Konstruktorzy Światów (wolno...

By Porcelanowysloik

8K 1K 4.5K

Filip Seymer jest mordercą na usługach imperatorki. Od pewnego czasu działa na własny rachunek. Udaje się z m... More

Wstęp
Prolog - Pani Miast
2. Między światami
3. Junona
4. Rzym
5. Wody Aresa
6. Paradoksy
7. Mrok
8. Filip
9. Krew
10. Aurora
11. Herodiada cz.1
12. Herodiada cz.2
13. W próżni
14. Maledic
15. Prorok

1. Rubieże

860 101 613
By Porcelanowysloik

Pierwszy rozdział miał być później, ale przez wildisthewind6 wrzucam go już dzisiaj. Także początek idzie z dedykacją dla zacnej autorki Game, Hero i Ice.

Edit: Info dla tych, którzy już czytali. Po namyśle zdecydowałam się na dłuższe rozdziały, jest więc część dalsza...

***

Człowiek otulony nieco już znoszonym i wypłowiałym płaszczem podążał błotnistą, oblodzoną drogą. Nagle nadepnął na coś twardego i poślizgnął się, tracąc na chwilę równowagę. Bryła lodu trzasnęła pod jego butem, sprawiając, że prawie się wywrócił. Był dobrze zbudowany, wysoki, ale nie toporny i na szczęście dość zwinny. W ostatnim momencie uniknął upadku. Pod wpływem gwałtownego ruchu z głowy zsunął mu się kaptur, ukazując jego twarz. Miał mniej niż czterdzieści lat, lekki zarost, nieco szpiczastą szczękę i elektryzujące niebieskie oczy. 

Zaklął na głos i ponownie zasunął kaptur na swoje zmierzwione, brązowe włosy. Zauważył, że ubrudził sobie dół płaszcza błotem i ponownie rzucił przekleństwo w pustą przestrzeń. 

Z całego serca, serdecznie nienawidził miejsca, w którym się znalazł. Nie znosił Rubieży.

Były mroźne, ciemne i cuchnące, miały zapach mokrej, zbrylonej ziemi oraz czegoś w rodzaju przegniłych owoców. Światło z elektrowni słonecznych nie docierało do tych opuszczonych przez Boga krain, oddając panowanie wiecznej nocy. Panowała wilgoć i zimno, jak w najokropniejszy zimowy dzień, kiedy nawet śnieg nie tuszuje brzydoty wymarłego świata.

Mężczyzna poczuł jak pod wpływem wilgoci, przykleja się do niego płaszcz, jak mimo zimna, na jego czole pojawiają się krople potu, i że sam zaczyna przesiąkać wszechobecnym tu smrodem. Buty miał zabłocone, a na dłoniach zaczął mu osiadać szarawy, wymieszany z pyłem szron, pogłębiając w nim wrażenie wszechobecnego brudu. Tarł ręce, próbując strząsnąć z siebie lepki kurz, ale wciąż uzyskiwał efekt odwrotny do zamierzonego.

Pomyślał, że konstruktora, który niegdyś projektował to miejsce, należałoby powiesić, ot tak dla przykładu.

Te kolonie nie nadawały się do życia, były niewygodne i zawieszone w zbyt dużej przestrzeni. Otoczone atmosferą zamieszkałe planetoidy tworzyły coś w rodzaju dryfujących wysp, rozsianych po oceanie niewielkiego kawałka wszechświata. Nie były to znane z Planety Matki rajskie przylądki, ale mroźne, niegościnne skrawki ziemi niczyjej. Ze swoim pierwowzorem miały tylko jedną cechę wspólną: przyciągały piratów i wszelkiej maści szumowinę, ludzi wyrzuconych poza nawias społeczeństwa.

Kradzionych statków było tu więcej niż samych mieszkańców, a na jednego przemytnika przypadało przynajmniej kilka zardzewiałych frachtowców. Scenerię tworzyły więc nie tylko błoto czy lód, ale i niezliczona ilość wraków z wyprutymi oraz zamienionymi na części wnętrzami. Trzódka z Rubieży była bardzo obrotna, nie lubiła próżnować i nie brzydziła się żadną robotą.

Wszystkie zaludnione miejsca na tutejszych planetoidach wyglądały niezwykle podobnie: niewielkie skupiska chat z kiepsko ociosanego szarego, lokalnego kamienia, ciemność i szpecąca ludzka nędza.

Roślinności nie było wcale, nie używano więc drewna do zdobienia domów, jak to było w zwyczaju w innych chłodnych, ale niepozbawionych słońca koloniach, a zamiast wypolerowanych desek lub płyt, podłogę tworzyły klepiska z gliny i połamane na drobne kawałki stalowe fragmenty płyt ze starych statków.

Człowiek w kapturze minął szereg szarych domów, przyglądając się ich wątłej konstrukcji i po chwili znalazł się w wąskiej alejce. Pod skórą wyczuwał zagrożenie niczym ćma lecąca do światła migoczącego w oddali. Słaby płomień świecy, do którego tak bezmyślnie parł, w każdej chwili mógł go zamienić w proch, który jednym prostym ruchem, można było bez zbędnej fatygi strząsnąć z dłoni. Wiedział, że stawka była wysoka, ale wciąż zadawał sobie pytanie, czy było to warte ryzyka.

Stanął wreszcie przed jedną z większych chat i zapukał trzy razy. Dudniący dźwięk poniósł się po uliczce i zaraz po tym, z okrutnym świdrującym w uszach skrzypieniem, uchyliły się metalowe drzwi.

Spoglądał na niego chudy czternastoletni chłopak o dziobatej twarzy. Jego brudne, mysie włosy przykleiły się mu do skroni, a ubrany był tak, że mężczyzna na jego widok zadrżał z zimna. Dzieciak nosił na sobie tylko proste, szarawe ubranie bez żadnego porządnego okrycia. Panujący mróz i przejmująca wilgoć najwyraźniej nie robiły na nim żadnego wrażenia.

— Czego chcesz? Nie znam cię! To jest lokal dla stałych bywalców i nic tu po takich, jak ty - powiedział niegrzecznie, przeżuwając coś w ustach. Wyglądało to jak karaluch.

— Jestem umówiony — odburknął mężczyzna.

— Niby z kim, hę?

— Z kobietą.

— To pomyliłeś miejsce. Burdel jest na drugim końcu osady, tu wstęp jest tylko dla takich, co mają jakiś ważny interes. Chcesz się napić, idź gdzie indziej. My nie lubimy tu obcych.

— Ta kobieta ma białe włosy — wyjaśnił.

Chłopak przyjrzał się mu dokładniej i wyprostował plecy, jakby przeszedł go nagły dreszcz strachu lub obrzydzenia, a może i obu tych rzeczy na raz.

— Wchodź w takim razie. Tylko nie gap mi się na ludzi — ostrzegł. — Bo są tu tacy, co tego bardzo nie lubią i można niechcący oberwać. Za twoje kłopoty ja nie odpowiadam. Nawet przed nią.

Mężczyzna kiwnął głową na znak, że zrozumiał.

Chłopak otworzył drzwi szerzej i ich oczom ukazała się spora, dobrze oświetlona sala wypełniona po brzegi ludźmi. Światło i gwar zalały zmysły mężczyzny tak, że musiał na chwile zmrużyć powieki.

Stoły w pomieszczeniu, jak wszystko na Rubieżach, zbite były z metalowych płacht, a siedzenia stanowiły skrzynie pozostałe po różnych towarach. Różniły się kształtem, kolorem i solidnością, ale wszystkie były tak samo szpetne, jak i nieprzystosowane do swojej nowej funkcji. W jednych przewożono niegdyś cukier i mąkę w innych zaś uran. Ważni bywalcy dostawali te wyższe i wygodniejsze, a zarazem mniej radioaktywne.

Kilka osób przerwało grę w karty i uniosło wzrok, gdy człowiek w brązowym płaszczu wszedł do sali. Widząc jednak, że chłopak prowadzi go na drugi koniec izby, natychmiast wrócili oni do poprzednich rozrywek oraz ważkich rozmów na temat cen, sojuszy i potencjalnych ofert pracy.

Chłopak i mężczyzna minęli prowizoryczną ladę i przeszli przez kolejne drzwi do niewielkiego, lecz zarazem dużo ładniejszego pokoju.

Chociaż podłogą było dalej błotniste klepisko, to wybudowano tu całkiem porządny kominek, w którym płonął przyjemny ogień, a ponieważ nie czuć było wstrętnego zapachu ropy, musiano palić w nim drewnem. Jak na warunki panujące na Rubieży był to wyjątkowy luksus, tym bardziej że w powietrzu dawało się wyczuć aromaty wiśni i orzecha. Świeża, intensywna woń drzewa łączyła się z delikatnym zapachem podwędzanej słodkości. Również stół i ława były drewniane, okryte futrem i grubą czerwoną tkaniną.

Na ławie siedziała blada kobieta. Miała może ze trzydzieści lat, pociągłą twarz, niebieskie oczy, prawie białe włosy i podłużne, pełne usta jednak w jej pięknej postaci krył się jakiś dziwny rys przewrotności.

Izabela pochylała się teraz nad stołem, tak że jej wydatny biust prawie dotykał blatu. Pomiędzy jej piersiami rytmicznie kołysał się mały medalik. Trzymała w dłoni trójkątny fragment tkaniny wypełniony białym proszkiem, z którego usypywała właśnie trzy równe kreski. Była tak pochłonięta wykonywaną czynnością, że nawet nie spojrzała na przybyłego właśnie gościa.

Mężczyzna zerknął na medalik nieco zachłannie i niecierpliwie przestąpił z nogi na nogę. Usłyszał za sobą zamykanie drzwi sugerujące, że chłopak najwyraźniej postanowił się ulotnić.

— No proszę, czyli to jednak prawda — odezwała się kpiąco Izabela, wciąż nie unosząc wzorku.

— Mam wiadomość dla twojej pani — odpowiedział.

Izabela oderwała się od swojego zajęcia i uniosła głowę. Uśmiechnęła się, rozciągając swoje pełne usta.

— Nie lubisz tracić czasu, prawda? — powiedziała, wskazując mu dłonią miejsce naprzeciwko siebie.

Posłusznie usiadł.

— Tak dla twojej wiadomości, gnido z Junony, ja nie mam żadnej pani. W przeciwieństwie do was nie jestem niczyim niewolnikiem. Myślicie, że macie u stóp cały świat, a w rzeczywistości jesteście tylko towarem. Takim samym jak ten na stole. Można was używać wedle woli... Ale wiem, o kim mówisz — dodała.

Kobieta wzięła proszek w dwa palce i położyła go sobie na języku. Przez sekundę niemo wpatrywała się w twarz siedzącego naprzeciw niej mężczyzny.

— I za co im płacę? — skomentowała wreszcie i jednym płynnym ruchem dłoni strząsnęła cały znajdujący się na stole proszek na ziemię. — Pogadam sobie z nimi później... Oj tak, pogadam.

Przekręciła zalotnie głową, chcąc rozluźnić kark.

Izabela nie miała nazwiska. Zawsze nazywano ją panną Izabelą. Gdzie przylgnęło do niej to głupie określenie, nikt nie miał pojęcia. Można było o niej powiedzieć wszystko, ale z pewnością nie miała w sobie nic z panny. Nie było w niej nawet grama niewinności. Była dojrzała jak czerwone czereśnie, piękna, pociągająca i pełna jakieś wyczuwalnej brutalności połączonej z namiętnością. Jej całą drapieżną kobiecość podkreślały teraz czerwone sukna i jasne futra, na których siedziała. Można było przysiąc, że lód zakochał się w ogniu i tak zrodziła się Izabela. Tak samo, jak płonący w niej płomień umiała jednak boleśnie sparzyć.

— No to, czego się napijemy? — zapytała nagle, zmieniając ton rozmowy.

— Koniaku — wydusił z siebie.

— Cholerny Junończyk nie pije byle czego, co?

Izabela podeszła do srebrzonej szafeczki, umieszczonej za jej plecami i ozdobionej ażurowym wzorem w kształcie wijących się węży. Stuknęła kilka razy paznokciem w miękką obudowę pod rzeźbieniem i po chwili trzymała w ręku dwa szerokie kieliszki na cienkiej nóżce, wypełnione parującym alkoholem. Jeden postawiła sobie, drugi podała gościowi i ponownie usiadła. Większą zawartość swojego kieliszka opróżniła dwoma szybkimi ruchami. Mężczyzna, zanim w ogóle raczył się napić, sprawdził aromat i ogrzał kieliszek w dłoni.

— To, czego Rubieżom można pozazdrościć to dostępu do takich trunków — orzekł. — Na Junonie ten gatunek kosztuje majątek.

— Widzę, że znasz się na tym.

— Trochę — skłamał.

— To sprzedaje się najlepiej. Na rynku jest duże zapotrzebowanie, a ja dbam o jakość moich usług. Makówka — tu wskazała rozsypany na podłodze biały proszek — idzie niestety nieco gorzej. Nie ma się co dziwić, skoro próbują mi wepchnąć taki chłam. Mogę sobie z tego, co najwyżej upiec chlebek.

Mężczyzna podniósł kieliszek i upił kolejny łyk. Nawet się nie wzdrygnął, chociaż alkohol był ciepławy. Przyzwyczajony do goryczy zawsze umiał wyłapać w niej słodkie, owocowe lub orzechowe nuty.

Izabela tymczasem wpatrywała się w niego, uśmiechając się podejrzanie.

— Nigdy z nikim bym się nie założyła, że będę gościła w moich skromnych progach kogoś związanego z Panią Miast. Nie dałabym za taki zakład złamanej majoriny. A jednak proszę. Oto i jest, sam słynny Filip Seymer. Nie ma chyba zbyt wielu takich jak ty, co? — zapytała, wstając z ławy, by oprzeć się biodrem o blat stołu. — Dziwne, że w ogóle żyjesz, bo Ona zwykle po sobie sprząta, gdy tacy nie są już potrzebni. A ty ponoć już nie jesteś...

— Jak widzisz, żyję i mam się dobrze. Może po prostu przejdziemy do interesów? - zaproponował oschle Filip.

— Skoro musimy — westchnęła Izabela i ponownie usiadła na ławie.

Seymer wyciągnął z wewnętrznej kieszeni swojego płaszcza drobny, owalny przedmiot i podał go Izabeli. Wyglądał, jak srebrny zwój, chociaż był zdecydowanie mniejszy niż swojego archaicznego pierwowzoru. Napędzany własnym, prawie niewyczerpalnym źródłem energii, połyskiwał księżycowym światłem. Kobieta złapała go i rozciągnęła szybkim ruchem w przeciwne strony, tak że stworzył dwie części. W powietrzu pomiędzy nimi ukazał się hologram z przepływającymi znakami.

— Klucz? — zapytała.

— Deus.

— Dam radę go odczytać?

— Taka była umowa.

— Jeszcze nie ma żadnej umowy. Najpierw sama muszę ocenić, ile to jest warte — oświadczyła dobitnie.

Filip kiwną głową na znak zgody.

— Deus — powiedziała Izabela.

Przepływające cyfry ułożyły się w zwarty tekst. Izabela przez chwilę czytała informacje umieszczone w zwoju, które zastygły niczym ciepły wosk wpadający do wody. Można było za nie chwycić i obracać je na wszystkie strony.

— Deus — powiedziała ponownie, a tekst znów zamienił się w płynące, nieuchwytne znaki.

Jej wzrok podążał za symbolami przez kilka sekund, po czym zwinęła srebrny przedmiot i ten natychmiast, jakimś cudem zniknął w jej rękach.

— Informacje same w sobie może nie są warte takiej ceny, przynajmniej nie dla mnie, ale jeśli jest tak, jak to przedstawiasz, to się zgadzam. Nie lubię takich skomplikowanych umów, tyle tu rzeczy może się zwyczajnie wywalić... No ale trudno. Zaryzykuję — wzruszyła ramionami. - Robię to tylko dla Eleonory, wiedz o tym. Gdyby to nie ona mnie prosiła...

— Teraz twoja kolej — odezwał się Filip.

Izabela z dużą niechęcią zdjęła sobie z szyi medalion z dziwnymi znakami. Wyglądał jak niewielki płaski fragment czarnego, obtłuczonego węgla. Nie sypał się i nie zostawiał brudnych plam na dłoniach jak prawdziwy minerał, a na jego powierzchni widniały przeplatające się spiralnie sekwencje cyfr. Było to coś w rodzaju nośnika danych. Niekompletna płyta służąca do odczytu. Przesunęła go po stoliku w kierunku mężczyzny.

— Nie oddaję go, tylko przekazuję w dzierżawę. Masz znaleźć brakujący fragment. Pamiętaj, że ten przedmiot jest dla mnie cholernie ważny, a jeśli stanie się coś złego, to znajdę cię i nie będzie nam już tak przyjemnie, jak teraz. Rubieże to ostatni wolny naród i sól w oku Pani Miast. Skoro ona nas nie dorwała, to ty też nie dasz rady, nie próbuj mnie oszukać. Pamiętam pewną nizzarycką modlitwę, której nauczył mnie mój ojciec: Gdy wpadniesz w przepaść, nie bój się spaść, lecz trwaj w pokorze, zaufaj Pani, bo z otchłani usłyszy twój szept. W jej sercu podążysz na spotkanie Stwórcy. Dzisiaj wiem, że nie była modlitwa, tylko groźba. Jedynie groźby naprawdę działają.

— Coś mi sugerujesz?

— Po prostu ci nie ufam.

— Więc coś nas jednak łączy.

— Rzeczywiście jesteś tak uroczy, jak opisywała to Eleonora. Powiedz mi w takim razie, jak zamierzasz zrobić w kilka miesięcy coś, czego mi nie udało się osiągnąć przez dziesięć cholernych lat? Umiem wymuszać zeznania, to nie jest nic trudnego, każdy w końcu zaczyna mi śpiewać. Zresztą ty, piesek Pani Miast, najlepiej powinieneś wiedzieć, jak to działa. Jak chcesz dokonać czegoś, czego ja nie zdołałam?

— Może po prostu jestem od ciebie lepszy? — odpowiedział krótko i bezczelnie.

Izabela zaśmiała się głośno i perliście, odchylając głowę do tyłu.

— Zobaczymy —  stwierdziła, zerkając mu w oczy. — Lepiej, żeby ci się udało. Bo uwierz mi, dosięgnę cię nawet na Junonie.

— Nie musimy sobie grozić, dopiero się poznaliśmy — odparował Filip, zakładając ręce na piersi. — Chwilowo mamy sobie coś lepszego do zaoferowania.

Seymer miał wrażenie, że Izabela ocenia go teraz zupełnie pod innym kątem. Pochyliła się w jego kierunku, kładąc rękę na blacie i zupełnie nieprzypadkowo ukazała mu zdecydowanie większy fragment swojej kobiecości, niż on na to zasługiwał.

Idealnie piękna, w wyraźny sposób składała mu teraz ofertę. Filip był pewien, że wystarczyłoby jedno właściwie wypowiedziane zdanie, zdradzające jego zainteresowanie, a rozgrzałoby go coś więcej niż koniak i ciepło bijące z kominka. Musiał przyznać, że Izabela była pociągająca, ale nie zamierzał dać się pożreć komuś takiemu.

Kojarzyła mu się z modliszką. Pożałował swojego komentarza, z którego wyciągnęła zupełnie błędne wnioski. Po tej krótkiej rozmowie zrozumiał, że wszystkie plotki, mówiące o tym, że jest stuknięta, są zwyczajnie prawdziwe. Przez chwilę po prostu przyglądał się jej kształtom i jasnym źrenicom, po czym pod naporem przeszywającego go głodnego spojrzenia, wzdrygnął się.

Odwrócił twarz w kierunku kominka, opierając się pokusie i udał, że taka zabawa, zupełnie go nie interesuje.

Izabela ponownie zaśmiała się, tym razem, prawie że z politowaniem. Filip spojrzał na wesoły ogień, w którym teraz dla odmiany zaczął wyczuwać nuty wanilii.

— Mogę zapytać, skąd na tej cuchnącej planetoidzie wzięłaś drewno?

Kominek prawdopodobnie miał wbudowany porządny mechanizm zasilający i drewno samo się uzupełniało. Izabela musiała mieć całkiem pokaźną kolekcję ekskluzywnych szczap z różnych zakątków Układu, skoro tak prędko zmienił się zapach. Ona również przez chwilę patrzyła na tańczące płomienie.

Filip z przykrością pomyślał o tym, że będzie zaraz musiał stąd wyjść, porzucając przyjemne otoczenie i towarzystwo kobiety dla błota, surowizny i stęchłej wilgoci. Zaczynał trochę żałować, że jednak nie skorzystał z jej propozycji.

— Zapytać możesz, ja niekoniecznie muszę ci odpowiadać. No to jak będzie? Wychodzisz, czy chcesz coś jeszcze? - powiedziała.

— Potrzebuję zakupić dziesięć butelek destylowanego eatonu.

— A więc jednak lubisz się czasem pobawić!— prawie radośnie zakrzyknęła Izabela. — No... Porządny, kulturalny człowieku, wiesz, że na Junonie nalewka z makówki jest, jakby to powiedzieć, nielegalna?

— Muszę jakoś wyjaśnić moją obecność tutaj, gdyby została zauważona. To idealny pretekst.

— Może to i ma jakiś sens — westchnęła.

— Więc jak? Transakcję możemy załatwić od razu.

— Co powiesz na cenę rynkową? I tak na tym zyskasz, bo, na Junonie sprzedasz to z dużą prowizją, a chodzi przecież tylko o to, żebyś nie stracił.

— Zgadzam się na wszystko — powiedział i od razu ugryzł się w język. Przy Izabeli trzeba było uważać na takie stwierdzenia.

Na szczęście tym razem kobieta nie rzuciła żadnego komentarza, po prostu wstała i otworzyła drzwi. Krzyknęła na kogoś, wydając polecenie. Po kilku minutach zupełnej ciszy, w pokoju pojawił się ten sam chłopak, który wpuścił Filipa do speluny.

Niósł małą skrzyneczkę, przypominającą zamkniętą pozytywkę. Izabela otworzyła skrzynkę i wypełnione lustrem wnętrze wyświetliło hologramową, wirującą w tańcu baletnicę, wygrywając jednocześnie fragment „Dziadka do orzechów". Kobieta podważyła paznokciem dolną płytkę lustra. Znajdowało się pod nią dziesięć maleńkich buteleczek. Przeliczyła je dokładnie i podała Seymerowi. Obejrzał zawartość i bez słowa schował pozytywkę do kieszeni płaszcza.

— Nie jesteś już potrzebny — Izabela fuknęła na chłopaka, który najwyraźniej zapomniał, że dawno temu powinien zniknąć.

Chłopak oderwał wreszcie wzrok od małej baletnicy i czmychnął, zamykając z trzaskiem drzwi.

— Rozumiem, że wracasz moim statkiem? Zapłatę przekażesz w takim razie kapitanowi, zanim wysiądziesz — oznajmiła Izabela, nie czekając na odpowiedź.

— Oczywiście. Do zobaczenia, panno Izabelo — powiedział Seymer, wstając.

Izabela tylko machnęła ręką, jakby strząsała muchę. Filip wyszedł, nie patrząc już na nią. Spotkanie było krótkie, lecz w jego ocenie wszystko wypadło dość dobrze. Miał to, po co przyjechał. Zacisnął mocno mały medalionik w dłoni i ukrył go dokładnie.

Gdy znalazł się ponownie w szerokiej izbie, przewędrował wzrokiem po sali. Chwilę zajęło mu przyzwyczajenie się do intensywnego żółtego światła i panującego tu zaduchu. Dopiero teraz, gdy zanikł słodki aromat wanilii, w jego nozdrza ponownie uderzył zapach wilgoci, alkoholu, brudu i męskiego potu. Wzdrygnął się z niesmakiem, marszcząc usta.

W odległym kącie izby zauważył chłopca na posyłki, który wyraźnie wpatrywał się w niego, czekając jakby w pogotowiu. Jego ręka nieznacznie poruszyła się i drgnęła. Filip bezbłędnie rozpoznał umówiony sygnał, nie wiedział jedynie, do kogo był on skierowany. Gdy dzieciak wreszcie napotkał wzrok Filipa, gwałtownie odwrócił głowę w innym kierunku, upewniając go, że coś jest bardzo nie tak.

Seymer natychmiast zrozumiał, nie wszystko poszło tak gładko, jak sobie to wyobrażał zaledwie kilka sekund wcześniej. Miał kłopoty. Pytanie tylko jak duże.

Szybko przeszedł przez salę wypełnioną ludźmi, zanim ktoś zdążył zareagować i wyszedł na zewnątrz. Założył kaptur na głowę i stał kilka sekund w progu. Znowu ogarnęło go nieprzyjemne uczucie zimna i wilgoci. Ruszył prędko szybkim, sprężystym krokiem w kierunku portu, modląc się, by ponownie się nie poślizgnąć.

Poczuł, jak sekundę później oblepia go cuchnący szron i zatęchłe powietrze dostaje się do jego płuc, ale tym razem nie miał czasu skupiać się na swoich doznania. Musiał upewnić się, że jest sam i nikt go nie śledzi, jednak w warunkach, panujących na Rubieży nie było to takie proste. Problemem były puste ulice i panująca wszędzie, mniejsza lub większa ciemność, przełamywana jedynie przez blask gwiazd i nikłe światło z głębi nędznych domostw.

Informacje, które Filip nie bez narażenia zdobył, przekazał w najbezpieczniejszy z możliwych sposobów - poza siecią. A przynajmniej wydawał mu się on najbezpieczniejszy... Dotąd miał zresztą solidne podstawy, by tak sądzić.

Maszynę można było oszukać, ale człowieka należało najpierw znaleźć, przekupić, zaoferować mu współpracę lub zwyczajnie go zabić, co od razu wszystko komplikowało. Ważne informacje, które nie powinny ujrzeć światła dziennego, zawsze przewozili więc sprawdzeni kurierzy, którzy często zmieniali się w drodze. Był to sposób niezwykle przestarzały, ale w miarę godny zaufania.

Filip stwierdził w myślach, że od czasów starożytnych nie zmieniło się nic. Dawni władcy wysyłali potajemnie rozkazy na papierze, zalakowane i ukryte w szkatułach lub zaszyte w rękawach. Teraz było tak samo, inaczej tylko wyglądał papier, laka i szkatułki. Rękawy pozostały te same.

Seymer rozejrzał się, zerknął za siebie i będąc pewnym, że zauważa jakiś ruch, podjął szybką decyzję. Stawka niestety była zbyt wielka, by można było inaczej to rozegrać. Jeśli rzeczywiście miał ogon, wolał załatwić wszystko po swojemu. I najlepiej bez świadków.

Skręcił gwałtownie w lewo, obierając drogę wprost do cmentarzyska wraków.

Po niedługiej chwili ścieżka zaczęła się kończyć, a przed Seymerem wyrósł za to wielki, pusty, pogruchotany szkielet przestarzałego okrętu wojennego. Musiał leżeć tu od lat, może nawet setek lat i już dawno temu wyciągnięto z niego wszystkie przydatne przedmioty. Teraz tylko straszył, ale dla Seymera i tak był przydatny. Wypolerowane ostre płachty stali pokrywające kadłub, działały niczym lustro, w których pomimo ciemności przy odrobinie szczęście można było dostrzec ruch za swoimi plecami, a leżący wszędzie fragmenty żelastwa, nie tłumiły cudzych kroków tak dobrze, jak błoto.

Filip szybko upewnił się, że niestety jego obawy były w pełni uzasadnione. Najpierw zaalarmował go hałas, jakby ktoś uderzył o jakiś przedmiot, a chwilę później dostrzegł w odbiciu dwie postacie majaczące w tle. Trzymały się dość blisko, próbując za wszelką cenę nie dać mu uciec.

W głębi tego labiryntu pokruszonej stali z pewnością łatwo było skręcić kark, ale Filip nie zamierzał iść dalej. Przystanął i czekał. Teraz wszystko zależało już od rozwoju sytuacji.

Seymer miał wrażenie, jakby wyższy z dwóch cieni nieco się wahał. Namyślił się jednak najwyraźniej, bo po kilku sekundach zdecydował się ruszyć.

Filip wyrzucił z siebie przekleństwo. Poniekąd liczył trochę na to, że spanikują i odpuszczą sobie. Niestety najwyraźniej nie tym razem...

Wkrótce napastnicy stali się bardziej widoczni i Filip, aż zaniemówił z wrażenia na widok podobnej bezczelności.

Pierwszym był po prostu chłopiec z gospody zaś drugi, ewidentnie musiał być Junończykiem. Seymer natychmiast rozpoznał ten biały, niepasujący do Rubieży strój: cienkie lniane spodnie, jasna toga i biały płaszcz z wielowarstwowym kapturem, kuły w oczy nawet tutaj, chociaż biel stroju została dawno złamana przez pył, błoto i bród. Taki strój nadawał się na spacer w piaskowej burzy, ale nie na ziąb Rubieży. To wszystko oznaczało jednak poważniejsze kłopoty.

Człowiek zrównał się wreszcie z Filipem, tak że obaj widzieli się teraz doskonale. Mężczyzna był wysoki, ciemnoskóry i dobrze zbudowany, z pewnością również silny. Położył rękę na piersi i skłonił się lekko.

- Witaj bracie - rzekł w taki sposób, jakby właśnie spotkał się z Seymerem nie wśród martwych statków, lecz na rybnym targu.

Filip nie odwzajemnił ukłonu i zamiast tego wyprostował się sztywno.

- Nie jestem twoim bratem. Czego chcesz? I jakim cudem nie odstrzelił cię jeszcze nikt z ludzi Izabeli? Nie wiesz, że nie lubi się tutaj Junończyków? - skomentował Seymer, patrząc z pogardą na brudny, niegdyś biały, strój nieznajomego.

- Czemu mieliby załatwić zwykłego kupca? - mężczyzna rozłożył ręce w niewinnym geście, odsłaniając się jednak tak, że Seymer musiał spostrzec zamocowaną u jego pasa broń i lekko zaokrąglony tytanowy nóż - Ja zawsze dobrze płacę i nikomu nie sprawiam kłopotów.

- Czyli co? Zgubiłeś drogę, idąc za mną aż tutaj? Czym niby handlujesz?

- Drewnem - odpowiedział krótko. - Pani tej planetki ma swoje wymagania, którym nie łatwo jest sprostać. Nie każdy chce współpracować z takimi jak ona.

- Ja nic nie sprzedaję. Jeśli zabrakło ci drobnych na wymianę, trzeba było zapytać w porcie.

- A jednak słyszałem, że i ty dobiłeś niezłego targu - stwierdził ciemnoskóry mężczyzna, pochodząc jeszcze bliżej.

- Chcesz mnie okraść dla dziesięciu butelek eatonu? O to ci chodzi? Musi ci bardzo kiepsko iść w interesach...

- Wręcz przeciwnie - zaprzeczył człowiek. - Nie co dzień jednak widzi się tu innego Junończyka. Poznałem cię, słyszę twój akcent... Jestem ciekaw, co cię sprowadza w te strony... Bardzo jestem ciekaw.

- To tajemnica handlowa - zakpił Filip.

Człowiek zmrużył oczy, w taki sposób, że przypominał teraz węża, a jego niewielki krótki nos jeszcze bardziej potęgował to wrażenie.

- A jeśli powiem ci, że zakon i nasza Pani życzą sobie wiedzieć, co dostałeś od Izabeli i co tu robisz?

- Aaa... Wreszcie zaczynamy sensownie rozmawiać. Nasza Pani... - odpowiedział Filip z nieukrywaną nienawiścią w głosie. - Mam w dupie naszą Panią i ciebie również. Jesteś pieprzonym Okiem, ale co gorsza, nawet się z tym nie kryjesz. Jesteś więc albo bardzo dobry i nie boisz się, albo zwyczajnie nie zależy ci na życiu.

Filip splunął na ziemię i rozłożył ręce, pokazując, że i on nie ma nic do ukrycia. W przeciwieństwie do mężczyzny nie nosił żadnej broni.

- Niezbyt to honorowe dla Nizzaryty, co? Nie łatwo jest zabić bezbronnego. Co powiesz na taki handel? - powiedział Seymer cofając się o kilka kroków.

- Tak więc chcesz to rozegrać? Wyzywasz mnie? - zapytał mężczyzna z pewnością i zadowoleniem w głosie. - Zgoda. Mogę wziąć sobie sam, to co zabrałeś.

Nizzaryta skinął na chłopaka, który rzucił w kierunku Filipa niewielki nóż.

- Teraz już nie jesteś bezbronny - orzekł i wskazał dłonią leżące przed Seymerem nieduże ostrze.

- Wspaniale. Ale to i nie ma znaczenia - powiedział Filip, wciąż nie podnosząc z ziemi noża.

Nizzaryta spojrzał na niego z lekkim zdziwieniem.

- Nawet jeśli nie podniesiesz broni, mogę cię zabić. Twój wybór - odrzekł po chwili namysłu, przybierając postawę do ataku.

- Nie rozumiesz... To ty wciąż jesteś bezbronny... wobec mnie.

Seymer prędko przykucnął i jednocześnie uniósł prawą rękę.

W jednej sekundzie zrobiło się cicho niewiarygodnie cicho. Nawet zabarwiona ciemnym błotem woda przestała kapać z topniejącego lodu, a ostre, przesycone zapachem stali powietrze, stało się jeszcze cięższe od czegoś w rodzaju elektrycznych wyładowań, jak dzieje się to zwykle na krótką chwilę przed mającą nastąpić gwałtowną burzą.

Filipa słuchała materia. Mógł dowolnie formować ciała, które znajdowały się w zasięgu jego wzroku. Samotny, ostry fragment jakiegoś wraku poszybował w górę, po czym na jedno skinięcie ręki Filipa z niewiarygodną prędkością przeciął Nizzarytę na pół.

Brudna szata pokryła się czerwienią świeżej krwi.

- Widzisz, przyjacielu - powiedział Filip, zerkając filozoficznie na trupa. - Szkoda, że twój Pan, kimkolwiek był, zapomniał ci wspomnieć, że jestem również konstruktorem...

Seymer odwrócił się na pięcie i podszedł do chłopaka, który nagle zamarł. Sparaliżowany widokiem, jedynie drżał, nie mogąc mówić, ani uciekać. Czuł na sobie ciepłą lepką ciecz o dziwnym kwaśnym zapachu. Rozbryzg krwi był na tyle duży, że kawałki swojego kompana, miał teraz na sobie.

- Za to ty pewnie chętnie odpowiesz mi na kilka pytań. Mam rację?

- Jasne... - wydusił z siebie dzieciak, ledwie poruszając ustami.

Prawie zsikał się ze strachu, patrząc w oczy człowieka, które nagle z niebieskich zmieniły się w szare. Nie wiedział, co przeraziło go bardziej. Nienaturalne źrenice mężczyzny, czy śmierć, której właśnie był świadkiem.

- Czemu na mnie czekaliście?

- Panie, ja przysięgam... błagam... My nie czekaliśmy na ciebie. Naprawdę, ja nic nie wiem... Nie wiedziałem...

- Nie wierzę ci - syknął Filip. - Skąd ten człowiek wiedział, że jestem z Junony? Jakim cudem mógł słyszeć mój akcent? Dlaczego ludzie Izabeli go nie zatrzymali? Mów! Skąd on mnie znał! Skąd?!

- Przysięgam! Przysięgam, że nie kłamię! - krzyknął chłopak z wyraźną paniką w głosie. - Miał dobry towar i ludzie Izabeli się zgodzili na wymianę! Panie... To prawda... Na matkę przysięgam, że dał nam drewno za alkohol. Izabela nie wie, bo towar poszedł na boku, inaczej wzięłaby procent...

- A ty? Donosisz Nizzarytom?

-Panie... ja... On mi tylko raz zapłacił. Teraz... Miałem przyjść, jeśli bym coś ciekawego usłyszał... A w gospodzie mówiono, że u Izabeli ktoś będzie. Ona rzadko w ogóle ma gości. Widziałem, że ci coś dała. Nie tylko pozytywkę... Nic więcej, nie mówiłem!

- Posłuchaj mnie, Nizzaryci Pani Miast wierzą, że w zaświatach istnieje specjalny krąg piekła dla zdrajców i donosicieli. Kiedyś pewnie obaj się tam spotkamy. Teraz pozwolę ci żyć, bo nie chcę zabijać dziecka, ale obiecuję ci, że bardzo szybko pozbędę się skrupułów, jeśli puścisz parę z gęby. A dowiem się o tym z pewnością. Rozumiesz, co mówię?

- Tak, panie. Tak. Będę cicho. Nic nie powiem. - wysapał chłopak.

- Świetnie. Trzymam cię za słowo.

Filip nie zaszczycił go już więcej spojrzeniem, wyminął go i po własnych śladach niespiesznym krokiem oddalił się w kierunku miasta.

Był wściekły. Na Rubieżach nie powinno być żadnych Oczu, a Pani Miast powinna być tam ślepa. Gdyby Nizzaryta był mądrzejszy i zamiast dać Filipowi się sprowokować i bezsensownie wszczynać walkę, doniósł gdzie trzeba, Seymer mógłby mieć poważne problemy.

Nie miał zresztą pewności, że tak się jeszcze nie stanie. Za darowanie życia chłopcu mógł sporo zapłacić, ale trudno. Był sukinsynem, to prawda, jednak pozostało mu jeszcze kilka zasad, a jedna z nich brzmiała: żadnego zabijania dzieci.

Filip nie wrócił od razu do osady. Po kilku krokach przystanął i upewniwszy się, że jest sam, wyciągnął z kieszeni płaszcza zwykły, mały tytanowy scyzoryk oraz medalion, który dała mu Izabela. Zerwał łańcuszek i odrzucił go w błoto.

Jednym sprawnym ruchem przeciął sobie skórę na lewej dłoni w pobliżu zegarka, jakby chciał podciąć sobie żyły. Krew trysnęła na śliski lód. Seymer skrzywił się, ale schował nożyk do kieszeni, patrząc, jak osocze kapie na ziemię.

Drugim gestem wepchnął w otwartą ranę medalion Izabeli. Zasyczał z bólu i wymamrotał niezrozumiałe przekleństwo. Zacisnął rękę na nadgarstku, czując, jak jego własna krew rozmazuje się mu pod palcami. Zamknął oczy i wziął głęboki oddech. Ból zelżał, a krew przestała kapać na lód. Trzeba było być szybkim, inaczej po takim zabiegu zostawały blizny, ale wyglądało na to, że było w porządku. Rozwarł dłoń, którą ściskał ranę.

Nanity, te mikroskopijne maszyny, stanowiące dodatkowy zmysł konstruktora, odpowiedzialne za niezwykłe umiejętności Filipa i jednocześnie barwiące jego oczy na szaro, jak zwykle perfekcyjnie wykonały swoją robotę. Filip delikatnie przesunął palcami po skórze, upewniając się, że medalion nie wrósł mu się w żaden mięsień, ani w jakąś tkankę. Poruszył ręką, zaciskając i rozkurczając palce. Było w porządku.

Znał już siebie na tyle, że wiedział, że to najbezpieczniejszy sposób przewiezienia tak cennej rzeczy. Czegoś ukrytego pod skórą nie da rady zgubić ani nie ukradnie mu tego żadna przypadkowa panienka, chyba że razem z jego ręką. Najpierw musiałaby mu ją jednak odciąć, a to nie będzie takie proste.

W myślach stwierdził, że nie nadaje się już do czegoś takiego. Zawsze kończyło się w ten sam sposób, wracały wyrzuty i wspomnienia. Miał na to jedną metodę: wrażenia musiały być silniejsze od wspomnień, wtedy działało. Westchnął i ruszył ponownie w kierunku portu, żeby jak najszybciej opuścić to miejsce. Okazji do zabawy zamierzał poszukać gdzieś indziej, tam gdzie otoczenie nie będzie kojarzyć mu się z błotem, brudem i odorem śmierci.

Nienawidził Rubieży.

***

Chłopiec coraz bardziej odzyskiwał władze nad swoim ciałem. Gdy minął pierwszy szok, poruszył się i teraz naprawdę zaczął się bać.

Nie Filipa, który zniknął kilka minut temu w mroku, ale tego, że ludzie Izabeli dowiedzą się jakimś cudem o wszystkim, co zrobił. Mógł go spotkać los wcale nie lepszy od tego, który dotknął człowieka, z którego teraz zostało jedynie mięso na białym płótnie.

Dziwne, że nie pomyślał o tym wcześniej i nie zadał sobie pytania, co zrobi, jeśli im się nie uda. Nizzaryci byli przecież urodzonymi mordercami i nigdy, ale to przenigdy nie przegrywali, a już na pewno nie z człowiekiem, który nawet nie nosił przy sobie broni. To miał być dobry interes, ale okazał się fatalny w skutkach.

Gdyby był mądrzejszy, doniósłby Izabeli, że wśród jej gości kryje się zdrajca, ale niestety tak nie postąpił. W życiu nie przypuszczałby przecież, że trafi na konstruktora. Jedynym znanym konstruktorem na Rubieżach była sama Izabela, dlatego wszyscy tak się jej bali.

Z tej sytuacji było tylko jedno wyjście - ucieczka. Chłopiec znał planetoidę lepiej niż Filip i wiedział, że jeśli w niecałe dwie godziny przejdzie cmentarzysko wraków, to wkrótce znajdzie się w drugim porcie, gdzie zawsze brakowało rąk do pracy. Zanim ktoś w ogóle się zorientuje, że go nie ma, zdąży się zaciągnąć i poszybować daleko. W okolicy było pełno małych, dzikich planetek, gdzie stacjonowało zaledwie kilka przemytniczych statków, a tam już nikt się o niczym nie dowie. Poza tym... miał przecież pieniądze, które przekazał mu Nizzaryta. A reszta mogła być schowana gdzieś w kieszeni nieboszczyka. Cóż... Nie były już mu potrzebne.

Musiał się nieco przemóc, by obszukać to, co zostało z pechowego Nizzryty, ale końcowy efekt był dość zadowalający i lśniące blaszki, dzwoniły mu teraz satysfakcjonująco w uszach. Mógł ruszać dalej.

Wszedł do środka wielkiego wraku, drobnymi dłońmi chwytając się za śliskie i pordzewiałe stelaże. Poruszał się z wprawą i widać było, że nie robił tego po raz pierwszy. W labiryncie stalowych kolumn, płyt i rusztowań, gdzie się znalazł, trzeba było wędrować po omacku, ale dla znającego drogę, nie była to aż tak trudna sztuka i do pewnego momentu, wszystko szło nad wyraz gładko.

Kolejny wielki wrak, który znajdował się w połowie jego drogi do życia i wolności, w całości pokrywał niezidentyfikowany, sypki czarny pył. Statek zbudowano prawdopodobnie z jakiegoś dziwnego stopu, który najwyraźniej pod wpływem czasu oraz zimna, kruszył się i czerniał. Aby przedostać się dalej, należało wejść do pozostałości ładowni, pełnej zwisających łańcuchów, służących niegdyś do wspinania się na wyższe poziomy w razie awarii podnośników.

Zwykle zwisały nieruchomo na wzór stalowych słupów, teraz jednak kołysały się lekko, uderzając o siebie wzajemnie i wydając brzęczący dźwięk...

Chłopiec zatrzymał się na chwilę poważnie zaniepokojony. Otaczała go przecież jedynie ciemność, którą z rzadka rozjaśniało wypełnione gwiazdami niebo, zaglądające do wnętrza wraku przez dziurawe kadłuby - wokoło nie było żywej duszy. Powietrze było gęste, przesycone zapachem stali, ale tego dnia nie było tu żadnego wiatru.

Dzieciak wyciągnął przed siebie rękę, żeby sprawdzić, czy na pokładzie jednak nie ma przeciągu... Włoski na jego dłoni mimowolnie stanęły dęba. Żadnego powiewu, jedynie odgłos uderzających o siebie łańcuchów, rytmiczny i donośny.

Nagle z głębi pokładu wydobył się kolejny, niezidentyfikowany i dużo głośniejszy metaliczny pogłos. Skąd mógł się wziąć?

Na Rubieżach nie było dzikich zwierząt z wyjątkiem małych owadów, za to psy, koty czy konie, były bardzo drogie i służyły wyłącznie do towarzystwa. Na Rubieżach nie znajdowały żadnego zastosowania. Najpopularniejszym zwierzątkiem był więc karaluch. Ale karaluch nawet bardzo duży, nie wprawiał łańcuchów w drżenie i nie wydawał takich odgłosów.

Przecież nie było tu nikogo.

Nagle wszystko przycichło i słychać było tylko przyspieszony, pełen niepokoju oddech nastolatka.

Chłopiec przypomniał sobie o czymś innym. Pomyślał o legendach, opowiadanych przez starszych ludzi twierdzących, że na niektórych wrakach straszyło. Mieszkały tam duchy żołnierzy, którzy zginęli w trakcie walk lub katastrof. Może to one poruszyły łańcuchami? To był niewątpliwie bardzo stary statek... A martwych nie należało się bać, groźni byli tylko żywi. Jak Izabela...

Tymczasem z wnętrza zacienionego pokładu cicho wyłoniła się postać wielkości konia. Była niewątpliwie żywa, chociaż zdawała się jednocześnie martwa, przywodząca na myśl rozkład i śmierć.

Wyglądała jak błyszcząca owadziarka, lecz zarazem mocniej zbudowana, mniej smukła i o wiele masywniejsza. Jeśli ktoś mógłby teraz dostrzec poczwarę w ciemności, zauważyłby, że jej skóra, chociaż twarda i lepka od śluzu, jest jednocześnie nadgniła niczym zepsute, brązowe jabłko, a wnętrze pod nią intensywnie pulsuje, jak tłoczona przez żyły czerwona krew.

Istota poruszyła się powoli, prawie bezszelestnie wyciągając swoje długie, cienkie czarne łapy i rozchyliła delikatnie szczęki. W jej szpiczastym pysku nie było zębów, ale coś na kształt mocnej jak tytan jednolitej płytki, której wyłącznym zadaniem było miażdżyć i łamać kości.

W czaszce owadziarki błyszczały, bystre czerwone oczy, bardziej przypominające jednak miedź niż krew.

Chłopiec nie zauważył, nawet kiedy istota rzuciła się na niego. Jednym ruchem złamała mu kręgosłup i zaczęła pożerać jego ciało, konsumując każdą cześć. Pożerała go, jakby był suchym liściem, który stopniowo kruszyła bez najmniejszego wysiłku.

Chłopak dołączył do duchów na porzuconym statku. Nie zdążył krzyknąć ani wydobyć z siebie głosu. Czarna, obrzydliwa mara, wciągnęła to, co zostało jeszcze do zmiażdżenia w głąb labiryntu, wspinając się niczym pająk po zwisających łańcuchach i znowu statek był już tylko pustym wrakiem.

*tak wiem, na grafice oczy Filipa są brązowe - w "rzeczywistości" powinny być niebieskie.

Owadziarka - czyli pasożytnicza osa. Stworzenie nadające się spokojnie do filmu "Obcy".

Continue Reading

You'll Also Like

519K 31.4K 44
Ailith has had a secret crush on popular girl Holly since high school. When vampires kill everyone they ever knew, will Ailith finally get a chance t...
7.1M 366K 92
If dish soap, rutabagas, and firecrackers aren't an essential part of your zombie apocalypse kit, you better grab them now! Season 1 of The Virus Wit...
72K 6.8K 24
After a mysterious vehicle runs them off the road, Alex and his bandmates must fight for their lives to escape a vicious pack of wolves who bear unse...
8.9M 313K 26
Erika Lovet is used to being in the background, always in her sister's shadow. Since she was a child, her parents have always doted on Alice, have al...