duszącym kaszlem. Mężczyzna spogląda na mnie z empatią. To znaczy, tak mi się wydaje, że to empatia. Równie dobrze mógłby patrzeć na mnie jak na kawałek świeżego mięsa. Nie zrobiłabym nic. Absolutnie nic, by się ratować. Moje ciało nie ma sił. Znajome, bardzo nieprzyjemne pieczenie atakuje moją skórę i wchodzi głębiej. Aż do kości. Wyrywam się, a zaledwie chwilę potem mężczyzna pokazuje mi zakrwawioną, nieco przekrzywioną kaniulę.

– To było w twojej żyle. – Informuje zniesmaczony. – I powodowało całą masę komplikacji.

Przerażonym wzrokiem patrzę na igłę. Rany boskie, jest tak długa i ostra. Świadomość, że tkwiła głęboko w mojej żyle powoduje mdłości.

– Wdała się infekcja skóry, choć moim zdaniem masz szczęście, że nie doszło do zatoru. – Mężczyzna wzdycha, pochyla się i wyjmuje coś ze swojej dużej lekarskiej torby. Silny zapach środka dezynfekującego drażni mi nozdrza i sprawia, że znów mam ochotę krzyczeć z bólu. Zaciskam zęby z nadzieją, że to powstrzyma wewnętrzny ryk.

– Nie mam przy sobie maści na takie obrzęki, ale spróbujemy z czymś łagodzącym. To powinno przynieść ulgę.

– Och, dziękuję. – Mamroczę. Ma rację, chłodny żel, którym smaruje zgięcie łokcia daje odrobinę wytchnienia dla podrażnionej skóry. – Dziękuję.

– Nie będę zakładał już wenflonu. Sądzę, że możemy spróbować farmakoterapii. Jak twój apetyt?

Mój apetyt? Wciąż jestem potwornie głodna! Nieważne ile zupy bym zjadła, ciągle mi mało.

– Spory. – Przyznaję cicho.

– Jesteś niedożywiona. W domu się nie przelewało, co?

Niewidzialna obręcz zaciska mi się na sercu, kiedy wyłapuję to jedno słowo, które formuje się na kształt bólu i łez. Dom. Dawniej naprawdę mogłam nazwać te cztery kąty swoim domem. Twierdzą, która chroniła mnie przed całym złem tego świata. A teraz? Co dzieje się z miejscem pozbawionym duszy?

Rozpada się w nicość.

– Muszę wrócić. – Chrypię. – Moja matka została sama, ona nie da sobie rady.

– Z czym nie da sobie rady?

– Musi odstawić te tabletki. – Zmuszam się do pozycji siedzącej. – Proszę, pomóż mi.

– Twój stan nie pozwala na wędrówki.

– Ale ona... Co jeśli ją dorwali? Oni są nieobliczalni, mogą zrobić krzywdę, mogą...

– Zgwałcić? – Wpada mi w zdanie. – To właśnie spotkało ciebie, prawda? Postawiłaś się i dokonali zemsty. – Wzdrygam się, gdy czubkiem palca muska mój policzek. – Ta szrama, to też ich sprawka, co?

Łzy pieką pod powiekami.

– To tak bolało – Przyznaję nieśmiało. – Gdy to robili, modliłam się o śmierć.

– Pozwolisz się zbadać?

– Nie.

Mężczyzna nie wygląda na zawiedzionego. Wręcz przeciwnie, uśmiecha się, jakby dokładnie przewidział moją odpowiedź. Łypię jednym okiem w kierunku złotej obrączki, która lśni na jego placu. I z jakiegoś powodu, to że ma żonę, wpływa na mnie niezwykle kojąco. Najwidoczniej mój mózg musiał doznać jakiegoś zwarcia, skoro nagle uważam, że żonaty facet wcale nie jest groźny.

– W porządku. Nie mam zamiaru naciskać. Kiedy zjadłaś ostatni posiłek?

– Nie wiem, nie pamiętam. – Krzyżuję z nim spojrzenie. – Pomóż mi wrócić do domu.

– Pomogę, gdy będziesz w stanie.

– Moja matka pewnie się martwi.

– Jeszcze nie dotarły do mnie komunikaty odnośnie do twojego zaginięcia. Jesteś pewna, że się martwi? Może jest zupełnie odwrotnie?

Na pewno jest. A mimo to, chcę wrócić. Przekonać o tej zimnej znieczulicy na własnej skórze. Doświadczyć znajomego osamotnienia. Mężczyzna odrywa ode mnie swoje palce, a ja mam wielką potrzebę powiedzieć, żeby nie odchodził.

– Vincent – Szepczę.

– O, zapamiętałaś moje imię. – Cieszy się. – Spokojnie, wstałem, by zrobić ci coś do jedzenia. Gdy będziesz już pełna, założę opatrunek na to przedramię, żeby pozbyć się infekcji.

To brzmi jak całkiem dobry plan. Rozluźniam się w jego obecności nie mając pojęcia, że niemal przez cały czas moje mięśnie pozostawały sztywne i spięte. W ciągłej gotowości. I nagle rozlega się potężny trzask otwieranych drzwi. Lodowate powietrze wślizguje się do środka wraz ze stukotem psich pazurów. Moje serce zamiera w piersi, a cudowne uczucie spokoju znika, gdy tylko dostrzegam ponurą twarz Stevena. Ubrany w czarną bluzę z kapturem trzyma w silnych dłoniach świeże, porąbane kawałki drewna. Mrok jego spojrzenia budzi we mnie lęk. Przechodzi obok, a następnie schyla się i wrzuca wszystko do kominka.

– Będę musiał podjechać do domu po leki dla dziewczyny, bo jakiś pojeb nie wyciągnął kaniuli podczas zakładania wenflonu i wdała się infekcja skóry. – Dobiega mnie z kuchni głos Vincenta.

– Ten pojeb nie jest jebaną pielęgniarką. – Warczy Steven grzebiąc długim metalowym pogrzebaczem w szalejących płomieniach ognia. – To i tak cud, że żyje.

– Dałem ci wskazówki. Zapisałem wszystko na kartce. Gdzie ona jest?

– Spaliłem ją.

– Co?

– Wziąłem na rozpałkę. – Odwraca głowę i błyska zębami w szatańskim uśmieszku w kierunku kuchni. – Mój dom, moje zasady. 

Continue Reading

You'll Also Like

5.1K 253 29
Hailie ma cztery latka i mieszkała w patologicznej rodzinie. Ciocia czyli siostra jej mamy ją biła i się znęcała. 26 letni Vincent Monet jej brat o k...
8.6K 417 17
Dwie osoby o różnych charakterach odkrywają w sobie nieoczekiwane pocieszenie. Czuły punkt. Panna Borchett jest w trzeciej klasie szkoły średniej. Mi...
1.3M 62.5K 48
Nazywam się Everly Parker i przez swojego cholernego pecha zostałam uprowadzona przez największy gang w Sydney... Historia poddawana EDYCJI
227K 13.4K 76
Dwa tomy Próba normalnego życia kończy się fiaskiem i Blake musi wrócić na stare śmieci. Zmieniły się rządy, technologia, ale zabijanie się nie zmien...