Konstruktorzy Światów (wolno...

Από Porcelanowysloik

8K 1K 4.5K

Filip Seymer jest mordercą na usługach imperatorki. Od pewnego czasu działa na własny rachunek. Udaje się z m... Περισσότερα

Wstęp
Prolog - Pani Miast
1. Rubieże
2. Między światami
3. Junona
4. Rzym
5. Wody Aresa
6. Paradoksy
7. Mrok
8. Filip
9. Krew
10. Aurora
11. Herodiada cz.1
12. Herodiada cz.2
13. W próżni
15. Prorok

14. Maledic

157 20 137
Από Porcelanowysloik

Izabela zapadła w drugi, dużo spokojniejszy i wypełniony ciszą sen. Nie widziała już czarnych mar ani nie słyszała głosów należących do bezcielesnych istot. Zwykłe, pozbawione sensu majaki, przyniosły jej nieco ukojenia i zasnęła tak twardo, że nawet dochodzące z zewnątrz krzyki nie mogły jej zbudzić. Otrząsnęła się dopiero, słysząc pukanie do drzwi i podniesiony męski głos w pobliżu. Uniosła się na łóżku, chwytając odruchowo za broń.

— Panno Izabelo! Czekamy! Już czas! — krzyknął ktoś przez otwarte drzwi.

— Jest już ranek?! — zapytała.

— Tak! Czas na polowanie! Kolejny dzień!

— I skąd niby mam to wiedzieć? — szepnęła, wygrzebując się z łóżka.

Odgłos ciężkich butów na ganku powiedział jej, że mężczyzna, prawdopodobnie jeden z synów Harolda, wyszedł i postanowił najwyraźniej poczekać w pewnym oddaleniu. Ktoś musiał jednak już wcześniej krzątać się po pokoju, bo na stole stał skromny posiłek, składający się z papki ze słodkich warzyw i owsianki.

Nie było to nic specjalnego, ale Izabela z apetytem pochłonęła śniadanie, prędko ubrała się i sprężystym krokiem wyszła na zewnątrz. Gdy tylko otworzyła drzwi, ogarnęła ją miła, rześka bryza, która szybko zamieniła się w dużo mniej przyjemną mżawkę.

Synowie Harloda tymczasem, nic nie robiąc sobie z deszczu, stali przed chatą wesoło gaworząc. Wyglądali tak, jakby topór wojenny między nimi dawno został zakopany i nic, nigdy nie groziło ich braterskiej więzi.

Natura Aurorczyka była dwoista jak jego planeta i tam samo zresztą dziwaczna. Nie sposób było jej zrozumieć, nie będąc jednym z nich. W trakcie polowania wcześniejsze zasady i wszelkie nieporozumienia najwyraźniej przestawały obowiązywać, ustępując miejsca konieczności współpracy.

— Jak jesteście w stanie wyczuć porę dnia, skoro wszystko jest tu wyłącznie umowne? Jedyne, co naprawdę się zmienia to pogoda. — Izabela zagadnęła Nathaniela, spoglądając na pokryte szarymi plamami niebo oraz kłęby mgły sunące w oddali po dnie płytkiej doliny.

Chłopak wzruszył tylko ramionami i również spojrzał na chmury, jakby to tam kryła się odpowiedź.

— Czasami można dostrzec gwiazdy i subtelne zmiany na ziemi. Przyroda ma swój rytm, walary i ptaki zasypiają zawsze o tych samych porach. Przecież planeta dryfuje po orbicie, chociaż jest ustawiana wyłącznie frontem do słonecznej elektrowni. Po prostu nie wolno ufać światłu.

— Na Rubieżach jest podobnie, ale planety obracają się w naturalny sposób. Tylko to pozwala ludziom doszczętnie nie zgłupieć — oświadczyła. — Bez tego...

— Możemy ruszać? — wtrącił się nachalnie najstarszy z synów Harolda, przerywając rozmowę.

— Obyś na polowaniu był tak samo wyrywny — warknęła, patrząc na niego z niechęcią.

Odeszła jednak od Nathaniela i stanęła obok długiego pojazdu w kształcie łodzi. „Sanie" działały w sposób podobny do tutejszej kuli, były jednak zdecydowanie większe i na tyle obszerne, że mogły pomieścić wszystkich naraz, pozostawiając jeszcze wiele swobody podróżnym.

Najstarsi synowie Harolda usadowili się z przodu, zaś Nathaniel tuż obok Izabel. Czuł się najwyraźniej do tego się uprawnionym z powodu ich wcześniejszej pogawędki. Izabela nie zaprotestowała. Chłopak przesłał jej nikły uśmiech, po czym schylił na dno sań i wynurzył się, trzymając w dłoni futro, grubą czapkę i rękawice chroniące przed zimnem. Wręczył je konstruktorce.

— To na ziąb, za Granicą Światła będzie bardzo zimno, dużo gorzej niż na Rubieżach, bo Aurora to jednak wielka planeta i klimat po ciemnej stronie jest przez to ostrzejszy — wyjaśnił.

Izabela rozejrzała się wokoło. Mężczyźni okrywali się futrami lub wdziewali na siebie trzymające ciepło skafandry. Nie zastanawiając się zbytnio, uczyniła to samo.

— Czemu w ogóle dręczycie te biedne stworzenia? — zapytała, głaszcząc futrzane okrycie.

— Śnieżne lwy? To szkodniki. Zbierają się przy Granicy Światła i pustoszą faunę Aurory.

— A ich piękna sierść oraz jej rynkowa cena nie mają, rozumiem, absolutnie nic z tym wspólnego? — zasugerowała jedwabistym i zarazem pełnym ironii głosem.

— Mają, oczywiście, że mają, ale to nie zmienia faktu, że i tak przetrzebiają stada walarów. Na Rubieżach zdechłyby z głodu, za to tutaj są dla nich idealne warunki do życia. Wystarczy mały wypad i wyżynają całe stada. Polują głównie na obrzeżach, ale ostatnio za bardzo się rozmnożyły i zrobiły się bezczelne. Nie powinno w ogóle ich tu być, zalęgły się dawno temu z powodu przemytników, kiedy próbowano je przeszmuglować z obcych planet spoza Układu.

— Zalęgły się — potworzyła z wyraźnym zaciekawieniem Izabela, myśląc o swoim koszmarze, który równie dobrze mógł wkrótce okazać się rzeczywistością.

— Tak, dokładnie tak. Mają bardzo wrażliwy słuch i lepiej nie używać przy nich broni dźwiękowej. To lwy tylko z nazwy, ale rzeczywiście wyglądają jak wielkie koty z głową kreta. Są też ślepe, bo żyją głównie w mroku. Jednak tam, gdzie powinny być ich oczy, są wypustki czułe na pewne dźwięki czy wibracje. W gruncie rzeczy wyglądają paskudnie.

— Kula jest głośniejsza niż broń dźwiękowa, ale wy i tak nie macie przy sobie niczego sensownego, prawda? — zapytała, rozglądając się wokoło.

— To ujma używać jakiejkolwiek palnej czy dźwiękowej broni przeciwko zwierzętom, które same nie mogą się obronić w taki sposób. To nie przystoi nawet nisko urodzonym Aurorczykom.

— No cóż, skoro uważacie, że lepiej być martwym, niż bez honoru, to wasza sprawa. O ile się nie mylę, przeciętny śnieżny lew ma trzy metry.

Nathaniel wzruszył ramionami, a Izabela wydała z siebie krótki perlisty śmiech i z niedowierzaniem pokiwała głową.

Sanie pędziły teraz przed siebie, zaś światło stało się słabe i blade. Żywa zieleń mchów, niskich krzewów i nielicznych, wrastających ze skał dzikich ziół, ustępowała stopniowo miejsca zimnej i matowej bieli. Niebo w kolorze gołębiej szarości było coraz ciemniejsze, przebijała przez nie teraz barwa indygo, przechodząca w bezdenną czerń.

Po pewnym czasie ziemię pokrywał już tylko śnieg i lód, znajomy widok dla mieszkańców Rubieży. Światło zgasło ostatecznie i wszystko zakrył atramentowy płaszcz nocy. Przez kontrast ciemna strona Aurory wydawała się o wiele bardziej złowieszcza, a zimno tu panujące opanowywało każdy centymetr ciała podróżnych, przenikając do szpiku kości mimo okrycia.

Izabela zadrżała z powodu chłodu, jednak jej oczy, nawykłe do ciemności, szybko przyzwyczaiły się do panującego mroku. Spostrzegła nagle, że siedzący w pobliżu Aaron wpatruje się w nią intensywnie i obserwuje każdy jej gest.

— Chcesz czegoś? — zapytała mało przyjacielskim tonem.

Chłopak speszony spojrzał w bok, jakby przyłapała go na czymś nieprzyzwoitym.

— Gdzie nauczyłaś się walczyć? To prawda, co mówią?

— A co mówią?

— Że je widziałaś... że to one nauczyły cię walczyć i tak latać. Dlatego Oczy ani nadzorcy nie mogą cię od tylu lat dorwać.

— Je? Jakie je?

— Bluźnierczych obcych. Drakonów. Ludzie mówią, że jeden z nich cię tego wszystkiego nauczył, dlatego tak prowadzisz statki i rozumiesz, co mówią maszyny.

Izabela zmrużyła oczy.

— Nie wiesz, że to niebezpieczna wiedza?

— Po prostu słyszałem, jak o tym mówili.

— Kto?

— Ludzie na twoim statku, tym co czeka na ciebie za wzgórzem.

— Naprawdę, powinno się im wszystkim poucinać języki. Ale tak, to prawda — przyznała w końcu.

— Nie sądziłem, że...

— Widziałam jednego z nich — przerwała mu. — Był chyba ostatni, chociaż Pani Miast ponoć próbowała trzymać jeszcze jakiegoś przy życiu.

— Na statku są ludzie, którzy je widzieli tak, jak ty. Tam twierdzą.

Izabela pokręciła głową.

— Niektórzy  z moich ludzi pamiętają, ale był tylko jeden.

— Czemu tylko jeden?

— Stara krew przestała płynąć — Izabela rozłożyła bezradnie ręce.

— Co?

— Na pradawnej matce Ziemi żył sobie niegdyś lud, który oddawał swoją krew bogom, by Słońce mogło się odradzać. Wierzyli, że to konieczne. Ossowie, twórcy Drakonów, postępowali tak samo. Co jakiś czas karmili swoje dzieci własną krwią. Miały wbudowaną jakąś wadę, która sprawiała, że bez ich DNA obumierały, jak rośliny bez wody. Pani Miast ponoć próbowała dawać jakiemuś to, co zostało z Ossów, po swoim zwycięstwie. Wskrzeszone osocze, prochy, kości, żywe tkanki wyprodukowane na bazie martwych ciał. Nic nie zadziałało i stworzenie odeszło w niebyt. Nikt nie rozumie, dlaczego tak się dzieje. Mój przyjaciel też odszedł i nic nie można było na to poradzić — powiedziała bez emocji.

— Przyjaźniłaś się z tym?

— Tak. Na swój sposób był... piękny, tak jak piękne mogą być tylko maszyny. Kochałam go, tak jak kocha się statek. Rozumiesz mnie?

— Nie bardzo. Po co Ossom w ogóle było to coś?

— Bo za panowania Ossów konstruktorzy nie byli ograniczeni żadnymi prawami. Nie każdy chciał zajmować się budową nowych planet. Byli tacy, co woleli prowadzić wojny między sobą. Ossowie musieli mieć coś, co stanowiłoby o ich przewadze — ostatnie zdanie Izabela wymówiła z wyraźnym rozmarzeniem.

— Gdy Nizzaryci ruszyli, wtedy, kiedy ostatni Ossowie jeszcze istnieli i to te stworzenia im nie pomogły. Przecież przegrali! - zauważył Aaron.

— DNA samych Ossów było już wtedy tak rozrzedzone, że główna linia prawie nie istniała! Zostały jedynie resztki imperium i ledwo kilka okazów — mówiła Izabela, próbując przekrzyczeć wzmagający się coraz silniej wiatr. — Ossów nie zniszczyła Pani Miast ani Nizzaryci, sami to sobie zrobili! Nie chcieli już karmić swoich potworów! Zabili własne słońce!

— Pamiętasz, jak wyglądali?! Drakoni?!

— Każdy jest inny, nie ma dwóch takich samych! Czasem mogą wyglądać jak ludzie, ale tylko...

Głos Izabeli zupełnie zagłuszył cichy, jednostajny szum. Konstruktorka nie zdążyła już niczego wyjaśnić. Zamilkła, czując dziwne wibrowanie.

Panowała ciemność, zaś sanie mknęły przez kręte, lodowe wzgórza, niskie i niezwykle zdradliwe. Zapuścili się tak daleko, że ostrza skał otaczały ich teraz z każdej strony, zawężając pole manewru. Jakby tego było mało, ciężkie chmury gęstniały właśnie nad ich głowami i po chwili zaczął padać śnieg, który zmienił świat w gęstą śmietanę.

Aaron uniósł się delikatnie, by lepiej widzieć.

Otulona płaszczem Izabela również się poruszyła.

Nagle rozległ się niewiarygodnie głośny trzask, niczym łamanie lodu i silne uderzenie wstrząsnęło saniami.

Potężne szarpnięcie zamieniło ludzkie ciała w bezwładne pacynki, Izabela odnotowała tylko, że leci wprost na ziemię.

Śnieg zamortyzował upadek, chociaż przy tej prędkości wydawał się twardy niczym beton. Mieli szczęście, że nie uderzyli w skały.

Coś dużego i ciemnego przytrzymało, a następnie wywróciło pojazd. Jęki i ludzkie krzyki dochodziły z niewielkiej odległości i przez umysł Izabeli przemknęło pytanie, czy Harold ma jeszcze wszystkich synów.

— Wstawaj! — krzyknęła sama do siebie, próbując zmusić ciało do pożądanej reakcji.

W głowie brzęczało jej stado dzikich pszczół, uderzając szaleńczo o czaszkę, zaś z nosa kapała krew. Lekko chwiejąc się, stanęła wreszcie na nogach. Nanity nie stwierdziły żadnych poważniejszych obrażeń. Yorkowie, sądząc po odgłosach również byli chyba względnie cali.

Izabela w oddali dostrzegła, że szczupłe ciało Aarona prześlizguje się pod saniami.

W przeciwieństwie do niego widziała to, co czeka tuż obok i zrozumiała, że od nieuchronnej śmierci dzieli go ledwie kilka sekund.

— Zostań! Schowaj się! — krzyknęła, próbując go ostrzec, ale jej głos ponownie zagłuszył wiatr.

Młody, śnieżny lew tymczasem węszył uparcie od drugiej strony potężnych sań, próbując wyłowić swoje ofiary. Nawet z oddali można było dostrzec jego srebrnoniebieską, grubą sierść lśniącą w oszalałej śnieżycy. Syczał i wydawał z siebie dziwaczne pohukiwania, a wypustki na jego czaszce jarzyły się delikatnym fosforyzującym światłem.

Nie był duży, jednak wystarczająco silny, by ich dopaść. Musiał uderzyć w przednią część maszyny. Prędkość i siła odrzutu zaskoczyły go na chwilę, ale szybko odzyskał poczucie równowagi. Wyczuwał w pobliżu ciepło ludzkich ciał oraz kuszący zapach świeżej krwi.

Wydawał z siebie pomruk niby olbrzymie, demoniczne kocię, próbując włożyć łapę pod sanie, a jego głos połączył się z nagłymi krzykami ludzkiego bólu oraz przerażenia.

Któryś z uwięzionych pod saniami synów Harolda postanowił się bronić i śnieżny lew syknął raniony. Nóż przeciął mu łapę, a on cofnął się kawałek i znalazł się naprzeciwko sparaliżowanego strachem Aarona.

Chłopak wykonał krok do tyłu, co okazało się kolejnym poważnym błędem.

Ślepy lew w jednej sekundzie usłyszał chrobotanie śniegu i skoczył.

Aaron natychmiast sięgnął po długi, tytanowy nóż, próbując się nim zasłonić, coś jednak odrzuciło lwa z dala od chłopaka i stworzenie zaryło z wielką siłą w twardą skałę, rozkruszając kamienie swoim potężnym cielskiem. Śnieg i okruchy skał posypały się na jego krecią, wynaturzoną głowę.

Izabela unosiła rękę we władczym geście, stojąc pewnie na nogach. Oddychała gwałtownie, a na jej białe włosy gęsto spadały wirujące płatki śniegu. Oczy lśniły szarością podobną do barwy nieba na Granicy Światła.

- Leżeć! - krzyknęła, chociaż nikt nie miał prawa jej usłyszeć.

Opuściła rękę i zwierzę odzyskało nagle wolność. Po chwili jednak kolejny raz zawyło z bólu. Czyjś nóż wbił się jego w kość i teraz sterczał upiornie z tyłu głowy.

Nathaniel, który uwolnił się wreszcie ze swojego więzienia, najwyraźniej postanowił również walczyć. Rzut był celny, ale nieskuteczny. Jego dłoń powędrowała do pasa i z pełnym przerażeniem stwierdził, że nie ma przy nim drugiego z noży. Był bezbronny.

Izabela mogła zakończyć to natychmiast i w jednym momencie zgruchotać kości śnieżnego lwa, rzucając nim ponownie z jeszcze większą siłą, o skałę. Zmrużyła jednak oczy i obserwowała. Bracia ruszyli mu na pomoc.

Pierwszy dobiegł Aaron. Pojawił się znikąd obok brata i nie wahał się ani sekundy, a to co zrobił, było jednocześnie tak samo głupie, jak i odważne. Widząc, jak lew rusza się w kierunku  Nathaniela, podbiegł od tyłu i wskoczył zwierzęciu na plecy, tak prędko, że lew nie zdążył nawet zareagować. Ostry, długi tytanowy nóż zanurzył się w ciele drapieżcy, pomiędzy głową a karkiem. Pozostała dwójka braci w tym czasie dobiegła do lwa i wyprowadziła z boku kolejne ciosy. Mocne, pełne okrucieństwa cięcie i zwierzę padło najstarszego z braci i krew obficie wylała się na biały śnieg.

Izabela nie mogła nie dostrzec ich wyrafinowanych umiejętności i niewiarygodnego talentu do zabijania. Pierwszy raz widziała coś takiego, stała więc oniemiała, a w jej głowie kotłowały się niezliczone myśli i sposoby, jak można ów „dar" wykorzystać.

Aaron był urodzony myśliwym, a pozostali zasługiwali na równą uwagę i miejsce w jej  planach.

Aaron podszedł tymczasem do Nathaniela i podał mu bez słowa inny nóż. Bracia zrozumieli zamysł.

Po sekundzie jeszcze bardziej zaśmierdziało juchą. Powietrze było teraz aż gęste od krwi.

Gdy we dwójkę patroszyli zwierzę, reszta spróbowała odwrócić sanie oraz doprowadzić je do porządku. Jeden z Yorków został mocno poturbowany w trakcie wypadku i ledwo stał na nogach, ale pozostali wyglądali tak, jakby właściwie nic szczególnego się nie wydarzyło.

Izabela wreszcie zrównała się z nimi. Jej oczy ponownie były niebieskie i błyszczały od ledwo skrywanego podniecenia krwawym spektaklem. Przystanęła obok Yorków, którzy właśnie obrócili pojazd.

— Na statku liczą się spryt, umiejętności, szczęście oraz rozmiar. Małym jest prościej. Najwyraźniej podobne zasady obowiązują wśród myśliwych — powiedziała, filozoficznie patrząc w kierunku Nathaniela i Aarona.

— Muszą się pośpieszyć, inaczej zapach krwi ściągnie następne drapieżniki. Ten był jeszcze młody. Inne mogą być dużo większe — odezwał się najstarszy z synów Harolda.

— Twoich braci prawie zżarł śnieżny potwór, a teraz biadolisz, że przyjdzie po ciebie to, na co sam miałeś polować? Lepiej idź i im pomóż zdjąć futro — warknęła i ruszyła w kierunku Aurorczyków patroszących zwierzę.

— Jesteście dobrzy w swoim fachu. Wasz brat prawie spieprzył całą robotę, tak prowadząc sanie, a i tak daliście radę — pochwaliła.

— Benjamin chciał się popisać i przeszarżował, zaszyliśmy się zbyt daleko, wiadomo było, że tu mogło się coś takiego zdarzyć. To nie pierwszy raz, już mieliśmy takie przygody. Czasami myślę, że on celowo chce nas zabić, albo jest aż tak głupi. Powinniśmy wcześniej zauważyć, że zboczył z trasy — stwierdził Nathaniel.

— Śnieżne lwy lubią mrok prawda? — zapytała, ignorując jego odpowiedź.

— Nie da się ukryć.

— I są wielkie jak cholera...

— To też prawda — przyznał Aaron.

— Zapolujecie na inne zwierzę, gdyby było trzeba? Groźniejsze? Większe? Dalibyście radę?

— Pewnie i tak — odpowiedział hardo Aaron, wzruszając ramionami.

Izabela pokiwała z zadowoleniem głową, ale Nathaniel nie podzielał jej entuzjazmu.

— Aaron zapomina o jednej rzeczy. Gdyby nie to, że była z nami konstruktorka, już by nie żył — rzekł i wyciągnął coś zza pazuchy, podając Izabeli.

Izabela wzięła z ręki Nathaniela wielki, czarny pazur i podniosła go do góry, przyglądając się mu uważnie. Obracała go w palcach, jakby badała jakiś nieznany surowiec. Nie był mokry od krwi, kapała z niego woda, więc chłopak musiał go oczyścić wcześniej w śniegu. Wyglądał niczym czarny księżyc na tle jeszcze ciemniejszego nieba.

— To prezent za uratowanie życia — wyjaśnił.

— Przyjmuję, będzie z tego piękny nóż — odpowiedziała i ponownie spojrzała na braci.

Harold oddawał jej dwa rubiny, których wartości nie umiał sam właściwie ocenić. Dwa czyste czerwone rubiny, po prostu jeszcze nieoszlifowane.

Uśmiechnęła się z zadowoleniem, uświadomiwszy sobie, że zrobiła bardzo dobry interes, chociaż na początku próbowała stawać okoniem. Całe szczęście Harold był równie uparty co i ona.

— Ruszcie się! Jesteśmy daleko, a tu jest cholernie zimno. Zaraz zaczniemy zamarzać! — krzyknął nagle ktoś stojący przy saniach.

— Już! Idziemy! — odkrzyknął Nathaniel. — Mamy tylko kilka kilometrów do najbliższej stacji. Możemy tak odpocząć i naprawić sprzęt, ale nie ociągajmy się, jeśli rzeczywiście nie chcemy stać się posiłkiem kolejnego lwa.

Izabela pokiwała ze zrozumieniem głową. Przepasała sobie pazur w pasie niczym nóż i pomaszerowała za Aaronem niosącym strzępy skór w kierunku sań. 

***

Pani Miast westchnęła głęboko, a jej ręka opadła na ciężką, brokatową narzutę. Po chwili rozkaszlała się, zaś z ust pociekła krew i ślina. Próbując opanować charczenie, dochodzące z głębi trzewi sięgnęła wiotką dłonią po filiżankę z czajem. Przepłukała gardło i spojrzała w dal.

Od czasu, kiedy przekazała Małgorzacie prochy proroków, praktycznie nie podnosiła się z wielkiego łoża. Ogarnęła ją niemoc, której nie umiała już przezwyciężyć.

Starość — pomyślała z żalem. - Przodkowie wołają mnie do siebie. Muszę umrzeć. Moja epoka się skończyła, ale mój ród będzie trwał. 

Nagle tuż obok siebie usłyszała niecierpliwe, pełne niepokoju szuranie.

- Nigdy się nie nauczysz, Namirze, prawda? - powiedziała na głos, wymawiając wolno pojedyncze słowa, między którymi świszczały długie oddechy. Mówiła z coraz większym trudem. — Głupi, chociaż pożyteczny, synu mego brata. Jakaż szkoda, że twój ojciec dał radę spłodzić tylko ciebie.

Namir mruknął coś ze złością, zaciskając dłonie w pięści i usiadł na niskim krześle obok wielkiego łoża imperatorki.

- Czujesz się urażony?

- Tak, łaskawa. Nie zasłużyłem na przyganę.

- To jest prawda, a nie przygana... Rozczarowujesz mnie, Namirze.

Filiżanka nagle spadła, wysuwając się z dłoni Pani Miast i uderzyła o posadzkę. Po pokoju rozległ się odgłos tłuczonego szkła.

- Pani, matko nas wszystkich, matko wiary, czemu znowu mnie besztasz? Co ja uczyniłem?

- Raczej czego nie uczyniłeś. Nie zostawiłeś w spokoju Seymera, chociaż ci kazałam. Myślisz, że nie mam już wiernych mi szpiegów? Nie... Namirze, ja wciąż mam tę odrobinę siły... żeby słuchać — zakaszlała.

— Był na Rubieżach, a później na Aresie! Przywiózł ze sobą eaton!

— To prawda.

Namir skulił się w sobie, po czym padł na kolana i wykonał ukłon tak głęboki, że uderzył czołem o posadzkę. Jego głowa znalazła się dosłownie tuż obok potrzaskanej czarki i rozlanej kałuży czaju.

— Pani wysłuchaj mnie wreszcie! On knuje przeciwko nam! Jestem tego pewien! Obserwuję go bardzo dokładnie od dawna! Innych również! Ostatnio wiele podróżuje. Kto słyszał, aby Filip Seymer odbywał pielgrzymki? Ponoć próbował uwieść żonę namiestnika!

— Wiem, Namirze.

Namir uniósł z niedowierzaniem wzrok i wstał wreszcie z kolan.

— Co?

— On spiskuje przeciwko mnie. Ja... o tym... wiem.

— Ale matko...

— Moja władza się kończy, wkrótce wypuszczę ją z rąk, jak to naczynie. Zbudowałam imperium. Czego mogę chcieć? No? Czego... Pomyśl...

—  Nie mam pojęcia, łaskawa. Twoje imperium sięga do granic Układu.

— By przetrwało, Namirze, by przetrwało! - wycharczała. - By się nie rozpadło, nie było śladem węża na pustyni, który zniknie pod wpływem silniejszego podmuchu! Nasza wiara i nasze plemię już nie będą nigdy więcej jak pustynny robak zagrzebany pod piachem!

- Ale zdrada jest...

Pani Miast odchyliła głowę i oparła ją na okrytej czarnym jedwabiem poduszce. Słowa Namira sprawiły jej wręcz dosłowny ból.

— To ja kieruję jego nienawiść w swoją stronę i to od bardzo dawna. Jestem już nieważna, ale Małgorzata dzięki temu przetrwa. Jego wierność wobec dziewczyny jest bez zarzutu. Seymer układa się i z mymi wrogami i przyjaciółmi w jej imieniu. Zdradza mnie dla niej. 

Pani Miast uniosła rękę, rozkazując niemo Namirowi, aby ten podał jej coś do picia. Poczuła, że znowu  brakuje jej tchu i musiała na chwilę zamilknąć. Namir rzucił się tymczasem w głąb pokoju, wracając z miedzianą czarką wypełnioną letnią wodą. Włożył ją delikatnie w wątłe dłonie Pani Miast. Imperatorka pochyliła się i zwilżyła suche usta.

— Kiedyś ci powiedziałam, że każdy krok Seymera jest moim krokiem. Po raz kolejny tłumaczę ci to samo, chociaż nie zasługujesz na żadne wyjaśnienia. Zabroniłam ci na prochy proroków się w to wtrącać. Powinnam cię zabić za twoją głupotę. Przeszkadzasz Małgorzacie, mojej następczyni.

Namir ponownie niebezpiecznie napiął mięśnie.

— Więc wybrałaś. Małgorzatę? Czemu? Czemu ją?

Pani Miast uniosła oczy zasnute pajęczyną starości. Wyglądały teraz, jakby ktoś w środku jej źrenic rozlał mleko. Spojrzała na bratanka drżącego z emocji wywołanych przeokropnym rozczarowaniem. Przecież musiał się domyślać, nie mógł być aż tak naiwnym.

— Tylko to pojąłeś z mojej przemowy? Słowa staruszki już nie wzbudzają w tobie strachu. — powiedziała z rezygnacją. — A więc wybrałam słusznie.

W pokoju zaległa cisza, przerywana jedynie przez świszczący oddech Pani Miast.

— Pokornie błagam o wybaczenie — powiedział wreszcie Namir łamiącym się głosem, prawie przechodzącym w szept. — Łaskawa, przebacz mi moją głupotę. 

— Wciąż jesteś ważny — uspokoiła go. — Mam dla ciebie zadanie, które cię pocieszy. Odpokutujesz za swoje grzechy.

— Jakie, łaskawa?

— Zabij Edwarda, tylko dyskretnie. Szczegóły pozostawiam tobie.

— Pani?! Czemu?

— Zrobisz to?

— Tak, pani. Tak. 

— Dobrze. Nie mogę już dłużej tolerować jego zachowania i zagrożenia, które stwarza. Edward miał połączyć krew naszego rodu i Mirzy, dać mi wyjątkowych następców, którzy z kolei mogliby się krzyżować z potomkami Małgorzaty. Mirza nie płodzi dzieci, tylko je projektuje niczym budowniczy świątynię, a ta gałąź miała być nasza — westchnęła ciężko. — Ale teraz już nie jest mi potrzebny.

— Pani — zaczął niepewnie Namir, z większą jakby ostrożnością. — Jeśli zabiję Edwarda, czy ja mogę wziąć sobie jego kobiety? Konstruktorki?

Pani Miast zmrużyła oczy. Wyglądała, jakby była zaskoczona pytaniem. Praktycznie natychmiast dokonała  jednak szybkich kalkulacji, oceniając wszystkie za i przeciw. Jej ciało kurczyło się i słabło, odmawiając prawa do ruchu, mowy, stopniowo nawet do oddechu, ale umysł ukryty wewnątrz, wciąż nie był ospały. Myśl dalej pracowała sprawie. 

Być może Namir chciał zastąpić Edwarda, wykonać zadanie za niego.

To stwarzało pewną sposobność...

Utrzymanie ciągłości rodu, podczas gdy naturalnym dążeniem jego przedstawicieli jest wzajemny mord, bywa niewiarygodnie trudną sztuką. Czyż nie dlatego przegrali Ossowie? Czyż wśród licznych ich grzechów, to nie ciągłe wyrywanie sobie z psyków kości stanowiło o upadku?

Pani Miast musiała równoważyć ryzyko i zostawić czyste pole dla następnych pokoleń. Namir w tym konkretnym momencie sam położył głowę na katowskim pieńku, wymazując się z kart historii. Może to nie przeznaczeniem Seymera było go zabić, lecz miał się on stać ofiarą całopalną dla Mirzy, którego należało jakoś przekonać okazania wsparcia Małgorzacie.

— Dobrze. Weź je sobie — odpowiedziała.

Namir uśmiechnął się zadowolony.

Nie wiedział, że było już za późno by wprowadzić ów śmiały plan hodowli nowej rasy w życie i liczyło się zwykłe bezpieczeństwo najważniejszego z ogniw. 

Jeśli jednak przez swój gwałtowny charakter upuściłby niepokornym Rakonkom nieco krwi... Gdyby jakoś je skrzywdził... Pan na Kalipso mściłby się za zmarnotrawienie swoich cennych dzieci właśnie na Namirze. Wojna pomiędzy Rakonami i Namirem mogła być prawdziwym błogosławieństwem, zmuszając Mirzę do cichego sojuszu z Małgorzatą i zarazem usunięcia ostatniego niebezpieczeństwa, jakie Pani Miast teraz dostrzegała.

Głupi i naiwny Namir rozwiązałby problem z Mirzą, zaś Mirza z nim. Po wszystkim Pan Kalipso rzuciłby jego zmasakrowane zwłoki dzikim psom wałęsającym się po dolinach, a objedzone z mięsa kości straszyłyby górskich wędrowców po wsze czasy.

Pani Miast uśmiechnęła się przewrotnie, nabierając jeszcze większej ochoty, by wpuścić do domu bratanka żmije.

Ale Rakonki mogły go zabić wcześniej, niż on dałby radę rozjuszyć Mirzę, więc pewne rzeczy należało Namirowi ułatwić.

Pani Miast uniosła wolno swoją dłoń.

— Dam ci coś Namirze. Ale przysięgnij mi na Boga i na prochy proroków oraz na swego ojca, że wykorzystasz to zgodnie z przeznaczeniem, tylko przeciwko Rakonom. Inaczej przeklnę cię i nigdy nie zobaczysz raju.

— Przysięgam, pani. Przysięgam powtórnie i przysięgam trzykrotnie.

— Dobrze. Otwórz szafeczkę, tę pod ścianą po prawej stronie.

Namir poszedł do szafki z mahoniowego lśniącego drewna. Pani Miast jeszcze nigdy nie pozwoliła mu do niej zajrzeć. Nie miał pojęcia, co znajdzie w środku,  i zżerała go więc prawie że dziecięca ciekawość. Tym bardziej poczuł rozczarowanie, kiedy na wysokiej półce zobaczył nieduży nóż w srebrnej pochwie. Krótki, książęcy, paradny sztylet, na oko nic szczególnego. Typ broni, z którego było więcej kłopotów niż pożytku. Już miał zapytać, czemu otrzymuje tak nieużyteczny dar, gdy usłyszał za sobą szczekliwy głos staruszki.

—To jest Maledic, jest ich w Układzie tylko kilka i wszystkie mam ja. Nóż Ossów. Nóż na konstruktorów. Żaden z nich go nie zniszczy... Maledic i hashama. otumaniający narkotyk z haszyszu... Tego użyj.

Namir pochylił pokornie głowę i zacisnął dłoń na Maledicu.

—  A więc to jest to, od czego ginęli konstruktorzy. Upadek ich rasy.

— Ossowie mieli wszelkie narzędzia, by niszczyć własne dzieło. Prawie się to im udało — przyznała Pani Miast i mimo nienawiści, jaką zawsze żywiła do władców upadłego imperium, w jej głosie można było usłyszeć również pewnego rodzaju podziw.

Nizzaryta trzymając w dłoni ostrze, wysunął je delikatnie z ażurowej, srebrnej pochwy i przyjrzał się mu dokładnie. Nóż był niezwykły o barwie delikatnego fioletu. Namir za nic nie potrafił zgadnąć, z czego mógł być wykonany. Uśmiechnął się jednak w taki sposób, że jego twarz pojaśniała. Pani Miast wykonała gest dłonią i odprawiła go.

Jego kroki jeszcze długo niosły się echem.

Gdybyś tylko matko wiedziała, że starego lwa mogą rozszarpać nawet zwykłe hieny — pomyślał, zmierzając ku swojemu przeznaczeniu.

Συνέχεια Ανάγνωσης

Θα σας αρέσει επίσης

767K 35.8K 52
she looks the Devil in the eye and smiles. BOOK I, SEASON I. cover by 𝐟𝐫𝐞𝐝𝐝𝐲𝐜𝐚𝐫𝐭𝐞𝐫𝐬. awarded "best din djarin fic" by 𝐬𝐰𝐜𝐨𝐦𝐦𝐮𝐧𝐢...
618K 20.1K 49
❝ 𝐲𝐨𝐮'𝐫𝐞 𝐭𝐨𝐨 𝐬𝐨𝐟𝐭 𝐟𝐨𝐫 𝐭𝐡𝐢𝐬 𝐰𝐨𝐫𝐥𝐝! 𝐲𝐨𝐮 𝐧𝐞𝐞𝐝 𝐭𝐨 𝐡𝐚𝐫𝐝𝐞𝐧 𝐮𝐩 -- 𝐥𝐞𝐚𝐫𝐧 𝐭𝐨 𝐣𝐮𝐬𝐭 𝐟𝐚𝐜𝐞 𝐭𝐡𝐞 𝐭𝐫𝐮𝐭...
529K 13.1K 30
Życie Mii White nie należy do lekkich. Ciągła nieobecność zapracowanego ojca ,nie małe konflikty z matką i ból po stracie rodzeństwa ciążą nad jej gł...
238K 9K 34
What do a condemned witch and a bounty hunter have in common? Predation? Obsession? Allegiance. 【 BOOK I, SEASON-1 】 【 cover by @-lxcifer】 ©maybema...