Konstruktorzy Światów (wolno...

By Porcelanowysloik

8K 1K 4.5K

Filip Seymer jest mordercą na usługach imperatorki. Od pewnego czasu działa na własny rachunek. Udaje się z m... More

Wstęp
Prolog - Pani Miast
1. Rubieże
2. Między światami
3. Junona
4. Rzym
5. Wody Aresa
7. Mrok
8. Filip
9. Krew
10. Aurora
11. Herodiada cz.1
12. Herodiada cz.2
13. W próżni
14. Maledic
15. Prorok

6. Paradoksy

492 62 327
By Porcelanowysloik

„Czas jest iluzją. Zawiłą i zapętloną linią, która jedynie wydaje się prosta jak pojedyncza struna czarnych skrzypiec. Przez setki lat ludzie roili sobie, iż jest ona wprawiana w drgania przez skrzypka wygrywającego melodię świata. To nie prawda.

Czas jest nieskoordynowanym tańcem w chaosie dźwięków, który nie ma swojego tancerza, a mimo wszystko istnieje i odbywa się na naszych oczach".

Cytat z Księgi I Domu Kości

Autorstwa Achai Ossa


Eleonora siedziała teraz przy niewielkim, metalowym stoliku wodząc perłowymi paznokciami po blacie. W zielonych oczach palił się znowu ten sam chorobliwy, niezdrowy entuzjazm, który okazywała, gdy pochłaniało ją coś niezmiernie ważnego.

Od kilku dni była rozdrażniona, nie mogła spać i prawie nic nie jadła. Z sińcami pod oczami spowodowanymi niewyspaniem i bladą ze zmęczenia twarzą, przypominała smukłego upiora o ustach pomalowanych karminową szminką. Pachniała gruszkowymi perfumami, maskującymi zapach kobiecego potu, który wydobywał się z niej pod wpływem silnego stresu.

Złapała palcami za drobne kable, które ślizgały się w mokrych ze zdenerwowania dłoniach, próbując właściwie spiąć obwody wewnątrz czterech niewielkich, połyskujących niebieskim światłem słupów.

Matylda tymczasem swobodnie rozsiadła się obok niej. Wydawała się rozluźniona, jakby nic szczególnego nie rozpraszało jej pogodnych myśli. Z zaciekawieniem spoglądała na komputer w kształcie dysku, który przez chwilę wyświetlał coś, co przypominało przezroczystą, mieniącą się feerią barw, galaretowatą meduzę. Dotknęła galarety ręką. Błękitne lnie zaczęły nagle wypływać z maszyny, przecząc prawom grawitacji i kapały w górę, jakby świat stanął na głowie, a z urządzenia zaczął wyciekać atrament. Po kilku minutach oczom Matyldy ukazał się wielowymiarowy schemat, tak skomplikowany i składający się z tak licznych elementów, iż wyglądał jak mapa jakieś galaktyki. Było to jednak drzewo genealogiczne rodu Ossa.

- Naprawdę... Zapiera dech w piersiach, takie to ładne. I wciąż nie mam pojęcia, jak na to wpadłaś. Pewnie spędziłaś nad tym setki godzin, nie?

- Trochę to trwało - burknęła Eleonora.

- Jesteś pewna, że się nie mylisz?

- Tak, bo to sprawdziłam. Kilka razy przenosiłam się pomiędzy czasami, ale co innego zabrać stamtąd zgubiony włos z poduszki, a co innego wyrwać kogoś śmierci, tym bardziej, że to dwie różne osoby. Sama tego nie zrobię. Musiałam cię w to zaangażować, Izabela nie jest dobra w takie klocki, poza tym, nie powinna zbyt długo tu przebywać i rzucać się oczy. Pewnie już wróciła na Rubieże.

Matylda zaśmiała się złośliwie.

- To dopiero numer! Pod samym nosem Pani Miast! Wiesz, że gdybyś nie była moją siostrą, musiałabym, na ciebie donieś? - powiedziała.

Eleonora uniosła na chwilę obojętny wzrok.

- Ale nie zrobisz tego, bo po pierwsze jestem twoją siostrą, po drugie, widzę, że za dobrze się bawisz.

Matylda nie odpowiedziała, spoglądając ponownie na schemat genów, żeńskich linii przodków i dalekich pokrewieństw.

Obie siostry były gotowe do podróży, ubrane w wygodne, skórzane szaty, obcisłe i przylegające do ciała. Stroje, pokryte wzorem czegoś w rodzaju papilarnych linii, były skonstruowane tak, żeby zapewnić przetrwanie w każdych ekstremalnych warunkach, chronić zarówno przed zimnem, jak i upałem. Używali ich zwykle piloci, wybierający się w długie, wielotygodniowe loty lub lecący daleko poza Układ.

- Masz majorinę? - Eleonora zagadnęła siostrę, kiedy wreszcie spięła ostatni kabel i z ulgą oparła się o fotel.

- Człowiek zapomina, jakie to jest potrzebne, dopóki nie musi czegoś zrobić, prawda? Mam kilka sztuk. Jesteś pewna, że chcesz w to brnąć? Gdyby ojciec wiedział, przetrąciłby nam karki i urwał głowy - stwierdziła Matylda.

Wygrzebała z kieszeni przedmioty, wyglądające na małe złote pigułki i podała kilka Eleonorze.

- Mirza jest w tym momencie naszym najmniejszym problem, uwierz mi. A sama wiesz, że nie jest to miły człowiek.

Eleonora odsunęła się od stolika i spojrzała na siostrę, na jej gesty, pewne siebie ruchy oraz zadufany wyraz twarzy. Matylda wyglądała, jakby zupełnie nie docierała do niej powaga sytuacji.

- Liczę na ciebie i twoje umiejętności. Nie zawiedź mnie, bo obie źle skończymy - powiedziała.

Przygryzła własną wargę. Usta mimo ostrego, czerwonego koloru miała suche, jak od gorączki. Tak naprawdę czuła się, jakby balansowała na skraju załamania nerwowego. Oczekiwanie było najgorsze. Eleonora spojrzała ponownie na siostrę.

Obok Matyldy stała skrzynka czarnej kreatyny, wypełniona wciąż poruszającymi się cząstkami. Była tak ciężka, że konstruktorka stworzyła dla niej własne pole grawitacyjne, by móc ją przetransportować. Kreatyna przelewała się i bulgotała lekko, wciąż zmieniając kształt, wyglądając niczym żywa, gęsta, spieniona maź - można było pomyśleć, że jest żywa.

- Dużo ryzykujemy, ale jeśli pojawimy się dosłownie na sekundę tuż przed ich śmiercią - zaczęła mówić. - To teoretycznie powinno się udać. Teraz najważniejsze, aby schować się gdzieś, gdzie pole magnetyczne będzie nas maskowało. Wczoraj była niezła słoneczna burza i polecimy tam, gdzie kopnęła najbardziej. Wgrałam już współrzędne do statku.

Eleonora spakowała srebrne słupy do dużej, brązowej torby i założyła je sobie na plecy. Zadźwięczały lekko, jak uderzające o siebie wietrzne dzwonki. Matylda wyłączyła komputer. Atrament rozpłynął się w powietrzu. Skupiła całą swoją wolę, gestem ręki rozkazując kreatynie, by się uniosła. Czarna masa w skrzyni zabulgotała i zaczęła wydawać z siebie stłumione dźwięki. Brzmiało to trochę jak biały szum w radiu, dziwne odgłosy w eterze. Eleonora stanęła przy siostrze, również zmuszając czystą materię do uległości. Szło jej to nieco lepiej, więc wreszcie złapały żelazną skrzynię, jedna za jeden uchwyt, druga za drugi i wyniosły ją z budynku.

Kobiety wyszły na zewnątrz przed schludną jednopiętrową rezydencję, oddaną do wyłącznej dyspozycji Eleonory. Był to pożegnalny prezent od Doży, za tych kilka spędzonych z nią nocy.

Budynek był położony na wzniesieniu, z którego rozciągał się doskonały widok na dzikie obszary, dodatkowo otaczał go ogród, mocno wypełniony kwiatami lata. Czasami zachodziły do niego dzikie zwierzęta, zarówno roślinożercy, jak i wilki.

Tuż za ogrodem stał zaś statek Eleonory: nieduży, zaledwie kilkuosobowy, jednak szybki i dający się łatwo prowadzić.

Eleonora nadała mu również imię: Ragnarok.

Swoim kształtem przypominał drapieżną ważkę: opływową, osadzoną na ośmiu szczupłych odnóżach, z długim zwężanym kadłubem, pod którym kryły się potężne silniki, napędzane fotonową energią. Ragnarok miał cztery skrzydła, wyglądające jak bezbarwne witraże, przetkane jedynie ciemnym konturem pojedynczych szkieł, ułożonych w mozaikę gadziej skóry. Poszycie statku składało się z drobnych, opływowych fragmentów tytanu, nakładających się na siebie niczym bezbarwne i białawe ludzkie paznokcie.

Skrzydełka ważki mieniły się teraz w słońcu, karmiąc życiodajnym światłem, by w razie potrzeby wykorzystywać także energię ze słonecznego wiatru. Ragnarok miał dwa wejścia: od środka kadłuba i bezpośrednio do sterówki. By skorzystać z tego drugiego, trzeba było wspiąć się po przednich, tytanowych odnóżach drapieżnego owada, jak po drabince i przy okazji się nie ześlizgnąć.

Kobiety weszły na statek od strony pokładu, gdzie podejście było znacznie pewniejsze. Matylda ustawiła w tyle pojazdu ekwipunek i z ulgą pozbyła się skrzyni, wypełnionej kreatyną, zaś Eleonora usiadała z przodu statku obok kokpitu i włączyła sterowanie. Po kilku minutach pojawiła się Matylda, zajmując drugi fotel. Siostra bez wahania oddała jej stery.

Pojazd praktycznie bezgłośnie wzniósł się w powietrze i zawisł z gracją, przypominając owada, który właśnie wypatrzył w oddali muchę. Nie mięło kilka sekund, a konstruktorki szybowały w niskich partiach chmur.

Eleonora milczała, wpatrując się przed siebie z rękami założonymi na piersi. Matylda lubiła gadać i przeszkadzała jej zalegająca cisza.

- Czemu chcesz wyciągnąć aż dwoje? Jedno by ci nie wystarczyło? - zapytała Matylda i poruszyła sterami.

- Zawsze bezpieczniej jest mieć drugie wyjście - wyjaśniła Eleonora.

Chmury robiły się coraz gęstsze, wglądały, jakby zostały utkane z grubych nici i połączone w ciężką tkaninę nadchodzącej burzy. Eleonora zaczynała się dziwnie czuć, bo oprócz ścisku w żołądku, poczuła przyspieszone kołatanie własnego serca. Miała wrażenie, że nad jej głową wisi jakieś zdradliwie fatum. Spojrzała na czujniki, by upewnić się, że nikt ich nie śledzi.

- Jak było na Aresie? - zapytała nagle Matylda. - W ogóle nic na ten temat nie mówisz. Czasami tak trudno coś z ciebie wyciągnąć, jesteś jak ostryga, trzeba cię normalnie otworzyć nożem, żebyś zaczęła o czymś opowiadać. Mam ci pogrozić?

Eleonora stropiła się nieco.

- Spotkałam Filipa... - powiedziała wreszcie.

- I co? Tylko tyle?

- Początkowo było miło, ale nie rozstaliśmy się w przyjaźni, jeśli o to pytasz. Na szczęście okazało się, że perfekcyjnie wykonał swoje zdanie, Izabela będzie bardzo zadowolona. Dzięki niemu jesteśmy już blisko celu, o ile oczywiście dzisiaj przeżyjemy.

- Szybko mu poszło! Ale ja mu tam w ogóle nie ufam. To paskudny typ.

- Słusznie, bo Seymer prawdopodobnie wciąż chodzi na smyczy Pani Miast.

- To dlaczego go w to wmieszałaś?! Ja i Izabela ci nie wystarczymy? Po co nam kolejny do podziału? - oburzyła się Matylda.

- Nie krzycz tak... Nie miałam wyjścia. Jest mi z wielu powodów potrzebny, poza jego, jak się okazuje całkiem niezłymi umiejętnościami, to również potencjale dojście do Małgorzaty. Mnie tak blisko do niej nie dopuszczą.

- A Edward? Przecież Małgorzata to jego siostra!

- Nie rozśmieszaj mnie, proszę. Małgorzata dla Edwarda mogłaby nie istnieć, a Pani Miast traktuje go jak raka na zdrowej tkance, czemu w sumie trudno się dziwić. Niestety nasze głowy są zależne od tego, czy on zachowa swoją. Przynajmniej na razie - westchnęła.

Matylda otworzyła na chwilę usta i zamknęła je, najwyraźniej rozmyślając się co do dalszych pytań.

Eleonora ponownie spojrzała na chmury. Cała ta rozmowa sprawiła, że jej myśli powędrowały do Edwarda, a następnie, chcąc nie chcąc, do Filipa.

Od czasu niechwalebnego, dość krótkiego i niezbyt znaczącego romansu z Dożą, tak naprawdę nie miała żadnego innego mężczyzny. Edward był pomysłowym kochankiem, do tego niewiarygodnie przystojnym, ale stwierdziła ze zdziwieniem, że gdyby mogła wybierać, to zdecydowanie wolałaby Filipa.

Było w nim coś nieodgadnionego, czego nie umiała uchwycić, ani nazwać.

Przypomniała sobie ten ciężki zapach kadzidła, orientalnych korzeni i słodkawego alkoholu, którymi pachniał, zimno jego błękitnych oczu, słony smak warg i nieco szorstki, ale ciepły dotyk, z taką uwagą badający jej włosy i skórę.

Filip był zagadką, a Eleonora lubiła wyzwania. Z lubością popsuła Monice wieczór, gdy tylko zorientowała się, że coś się między nimi dzieje.

Problem był jednak w tym, że konstruktor sprawiał, iż miękła i rozwiązywał się jej język, zachowywała się przy nim nieostrożnie. Tamtej nocy powiedziała mu zdecydowanie za dużo i to był bardzo poważny błąd, w dodatku taki, który mógł ją kosztować dosłownie wszystko. Zwykle starała się nie dopuszczać nikogo zbyt blisko siebie i tak winno pozostać dla dobra wszystkich.

Jeśli Pani Miast przekazałaby władzę Małgorzacie, a ta przywróciłaby stary ład i oddała wolność oraz część zagrabionych ziem konstruktorom, w tym należne Eleonorze lenno, konstruktorka rzeczywiście była skłonna się z nią układać, nawet kosztem Edwarda, który wówczas obchodziłby ją tyle, co zeszłoroczny śnieg.

W innym wypadku miała dwa dodatkowe plany, a każdy z nich zakładał mniej lub bardziej brutalne wykluczenie Małgorzaty z gry. Musiała być ostrożna i trzymać Filipa na dystans. Pocieszała się jedynie faktem, że skoro Seymer, dostał już to, czego chciał, to nie będzie z pewnością pragnął tego więcej, a ich relacje wrócą do normy. Będą zimne i oschłe, takie jak dawniej. Nie uważała zresztą, że mogłaby zainteresować kogokolwiek sobą na dłużej.

Eleonora nie znała miłości w żadnej formie, była nią nieskażona. Rozumiała wyłącznie nieustającą walkę o własną wolność oraz przetrwanie.

Rozejrzała się wokoło, wyrywając się z zamyślenia. Statek nawet nie brzęczał, ale miała wrażenie, że słyszy jakiś hałas, a za horyzontem czai się szalejąca burza, huragan albo coś innego, skrajnie niszczycielskiego. Czuła w sobie hipnotyczny rytm bębna, który wcale nie chciał zamilknąć i stawał się coraz głośniejszy. Decyzja była podjęta i to już dawało o sobie znać, zaburzając jej percepcję.

Coś przebijało się przez fizyczne wymiary, patrzyło i obserwowało z daleka. Czuła ten straszliwy, przeszywający wzrok na sobie, jakby ludzkie oko spoglądało na nią z oddali. Włoski stanęły jej dęba na karku, rozejrzała się wokoło i zerknęła na czujniki. Było pusto.

Schyliła się i dłońmi objęła głowę. Wyglądała jakby dostała nagłej migreny.

- Doleciałyśmy, szybciej niż sądziłam - rzekła nagle młodsza z sióstr.

- To dobrze, bo czeka nas krótki marsz. Tam wylądujemy - Eleonora uniosła się i wskazała palcem niewielką dolinę, pomiędzy ośnieżonymi szczytami gór.

W Rzymie kwitły jeszcze róże, tymczasem tutaj kłosy szorstkich traw wydobywały się spod grubej warstwy śniegu. Majestatyczne wysokie góry ciągnęły się po najdalszy horyzont, pokryte srebrem i szarością, pięły się do słońca, zachwycając swoim ogromem. Były tu od milionów lat, coraz wyższe i coraz wspanialsze, mając człowieka za nic. Eleonora także miała je za nic, patrzyła na nie tak samo pogardliwie, jak one na nią. Mając do dyspozycji nieco kreatyny, mogła stworzyć identyczne wyłącznie własną myślą w niecały rok.

Ragnarok lądując, błyszczał w rozpromienionym blasku dnia, wystawiając swoje skrzydła do światła. Obracał je z cichym klikaniem, łapiąc pozostałości solarnej burzy. Gigantyczna ważka osiadła bezpiecznie w krainie lodowych olbrzymów zwanej Jotunheim*.

- Miło tu - powiedziała Matylda, wychodząc ze statku i taszcząc skrzynie z kreatyną. - Mogłabym tu zostać.

- Dla mnie jest za zimno - odrzekła Eleonora, wyciągając rękę, by pomóc siostrze, nieść skrzynkę.

Kobiety szły wartko, mocząc swoje buty w śniegu. Matylda pogwizdywała wesoło, rozglądając się wokoło, a jej wzrok ślizgał się po skarłowaciałych, bezlistnych brzozach i niskich, krępych kosodrzewinach.

Stopniowo wszystko stawało się coraz bielsze, roślinność zanikała, ustępując miejsca nagim skałom.

- Spójrz! - powiedziała Matylda, wskazując ręką stadko reniferów, które umykało w oddali. - Urocze, nie?

- Rzeczywiście - przyznała Eleonora, myśląc, że bardziej przypominają krowy niż konie.

Do tego śmierdziały nawet z daleka. Pokraczne, z szerokimi kopytami i dużym włochatym pyskiem. Jedynie ich rogi i sierść były piękne.

Konstruktorka skupiła swój wzrok na płytkim, szerokim potoku, spływającym z gór. To był znak, że są już niedaleko. Po dziesięciu minutach marszu, zgrzane i czerwone z wysiłku, znalazły się przed starym, opuszczonym budynkiem, elementem tak charakterystycznym dla tej porzuconej przez ludzkość planety.

Budowla sprawiała złowieszcze wrażenie: pokryta śniegiem i szronem, pełna wodnych zacieków, pękała wzdłuż jednej z zaokrąglonych ścian. Okna były małe, a wszystkie szyby zostały wybite dawno temu.

Eleonora popchnęła drzwi i weszła do środka. Zatrzeszczała zardzewiała stal.

- Tu w ogóle coś jeszcze działa? - spytała zdziwiona Matylda, patrząc na wypełnione niszczejącą elektroniką wnętrze. Szybko zorientowała się, czemu jej siostra wybrała akurat to miejsce. Nie chodziło tylko o fale magnetyczne, ale o coś jeszcze.

- Czy tu przeprowadzano testy nad czasoprzestrzenią? - zapytała podejrzliwie.

- Tak, ale bardzo krótko. Te badania szybko zdelegalizowano, a to, co my robimy, jest również zakazane prawem.

Eleonora wymówiła to zdanie powoli, tak żeby Matylda je zrozumiała i zapamiętała. Był jeszcze jeden powód, dla którego postanowiła włączyć we wszystko właśnie ją, a nie Izabelę. Jeśli Matyldzie przyjdzie kiedyś na myśl, by wypaplać wszystko Mirzie, będzie musiała wydać również samą siebie. To dawało Eleonorze pewność, że jej siostra będzie trzymała język za zębami.

Wyciągnęła z kieszeni złotą pigułkę i złamała ją na pół. Przez budynek przeszła nagła fala energii, a zakurzony sprzęt zabrzęczał i przynajmniej częściowo się uruchomił.

- Widzisz? Prawie idealny stan. Dla naszych potrzeb zupełnie wystarczy - powiedziała.

Matylda podeszła do jakiegoś pulpitu i dotknęła go ręką, palce miała całe w brudzie i kurzu. Kręciła się wewnątrz holu, rozglądając się po podłodze. Po chwili podniosła małe urządzenie, mniejsze od zwoju i jakby cięższe, płaskie z potłuczoną szybką. U góry miało nieduży głośnik, a na dole namalowany zielony i czerwony symbol czegoś w rodzaju półksiężyca, obok dwóch wypadających guzików. Z tylu chyba było miejsce na baterię, ale bardzo dziwną, bo jakie zasilenie zabierałoby aż tyle miejsca? Majorina była malutka, a baterią tej wielkości można by uruchomić frachtowiec. Urządzenie wyglądało na strasznie zniszczone i praktycznie rozpadało się w dłoniach, jakby leżało tu przez tysiące lat. Obracała teraz przedmiot z wielkim zainteresowaniem.

- Do czego to mogło służyć? - zapytała, ale odpowiedziało tylko milczenie.

Eleonora zniknęła jej z oczu. Matylda ruszyła na poszukiwania i po chwili odnalazła ją w przyległym pomieszczeniu.

Najstarsza z sióstr podpięła kolumny do jedynego działającego tu komputera i stała swobodnie pomiędzy czterema, wypełnionymi niebieskim światłem, słupami, które zwisły pionowo w powietrzu.

Matyldzie kojarzyły się one z filarami dawnej, rzymskiej, pogańskiej świątyni, wewnątrz której kapłanka w białej szacie przygotowywała się, by złożyć okrutnym bogom ofiarę z własnego ciała.

Naprzeciwko poszarzałej, zmęczonej twarzy Eleonory kotłowała się czarna masa cząsteczek. Zachowywały się, jakby były żywe, a przed konstruktorką w kręgu niebieskiego światła zawisł cień demona, mroczniejszego niż dno bezdennej studni, pragnącego dopaść do kropli krwi, zastygłej na jej ustach, a potem pochłonąć ją całą.

Ona zaś patrzyła na niego z determinacją, ocierającą się o desperację.

Matylda pierwszy raz odczuła strach. Widziała, jak masa ciemnych cząstek się powiększa, staje się coraz bardziej ekspansywna i jak zagarnia przestrzeń pomiędzy słupami, wypełniając ją mrokiem. Cząstki przypominały rój szarańczy, przełaziły po sobie, rozmnażały się w niesamowitym tempie, było ich coraz więcej i więcej, poruszały się szybciej i szybciej, aż wszystko zaczynało wirować. W pewnym momencie nie przypominały już owadów, ale pędzące z zawrotną prędkością wokół własnej osi drobiny ostrego, czarnego szkła. Wydawało się, że wystarczy włożyć w nie rękę, żeby zaraz ją stracić.

- Zaczynamy? - zapytała Eleonora.

- Tak - szepnęła Matylda, nie poznając własnego głosu. - Niech bogowie nad nami czuwają.

Teraz nie mogły się już wycofać. Eleonora zrobiła krok do przodu i rozłożyła ręce, jakby zamierzała rzucić się w toń mrocznej wody. Ciemne drobiny szkła pokryły ciało, a jej obraz zaczął się rozmazywać, znikała z powierzchni tego świata. Matylda przemogła się i również weszła w niebieskawy krąg wypełniony mrokiem niczym w błękitne oko z nienaturalnie rozszerzoną źrenicą. Wnętrze oka zapłonęło żywym ogniem.

***

Ludwik czekał na Małgorzatę już bardzo długo. Wokoło było pusto, cicho i niesamowicie gorąco. Zaczynała się kolejna w tym sezonie pyłowa burza. Na szczęście długie szeregi kolumn junońskiej Akademii, zapewniały mu przyjemny cień oraz osłonę przed szalejącą na zewnątrz duszną zawieruchą ciemnego pyłu.

Chłopak zaczynał się mimo wszystko mocno frustrować. Niepokoiło go nie tylko zbyt długie czekanie, ale i zachowanie Małgorzaty.

Czasami tak ciężko było do niej dotrzeć, iż Ludwik miał poważne wątpliwości, na ile jemu samemu udaje się, przebić przez skorupę niedostępnej dziedziczki wielkiego Imperium.

Bardzo oszczędnie okazywała mu swoje zainteresowanie, a gdy próbował ją uwodzić, czerwieniła się jak dziewica w burdelu lub bezmyślnie chichotała. A przecież tak uważał, żeby nie powiedzieć czegoś niestosownego, co mogłoby ją do niego zniechęcić lub w jakiś sposób urazić. Wychodził ze skóry, próbując ją mocniej sobą zainteresować, ale Małgorzata dalej wydawała się nieustępliwa i nieczuła na jego urok.

Wreszcie dostrzegł ją zza jednym z filarów. Jej małe stopy w aksamitnych bucikach stukały rytmicznie o marmurową posadzkę, zaś sukienka, jak zwykle w kolorze księżycowych kamieni, połyskiwała z daleka. Gdy tylko do niego podbiegła, usłużnie podał jej ramię.

- Dziękuję, że zgodziłeś się mnie zaprowadzić - powiedziała. - Nie lubię mieć przy sobie nadzorców, są tacy ordynarni.

- Do usług, Małgorzato - uśmiechnął się. - Bardzo się niepokoisz? Wiesz już może, po co Pani Miast cię wezwała?

- Nie mam pojęcia. Pewnie się zaraz dowiem - odpowiedziała od niechcenia.

Szli przez chwilę w milczeniu, a odgłosy ich synchronizowanych kroków niosły się echem po długim korytarzu.

- Dziwnie się tak czuję z tobą - wyznała nagle Małgorzata, skubiąc fałdkę na sukience.

- Czemu dziwnie? - zapytał Ludwik.

Zaniepokoił się nieco tym wyrażeniem.

- Mamy być małżeństwem, ale tak na niby. Nie lubię grać. Nie jestem dobrą aktorką, nie wiem, czy będę umieć się w tym odnaleźć. To mi przeszkadza.

Ludwik wziął głęboki oddech i zatrzymał się w cieniu, łapiąc Małgorzatę za rękę.

- Małgorzato - powiedział z przejęciem. - To nie jest tak, jak mówisz. Polityczne małżeństwo wcale nie musi być nieudane i skazane na porażkę. To, że przez przypadek Pani Miast zależy na tym, byśmy byli razem, wcale nie znaczy, że ja o myślę o tym, jak o jakimś teatrzyku.

- A nie myślisz? - wyjąkała.

- Gdyby tak było, nie starałbym się spędzać z tobą tyle czasu. Naprawdę mi się podobasz. Lubię cię - odrzekł zachęcająco.

Jego twarz wyrażała teraz całą gamę uczuć, od niepewności i obawy, co ona na to odpowie, aż po uwielbienie. Oczy mu się rozszerzyły, czoło pojaśniało, a jego wypielęgnowane dłonie pieściły dłoń dziewczyny.

Małgorzata jak zwykle zachichotała.

Ludwik stwierdził, że skoro nieco się ożywiła, to warto by pójść o krok dalej. Wyciągnął z kieszeni swojej szaty misterną, srebrną bransoletkę, wysadzaną kamieniami księżycowymi oraz diamentami i założył ją na jej dłoń. Małgorzacie od blasku kamieni zaświeciły się oczy, bardzo lubiła błyskotki.

- Pasuje do twojej sukienki - wyszeptał czule. - Będziesz się wspaniale prezentowała przed ciotką. Niczym przyszła cesarzowa.

- Piękna jest - powiedziała krótko Małgorzata, uśmiechając się.

Ludwik podniósł rękę Małgorzaty, ozdobioną teraz kunsztowną bransoletką, do ust i nie spuszczając z niej swoich wyrazistych oczu, schylając głowę tak, że jego aksamitne, ciemne włosy muskały jej skórę, złożył na jej dłoni namiętny pocałunek. Wierzył, że Małgorzata wreszcie pęknie i odpowie mu coś, na co od dawna liczył. Dziewczyna jednak ponownie zachichotała i dalej tępo wpatrywała się w niego.

Ludwika prawie trafił szlag. To wszystko, na co było ją w takim momencie stać. Żadnej gorętszej reakcji. Pomyślał, że może próbuje grać trudną do zdobycia albo rzeczywiście jest na tyle nieśmiała, że nie potrafi powiedzieć niczego zachęcającego. Osaczał ją stopniowo od wielu dni, a ona dalej zachowywała się właściwie tak samo, przemykając gdzieś pomiędzy chwilowym zainteresowaniem a obojętnością.

Uśmiechnął się do niej ponownie, ukrywając swoje rozdrażnienie. Znowu szli powoli pomiędzy kolumnami, trzymając się za ręce i nic nie mówiąc. Chłopak zastanawiał się teraz jakim cudem Seymer sprawiał, że dziewczyna się go słuchała i wykonywała jego polecenia. Może wszystko, co tyczyło się Małgorzaty, wymagało po prostu cierpliwości i czasu, zaś jemu nazbyt się spieszyło?

U wejścia do wrót Akademii czekał już mały, obły statek, wyglądający jak opita krwią czarna pchła, a wewnątrz niego siedział, nie kto inny, tylko sam Filip Seymer.

- O wilku mowa - pomyślał Ludwik.

Cholerny konstruktor minę miał taką jak zwykle, czyli jakby ktoś przystawił mu gówno pod nos. Ludwik go nie lubił, miał przeczucie, że ten człowiek sprawi mu jeszcze jakieś kłopoty. Seymerowi najwyraźniej pozycja sługi pomyliła się z rolą ojca i zachowywał się jak zaborczy, stary dziadyga. Poza tym miał wrażenie, że nastawia Małgorzatę przeciwko niemu i przynajmniej część własnej porażki zawdzięcza właśnie jemu. Ludwik ponownie ucałował Małgorzatę w dłoń, pomagając usadowić jej się wewnątrz pojazdu i poprawić sukienkę. Seymer rzucił pełne dezaprobaty spojrzenie na jego ozdobione perłowymi spinkami buty, komentując je z pewnością dość dosadnie w myślach i ledwo odburknął mu coś na powitanie.

Małgorzata zdążyła tylko powiedzieć Ludwikowi do widzenia, bo Filip właśnie dotknął ręką, stojącej przed nim konsoli i drzwi zasunęły się tuż przed twarzą chłopaka. Statek ruszył, wzbijając się w powietrze, a drobinki pyłu i piasku zaczęły uderzać o poszycie, wydając dźwięk podobny do odgłosu padającego deszczu.

Filip pierwszy przerwał ciszę, która nagle zapanowała wewnątrz statku.

- Nie wiem, czego ona chce. Pamiętaj, że nie będę mógł wejść tam z tobą, więc pilnuj się, gdy będziesz z nią rozmawiać. Niczym jej nie uraź, najlepiej jakbyś mówiła wyłącznie „tak, łaskawa" albo „nie, łaskawa". Nie mów do niej „droga ciotko", wiem, że ci się to w przeszłości zdarzało. Ona nie jest twoją ciotką, to jest potwór w ludzkiej skórze i nie wolno ci o tym nawet na chwilę zapominać - wyrzucił z siebie jednym tchem.

- Przecież wiem... Nie pierwszy raz będę z nią gadać - westchnęła Małgorzata.

- Ot tak, by cię nie wezwała. Musi być jakiś ważny powód, nie lekceważ tego, proszę.

Małgorzata wydęła usta w grymasie niezadowolenia i zerknęła przez okno. Ebrus z wysoka wyglądał jak malutkie miasteczko, a ludzie uwijali się po jego uliczkach niczym stadko pracowitych mrówek. Pędzili podobni do żywych rojów, małych skupisk niewielkich, bezbronnych owadów, które tak łatwo można by zdeptać aksamitnym butem.

Uwielbiała patrzeć na wszystko z wysoka, na przemieszczające się ludzkie masy i rozległy horyzont, zastanawiając się, czym zajmują się istoty żyjące w przenośni i dosłownie pod jej stopami.

Filip podczas takich lotów zawsze zamykał oczy. Dziewczyna wiedziała, że jej nauczyciel nie lubi ani latania, ani wysokości. Większość długich podróży przesypiał, o ile miał dobry humor, a jeśli akurat go nie miał, to sięgał po alkohol.

Tak naprawdę wszystko zaczęło się od śmierci matki Małgorzaty. Filip z jakiegoś względu przeżył to chyba dużo bardziej niż ona. Sama pogodziła się z jej odejściem dawno temu. Nie mogła przecież nic na to poradzić i koniec końców, zaakceptowała swój los. Seymer już wcześniej miał trudny charakter, ale po wszystkim było z nim tylko gorzej. Zaczął się upijać. Ratował go wyłącznie fakt, że jako konstruktor nie mógł uzależnić się fizycznie od alkoholu, co nie znaczyło, że nie uzależniał się w inny sposób. Małgorzata wiedziała, że wewnątrz jego głowy mieszkają potwory. Zdarzały się chwile, kiedy była nawet ciekawa, czym one dokładnie są. Ta myśl przypomniała jej o czymś istotnym.

- Powiesz mi kiedyś wreszcie, czemu ciotka nie wpuszcza cię już do siebie? Byłeś jej ulubieńcem. Ponoć powiedziała swojej służce Veronice, że jesteś jej synem marnotrawnym.

- Piękne określenie i zupełnie kłamliwe - odparł.

- Nie zmieniaj tematu, tylko chociaż raz mi wyjaśnij... Co ci szkodzi? Przecież cię nie wydam.

Filip milczał, jakby zastanawiał się nad jej propozycją.

Zapadła cisza.

- Ona się boi, że mógłbym ją zabić - odezwał się wreszcie.

- Co? - Wytrzeszczyła oczy Małgorzata.

To było coś nowego, w pewnym sensie zdziwiła się nawet, że Seymer się przyznał, bo unikał takich rozmów jak ognia. Dzisiaj z jakiegoś powodu zachowywał się inaczej.

- Medyczne nanity, których używa, by wydłużać sobie życie, są czymś absolutnie wyjątkowym. Robi je dla niej tylko jeden zaufany człowiek, a one zapewniają nie tylko zdrowie, ale i ochronę. Nawet przed konstruktorami. Niemniej posiadają swoje poważne wady i od niedawna nie spełniają swojej funkcji. Ale to wiem tylko ja.

- Czemu tylko ty?

- Bo byłem ciekawy, co w nich jest. Ukradłem próbówkę.

Małgorzata otworzyła usta ze zdumienia i pokiwała z niedowierzaniem głową.

- Ale ty jesteś czasem durny! - warknęła na niego.

Filip po prostu wzruszył ramionami i ponownie zamknął oczy, zatapiając się w sobie.

Zdecydowanie coś go dręczyło. Małgorzata zacisnęła usta i przywołała się do porządku. Miała na głowie spotkanie z Panią Miast i nie mogła się zadręczać kolejnymi, wydumanymi problemami Filipa oraz pozwalać by ją to rozpraszało. Musiała wypaść jak najlepiej, zresztą sam Seymer z pewnością to rozumiał i podzielał jej zdanie. Oderwała więc od niego wzrok i ponownie spojrzała w szybę.

- Jesteśmy na miejscu - powiedział nagle Filip, wyczuwając, jak statek gwałtownie zwalnia. - Będę czekał przed ogrodem. Nie wolno mi wejść dalej.

- A jakbyś wszedł to, co by się stało? - zapytała z lekką pretensją w głosie.

- Nie jestem jedynym konstruktorem w tym pałacu - wyjaśnił. - I nie jestem wszechmocy.

Małgorzata z niezadowoleniem wysiadła ze statku i ruszyła przed siebie. Wyglądała na obrażoną.

Przy bramie ogrodu stała już Veronika, służka Pani Miast, jak zwykle w szarej, nizzaryckiej szacie i kłaniała się pokornie.

Dziewczyna ucieszyła się na jej widok, lubiła tę kobietę. Była zawsze taka skromna, miła i usłużna, a do tego pełna dumnej powagi. Z radością uśmiechnęła się do niej i po chwili znikła wśród wysokich hibiskusów oraz oleandrów, które smagał coraz mocniejszy wiatr, przynoszący ze sobą pył i piasek z drżących czeluści planety.

Seymer, wszedł do wnętrza statku, chowając się przed wulkanicznym śniegiem. Usiadł, wpatrując się w czarną zawieruchę.

Te kilka ostatnich dni po powrocie z Aresa było dla niego okropnych i ledwo trzymał się na powierzchni. Wiedział, że gdyby na chwilę stracił czujność, rozpadłby się na drobne kawałki i poszedł na dno. Małgorzata nawet nie przeczuwała, że był tak daleki od równowagi, jak było to tylko możliwe. Jego umysł nie chciał nawet na chwilę przestać pracować, roztrząsając w kółko te same kwestie. Potomek Ossów i Eleonora, Eleonora i dziecko z rodu Ossa: odurzający zapach śmierci i smak zagrożenia.

Powinien ją powstrzymać, wydać, albo chociaż życzyć jej porażki w odmętach czasu, a zamiast tego dręczył się myślą, że może jej więcej nie zobaczyć, a ona przestanie być dla niego realna i stanie się wyłącznie kolejnym wspomnieniem. Co gorsza, mogła umierać właśnie teraz, w tym momencie, rozpuszczać się w czasie i przestrzeni.

"Nie mamy nawet grobów" - przypomniał sobie jej słowa.

Myślenie było torturą, paraliżowało zdolność zdrowej i wyważonej reakcji.

Oparł się o pokryty skórą fotel i ponownie zamknął oczy, czując, jak jego serce intensywnie pompuje krew do reszty ciała.

Chciał tej kobiety i nie mógł jej chcieć.

Paradoksy czasu - pomyślał. - Są tym samym, co paradoksy uczuć.

----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
*pasmo górskie w Norwegii.

Mam nadzieję, że podobał się wam ten rozdział. Rzadko to mówię, bo uważam, że coś może zawsze być lepsze - ale osobiście lubię ten fragment, mimo jego pozornego spokoju. Obiecuję, że następny będzie z większą ilością akcji.

Konstruktorzy, jak pewnie zauważyliście, pojawiają się ostatnio raz na dwa tygodnie. Dzieje się tak dlatego, że chcę przyspieszyć i skończyć Upierza (do którego zapraszam w wolnej chwili miłośników powieści historycznej romansu i horroru). Powinnam szybko się uwinąć i wówczas Konstruktorzy będą pojawiali raz na tydzień.

Continue Reading

You'll Also Like

1.3M 10.9K 14
warning - Sexual content. Sarah is a lonely and depressed girl, daily fighting the battles of life to survive in a toxic surroundings. On a regular...
122K 9.5K 57
OSTRZEGAM, ŻE TO BYŁO PISANE GDY BYŁAM W 5/6 KLASIE PODSTAWÓWKI, WIĘC POZIOM JEST OKROPNY. CAŁOŚĆ ZOSTANIE PEWNEGO DNIA CAŁKOWICIE PRZEPISANA. Lena...
14.8K 781 28
\\ ᴛʜᴇ ꜰɪʀꜱᴛ ꜱᴛᴏʀʏ ɪɴ ᴛʜᴇ ꜱᴛᴀʀ ᴡᴀʀꜱ ᴛɪᴍᴇʟɪɴᴇ // ⭐️ ᴡᴀᴛᴛʏꜱ ᴡɪɴɴᴇʀ (2021) - ꜰᴀɴꜰɪᴄᴛɪᴏɴ ⭐️ Long before the Republic or the rise of the Jedi Order, th...