AM 4:56

By wikamarlega

7.2K 1.4K 633

[zakończone] ❝Wpadłem, bo pomyślałem, że możesz czuć się trochę samotnie❞. Zamknięta w dwóch tygodniach histo... More

INTRO: PIERWSZA MIŁOŚĆ (nie chodzi o serial)
PIERWSZY PONIEDZIAŁEK
PIERWSZY WTOREK
PIERWSZA ŚRODA
PIERWSZY CZWARTEK
PIERWSZY PIĄTEK
PIERWSZA SOBOTA
PIERWSZA NIEDZIELA
DRUGI I OSTATNI PONIEDZIAŁEK
DRUGI I OSTATNI WTOREK
DRUGA I OSTATNIA ŚRODA
DRUGI I OSTATNI CZWARTEK
DRUGI I OSTATNI PIĄTEK
DRUGA I OSTATNIA NIEDZIELA

DRUGA I OSTATNIA SOBOTA

259 69 33
By wikamarlega




Sobota to jeden wielki paradoks.

Jonaszek jak zwykle odwiedza mnie cztery minuty przed piątą, a ja mogę zaproponować mu jedynie zimną pizzę i tanie, ukraińskie papierosy od Jaśka, których smak siedemnastolatek porównuje do wyjątkowo ohydnej dętki rowerowej. Na pytanie, skąd wie, jak smakują owe dętki, chłopak przewraca oczami i odpowiada:

— Brakuje ci wyobraźni, Harry Zachary. Jak masz tworzyć dobre piosenki, skoro nawet nie wiesz, jak smakuje dętka od roweru?

Po tych słowach na nowo przewraca oczami, zbyt teatralnie, a potem podchodzi do wieży z płytami. Lubi się przy niej kręcić, a potem włączać cokolwiek, na co ma ochotę, bez konsultowania tego ze zmęczonym o tak wczesnej porze Zachariaszem. Teraz wybiera tą, której okładkę zna aż za dobrze — „Dos!" od, rzecz jasna, Green Day. Mam ochotę wyrzucić go przez okno, zanim jakakolwiek muzyka zacznie wydostawać się z moich głośników.

— Nie możesz iść do siebie i wrócić później? — pytam go około piątej piętnaście, kiedy Jonaszek próbuje poradzić sobie z obsłużeniem radiomagnetofonu. Trochę przy tym przeklina i robi brzydkie miny, na które nawet nie chcę patrzeć. — Mówię serio. Jest sobota, a ja chcę się wreszcie wyspać. Przyjdź o dwunastej jak normalny człowiek.

— Kiedy ja próbuję ci pomóc!

— Pomóc? W jaki sposób?

— Zabawię cię — odpowiada, przeskakując po kolejnych utworach na płycie. — To już nasz przedostatni dzień, powinniśmy więc zrobić dziś coś szalonego!

Nie muszę nawet pytać go, co dokładnie ma na myśli. Piosenka, którą wybiera, jest zbyt oczywista.

— Nie...

Kiedy słyszę melodię Fuck Time, parskam pod nosem i przecieram twarz dłońmi. Teraz pozostaje mi już tylko oglądać karykaturalny występ, mający kojarzyć się prawdopodobnie ze striptizem, choć we mnie zamiast ekscytacji wywołuje on jedynie zdławiony śmiech. Zastanawiam się, jakim cudem nie mam go jeszcze dość i jak długo będę musiał dochodzić do siebie, kiedy już w końcu wyjedzie. Jest sobota, zapomnienie odwiedzi nas już jutro. To znaczy, nie wiem, czy mnie. Jestem już niemal pewien, że jedyne, co dostanę na pożegnanie, to jeszcze większy smutek i jeszcze bardziej dojmującą samotność.

Jest mi niewyobrażalnie zimno, tak zimno, że nie mam nawet energii, aby się wzdrygać czy szczękać zębami. Skostniały mi wszystkie palce, zwłaszcza u prawej ręki, którą z ogromną trudnością sięgam po kolejnego papierosa. Skoro i tak już nie pójdę spać — nie, żebym w ogóle łudził się, że tak będzie — to równie dobrze mogę się zakopcić na śmierć. Może mnie to trochę rozgrzeje, może odejmie lodu z moich warg.

Na wypadek, gdyby Jonaszek wpadł na pomysł, by podczas swojego pokazu podejść do mnie i usiąść mi na kolanach, podnoszę się z kanapy i zmierzam ku wyjściu z salonu. Nie opuszczam jednak pomieszczenia. Zatrzymuję w progu i opieram się ramieniem o futrynę. To bezpieczne miejsce, takie, skąd szybko mogę się ewakuować. Nie wziąłem ze sobą popielniczki, więc godzę się z tym, że wybrudzę popiołem podłogę.

Jak na wczesną piątą rano, muzyka jest zbyt głośna, ale Jonaszek nie zamierza bynajmniej jej ściszać. Częstuje się jeszcze jednym kawałkiem zimnej, gumowatej pizzy i zaczyna siłować się z rozciągniętą koszulką, którą chce jak najprędzej z siebie zdjąć. Podczas pozbywania się pierwszej części ubioru, staje bosą stopą na pudełko zapałek zalegających na wykładzinie i syczy niepocieszony, kopiąc winowajcę bólu pod ciemnozieloną kanapę. I tak zresztą nigdy nie umiał obsługiwać się z zapałkami. Do tej pory używał ich tylko do pisania swoich artystycznych haseł.

Oh baby, baby, it's fuck time! — śpiewa, w międzyczasie żując pizzę i kołysząc biodrami, podczas gdy jego palce już zabierają się za rozsuwanie lekko zacinającego się rozporka.

A ja po prostu stoję. Wciąż w tym samym miejscu, oparty o obdrapaną futrynę, z papierosem między palcami prawej ręki i ze zmarszczkami na czole, które tworzą się od ciągłego krzywienia się na to, co robi basałyk. Nie mam pojęcia, czy powinienem cokolwiek mówić, skoro Jonaszek i tak robi zawsze to, co mu się żywnie podoba. Przychodzi do mnie o piątej, zajada się pizzą najgorszego sortu i najtańszej firmy oraz praktykuje ekshibicjonizm, choć kaloryfery w moim mieszkaniu tej zimy nie były rozkręcone nawet na pięć minut.

Śpiewanie, rozbieranie się, jedzenie pizzy i kręcenie biodrami jednocześnie jest szczytem możliwości Jonaszka, który musiał jeszcze stracić równowagę przy ściąganiu spodni, połknąć źle kawałek jedzenia i zafałszować podczas linijki „there's nothing left to say, yeah". Mimo wszystko wciąż trzyma się dzielnie i daje z siebie wszystko, zachowując się co najmniej, jakby był samym Armstrongiem.

To najdziwniejszy, a zarazem najciekawszy pokaz, jaki w życiu oglądałem. Zachowuję się tak, jakbym był oburzony, zniesmaczony wręcz, ale nie potrafię oderwać wzroku. W tych pląsach jest coś pociesznego, a chyba wolę, gdy Jonaszek się wydurnia niż gdy jest o krok od zmoczenia policzków łzami. Tak, zdecydowanie wolę tę pierwszą opcję.

— Uspokój się, bo się w końcu zakrztusisz — wzdycham, choć nie sądzę nawet, by on mnie słuchał. Jonaszek jest bowiem zbyt zajęty obnażaniem, objadaniem i wygłupianiem się do swojej ulubionej piosenki Green Day — tak mi się wydaje, że to jego ulubiona piosenka, ale takiej informacji nie znalazłem w scenariuszu. Ja mam tylko na niego patrzeć. Być może nawet go pożądać, choć bardziej myślę o zdzieleniu go po raz kolejny po głowie.

Utwór się kończy, Jonaszek gubi wszystkie ubrania oprócz bielizny, a pizza, którą trzymał w ręku, w całości znika, zostawiając za sobą jedynie kilka okruszków na dywanie. Wtedy też Jonaszek wzrusza ramionami i uśmiecha się szeroko, wyglądając trochę jak dziecko, które nabroiło, a nie gorący towar, którym prawdopodobnie ma teraz być. Miewam wobec niego coś na wzór ojcowskich uczuć, które i chwilę później rozrywam na kawałki. Sam nie wiem, jakie emocje mi w tej chwili towarzyszą.

Wzdycham głośno i podchodzę oparcia do kanapy. Następnie podnoszę złożony w kostkę, szary koc, rozwijam go i zarzucam na ramiona młodszego chłopaka, zasłaniając jego nagie i zimne ciało. Basałyk nadyma policzki i marszczy brwi, ale nie odzywa się nawet słowem. Prawdopodobnie jest teraz na mnie obrażony, bo ośmieliłem się ingerować w jego performance.

— Jest piąta rano — tłumaczę. — Naprawdę doceniam twój ekshibicjonizm pobudzany piosenkami Green Day, ale ostatnie, co teraz chcę widzieć, to twoje sine usta. Nikt cię nie nauczył, że nie wolno obnażać się przed obcymi ludźmi? Ile razy mam powtarzać ci, że jesteś głupi?

— Ale ty nie jesteś mi obcy nawet w najmniejszym stopniu, Harry Zachary. Ty jesteś mój — odpyskowuje Jonaszek, wzrokiem uciekając na tapetę odchodzącą od ściany naprzeciwko. — Inni ludzie śpią o piątej rano, a ja o piątej chcę rozbierać się przed tobą do naga, no i co? Wiesz jakie to jest dla mnie poświęcenie? — pyta, na co odpowiadam mu uniesieniem prawej brwi. — Siedziałem wczoraj dwie godziny w wannie z jakąś tanią maszynką do golenia i zaciąłem się chyba w dwudziestu miejscach. Dwudziestu! Jeśli chcesz, możemy policzyć razem.

Przez jakiś czas w pokoju słychać tylko głośną muzykę Ha ha You're Dead, póki nie parskam śmiechem i nie popycham Jonaszka na kanapę, by zaraz przyjrzeć się jego faktycznie skaleczonej wszędzie skórze.

— Jesteś postrzelony, Jonaszek.

— Raczej pocięty — odpowiada.

Wpadam na głupi pomysł. Chcę nawet skarcić się i uderzyć w głowę, ale zamiast tego biegnę na chwilę do kuchni i wracam z trzema opakowaniami kolorowych plastrów, które jako jedne z wielu rzeczy w tym mieszkaniu posiadam tylko dlatego, że zostawili mi je rodzice. Każę Jonaszkowi wskazać mi każde skaleczone miejsce, żebym mógł chuchnąć na nie dwa razy i przykleić mały plaster. W ten sposób nogi Jonaszka zamieniają się w barwny kolaż, a ja mogę odetchnąć z ulgą, co robię dość teatralnie.

Przynajmniej do czasu, kiedy Jonaszek mówi:

— Uprawiajmy seks.

— Co?

Ślina zbiera się w mojej buzi, ale jestem teraz zbyt zszokowany i zbyt oniemiały, by odpowiedzieć w jakikolwiek sposób. Górne powieki unoszą się jak najwyżej, a oddech chowa się w płucach. Z jednej strony mam nadzieję, że się przesłyszałem, a z drugiej przeczuwam, że Jonaszek naprawdę wypluł z siebie te dwa słowa. To zupełnie w jego stylu.

— Wiem, że wczoraj nie zgodziłeś się nawet na malinkę, ale ja i tak zaraz odjeżdżam. A podobno seks jest całkiem przyjemny — tłumaczy Jonaszek, na nowo podejmując próbę ściągnięcia z siebie koca, który natychmiast na nim przytrzymuję. — A chyba wolę zrobić to z tobą, niż z kimś, kogo nawet nie lubię. Tak mi się wydaje. Po prostu to zróbmy. Chcę zobaczyć, czy faktycznie jest się czym jarać.

Przewracam oczami. Wydaje mi się, że stracił rozum.

— To nie jest coś, czym powinno się jarać — mówię powoli. Czuję się niezręcznie, jak rodzic, który odbywa edukacyjną rozmowę z dzieckiem, które za szybko sięgnęło po pornografię. — No wiesz...

— Nie wiem — opowiada krótko Jonaszek, wzruszając ramionami.

— Ludzie, którzy uprawiają razem seks, powinni darzyć się jakimś uczuciem — tłumaczę, a po chwili dochodzi do mnie, że to najgłupszy argument, jaki mogłem powiedzieć. Zwłaszcza, że moje uczucia są widoczne czarno na białym, nieważne jak bardzo będę się upierał i udawał, że jest inaczej.

— Ty chciałeś uprawiać seks z Lucy, a wcale jej nie kochasz — pyskuje Jonaszek, krzyżując ramiona. Szybko staje się naburmuszony. Wystarczy, że coś nie dzieje się po jego myśli.

Ma absolutną rację. Zapomniał dodać, że kocham kogoś innego — kogoś, kto właśnie obraża się na śmierć, bo nie chcę go skrzywdzić.

— To była inna sprawa — mówię, sięgając skostniałą dłonią do karku, który nerwowo pocieram. — Ona jest, hmm, żeby cię nie urazić... dojrzałą kobietą, Jonaszek. A ja...

— A ty jesteś mój — ucina krótko, wbijając we mnie zdziecinniałe i zdenerwowane spojrzenie. Jeszcze chwila i zacznie wytykać mi język. — Ja wiem, że w dzisiejszych czasach liczy się własna przyjemność i dobra zabawa. Myślę, że nie ma nic złego w promiskuityzmie. Ale jeśli chcesz albo wręcz tego potrzebujesz, możemy udawać, że jesteśmy w sobie zakochani — odpowiada, a jego oczy błyszczą, jakby zaczął przyglądać się kolorowej bajce. Po raz pierwszy w życiu, słysząc słowo „udawać" mam ochotę rozpłakać się, rozlecieć, rozmyć w powietrzu. Wszystko naraz. — Możemy udawać, że codziennie, kiedy się budzisz, ja czekam na ciebie z kubkiem kawy i petem gotowym do podpalenia. Potem siedzimy razem w wannie i myjemy sobie nawzajem włosy, słuchając Fell for you od Green Day. Ty całujesz mnie w nos, a ja wydmuchuję pianę w twoją twarz — wylicza z uśmiechem. — A potem spacerujemy za rękę, tak, jak robią to wszystkie zakochane pary. Około południa robię się głodny, więc zabierasz mnie na naleśniki z brzoskwiniami i bitą śmietaną, dojadasz nawet za mnie porcję, bo jak zwykle wziąłem za dużo i przecież nawet nie lubię brzoskwini, zwłaszcza takich w syropie. Na noc wychodzisz do pracy, ale zawsze całujesz mnie przed wyjściem z mieszkania i mówisz, że wrócisz, zanim się obudzę, dzięki czemu jestem w stanie cię puścić. Czasem piszemy ze sobą SMS-y, kiedy jednak nie mogę spać, a kiedy naprawdę doskwiera mi bezsenność i nie mogę być sam, odwiedzam cię w twojej pracy.

Mrugam oczami i widzę, jak mój mur rozpada się w drobny pył. Próbuję zebrać go ostatkami sił, kiedy Jonaszek przekręca głowę. Nie wiem, czy zrobił to specjalnie, ale zauważyłem, że choć mówił o pracy w nocy, ani razu nie wspomniał, że chodzi o sprzątanie. Tak, jakby dał mi wybór — czy chcę dalej robić to, co robię, czy może jednak spróbować ziścić marzenia, które bez przerwy przydeptuję brudnym butem.

Nie potrafię złapać oddechu. Słowa Jonaszka zmutowały się i uformowały w rękę, która przedarła się przez moją klatkę piersiową i chwyciła mnie mocno za serce.

— Umiesz to zobaczyć? — pyta Jonaszek, a ja patrzę na niego na bezdechu, zupełnie jakby ktoś uderzył mnie mocno w plecy. — Umiesz wyobrazić sobie, że jesteśmy w sobie zakochani?

Tracę rozum. Bezpowrotnie i doszczętnie.

— Dobrze — mówi ktoś, kto wygląda jak ja, ale nie wiem, czy jest mną. — Kochajmy się.

Nigdy nie patrzyłem na niego jak na obiekt pożądania. Nawet teraz, kiedy siada mi na kolanach, a koc znajduje się poza zasięgiem mojego wzroku, wciąż widzę w nim tylko siedemnastoletniego, chuderlawego sąsiada. Pachnie oliwką, ma miękką skórę, a na nogach mnóstwo kolorowych plastrów, które sam mu przykleiłem. Nie wiem, czy wyróżnia się czymś szczególnym, ale na tę jedną, paradoksalną chwilę wydaje mi się, że naprawdę jest mój. Tuż nad prawym obojczykiem widnieje pieczątka mówiąca o przynależności Jonaszka Górskiego do Zachariasza Wieczorka. Teraz roszczę sobie prawa do jego sianowatych włosów, błyszczących oczu, krosty na skroni, gęsiej skórki na ramionach, pieprzyka na karku i cieniutkich wałeczków papierowej skóry, które tworzą się na jego brzuchu. Wszystko jest moje, więc mogę go dotykać i głaskać. Nie zależy mi na tym, by wsunąć w niego własną część ciała. Chcę po prostu, by w mojej głowie wciąż odbijało się słowo „mój", chcę powtarzać je jak mantra. Wszystko inne przychodzi wraz z jego niepewnym oddechem i spięciami mięśni twarzy.

Obchodzę się z nim jak z porcelaną. Mam wrażenie, że zaraz rozleci się w moich ramionach, a ja nie będę potrafił złożyć go z powrotem w całość. Jest spięty i odwraca wzrok, a ja nie potrafię go właściwie dotykać. Nie wiem, w którym miejscu i jak, nie umiem przewidzieć, co mu się spodoba, a co wręcz przeciwnie, przyprawi go o brzydki grymas. A chciałbym dotknąć go wszędzie. W każdy sposób. Tak, by starczyło mi na resztę życia. Żebym potem, gdy już wszystko się skończy, wciąż miał pod palcami jego miękką i nieco tłustą od oliwki skórę. Smakuje jednak dość słono.

W powietrzu unosi się zapach papierosów, potu i naszych dychających bezradności. Jesteśmy dwojgiem ludzi, którzy razem tworzą dystanse i różnice, ale nie powinni nigdy zespolić się w jedność. Wiem to ja — dwudziestoczterolatek na krańcu nieszczęścia i apatii, z depresją, która urosła już do tak wielkich rozmiarów, że zaczyna rozrywać mnie od środka. I wie to również on — bezwstydny nupturient samotności nie z wyboru, pragnący ciepła i opieki. My tylko próbujemy. Dotykamy się. Gramy w berka wzdłuż naszych ramion, obojczyków, bioder i ud. Jonaszek łapie mnie tuż pod żebrem. Ja doganiam go nad kolanem. Punktów nikt nie notuje, bo obaj jesteśmy spisani dzisiejszego dnia na straty.

Jedynym imperatywem ma być przyjemność, która boi się w nas zjawić.

A potem wszystko pęka.

— Ja chyba jednak nie chcę — mówi nagle Jonaszek, prędko schodząc z moich kolan. Zakrywa się dłońmi i znowu odwraca wzrok. W oczach stają mu grube krople łez, których nawet nie stara się trzymać. Mija krótka chwila, zanim wybucha szlochem.

Nie wiem, co powinienem teraz zrobić. Czuję się jak bohater wycięty z sensualnej sztuki arcydzieł i wklejony do monochromatycznego filmu krótkometrażowego, którego fabułę ktoś postanowił wywalić z budżetu. Sięgam więc prędko po koc i mu go podaję, a sam siadam obok i kładę rękę między jego łopatkami, by poklepać je pokrzepiająco. Potem jednak ją zabieram. Boję się, że mój dotyk — nawet jeśli z założenia prosty i pokrzepiający — jeszcze bardziej go rozemocjonuje. Zaczynam się stresować, bo nigdy wcześniej nie doświadczyłem podobnej sytuacji. Nikt nie płakał na mojej kanapie chwilę po tym, jak sam chciał się ze mną kochać.

Żałuję, że się zgodziłem. Czuję, że to moja wina. Przecież to ja jestem tym starszym, na którym ciąży pewna odpowiedzialność. Przecież miałem być nieugięty, wystarczyło wytrzymać jeszcze jeden dzień. Przecież sam tego nie chciałem — to znaczy, nie w taki sposób i nie teraz.

Chowam w twarz w dłoniach.

— Przeprasz-sz-am-m... — chlipie Jonaszek, rozsypując się do końca. — Ja po pros-s-stu... Boże... J-j-ja...

— Nie płacz — mówię, a raczej proszę czy wręcz błagam. — Stawiasz mnie teraz w niezręcznej sytuacji. Już nie dzieje ci się żadna krzywda, widzisz? — pytam, po czym chwytam dolną wargę w zęby, by zgryźć z niej płat naskórka. — Ubierz się, a ja zrobię ci herbatę, dobrze? Tylko już nie płacz, Jonaszek, błagam. Zaraz zeżrą mnie wyrzuty sumienia. Przepraszam.

On dalej lamentuje i płacze, co jakiś czas zaciągając się głośno powietrzem. Pomagam mu się ubrać. Zakładam mu z powrotem skarpetki, dresy, a potem swoją czystą koszulkę, bo jego spadła gdzieś za komodę podczas wcześniejszego striptizu. Dodatkowo owijam go kocem, mając nadzieję, że poczuje się bezpieczniejszy, i wstaję, by zrobić mu herbatę. Wtedy też on łapie mnie za nadgarstek, wciska paznokcie w skórę i mówi, że nie mogę go zostawić. Czuję, że niedługo będę musiał udać się do psychiatry, bo kończą mi się resztki rozumu, jeśli w ogóle jakiekolwiek miałem.

— Musisz z-z-ze mną zostać-ć — mówi, w dalszym ciągu szlochając.

Muszę z nim zostać. Przez tych kilka ukradzionych komuś na bazarze sekund. Przytulając go do swojej piersi, głaszcząc go po głowie i wycierając jego mokre policzki. Powtarzam mu, że wszystko jest już w porządku, żeby przestał myśleć o tym, co się stało i zajął się wyobrażaniem czegoś miłego. Jonaszek prosi mnie wtedy, bym chociaż raz pocałował go w usta i powiedział, że go kocham, nawet, jeśli tak naprawdę nawet go nie lubię.

Nie mogę mu tego zrobić, ale nie mogę też nie podjąć żadnego kroku. Dlatego chwilę później go całuję, w czoło, a potem powtarzam mu, że go kocham, tak, jak sobie tego życzy. Robię to nawet kilka razy, a za którymś razem nie pamiętam już, czy wciąż kłamię, czy może mówię prawdę. W tej kwestii jestem dość uparty. A może po prostu nie chcę tego pamiętać, bo Jonaszek za chwilę i tak się rozpłynie. Zostanie mi po nim tylko tamten pet pod poduszką, dziury w ręczniku, ślady farb na podłodze w salonie, koszulka za komodą. I złamane serce, które było w kawałkach jeszcze zanim Jonaszek pojawił się w moim życiu, a którego już nigdy nie skleję.

Czuję się źle, najgorzej, cierpię ogromne katusze, bo z oczu Jonaszka uciekło zbyt wiele łez — chyba nawet więcej, ile w sekundę przepływa wody przez Wodospady Ingi.

Rozkładam kanapę, żebyśmy mieli więcej miejsca, i głaszczę go po głowie tak długo, aż zasypia. Ja sam nie potrafię nawet zmrużyć oka, wciąż wciskając replay całego dzisiejszego poranka. Sobota to paradoks. Dzień, który nie pasuje do tych pozostałych, a teraz uwiera mnie w żebra. Nawet sobotnie powietrze nie wydaje się normalne i dusi mnie przy każdej możliwej okazji. Chcę się już z tego odespać, chcę się już obudzić i usłyszeć od pochylającej się ode mnie pielęgniarki, że Jonaszek tak naprawdę nie istnieje, że dwa tygodnie temu ktoś napadł mnie, kiedy wracałem nad ranem z pracy, dźgnął mnie kilka razy nożem i że to szczęście, że przeżyłem.

Ja wtedy zacząłbym się pewnie śmiać, jednak byłby to w pełni wisielczy humor. Nie dość, że przeżyłem, a to już samo w sobie jest dla mnie nie do zniesienia, to jeszcze jedyny element, który napawał mnie wybrakowaną nadzieją z drugiej ręki, okazałby się jedynie wytworem wyobraźni.

Wpadam na pomysł, by zadzwonić do Jaśka. Tak już obaj mamy, że dzwonimy do siebie z każdym możliwym problemem i wewnętrznym rozbratem. Ale teraz nie mam pojęcia, co mógłbym mu powiedzieć, by nie wyjść na wariata.

„Słuchaj, Jasiek, on mnie zupełnie omamił, a teraz śpi na mojej kanapie, bo płakał dobrą godzinę. To znaczy... Bo wiesz, on chciał się ze mną kochać. Nie wiem, co we mnie wstąpiło, ale się zgodziłem. Zgodziłem się, bo ja też wtedy chciałem. Daj mi dokończyć i jeszcze nic nie mów, dobrze? Zaraz mnie zbesztasz i powiesz, że jestem jebnięty, ale teraz mnie wysłuchaj. W każdym razie rozbeczał się, zanim doszło do czegokolwiek poważniejszego, a ja nie wiem, co powinienem teraz zrobić. To znaczy, gdy już się obudzi. Mam go przeprosić? Przeprosiłem kilka razy, może nawet kilkaset, nie wiem. Może powinienem odprowadzić go do domu? Wyrecytować coś? Kurwa, żebym ja wiedział, że tak się skończy, to zaproponowałbym mu zamiast tego jakąś ziołową herbatę, nie wiem, naćpał go Rutinoscorbinem, włączył American Pie, żeby się trochę ze sobą pochichrał. Halo? Jasiek? Powiedz coś, nawet to, że jestem popierdolony. Cokolwiek, bo zaraz stracę rozum, a on chyba nawet nie jest mój, musiałem ukraść go jeszcze większemu pojebowi".

Nie, nie mogę zadzwonić do Jaśka. Muszę teraz gryźć się w język i patrzeć na zasmarkanego mazgaja, który nawet na śpiąco wzbudza we mnie współczucie i troskę. A ja nie potrzebuję żadnych dodatkowych zmartwień. Chciałbym tylko wiedzieć, czy wypłata w tym miesiącu pokryje wszystkie wydatki, czy znowu będę musiał pożyczać pieniądze od brata. Jonaszek jest produktem ubocznym. Powstał we mnie przypadkiem.

I przypadkiem wypalił mi w głowie ze sto dziur.

Kładę się obok niego i po prostu się w niego wpatruję. W każdy milimetr niego. Każdą cząstkę, której nie widać nawet gołym okiem. Wówczas rodzi się we mnie pewność, że kocham go miłością znalezioną przypadkiem. I choć nie przynosi mi to żadnych korzyści, nie zamierzam przestawać. Nie jest moim ideałem. Nie jest nawet podróbką ideału, który przestaje dla mnie istnieć. Jest za to łobuzerskim dzieciakiem, który sam umie jedynie dużo gadać i mnie denerwować. Ma płaską klatkę piersiową i zbyt wąskie biodra, bym mógł uznać, że jest atrakcyjny, a jednak kocham i jego ciało, to z każdej strony odbiegające od moich standardów i dotychczasowych oczekiwań. Kocham jego głupie pytania, których jednocześnie nie znoszę. Jego sposób postrzegania świata. To, że zawsze wie, co mi odpowiedzieć. Że to koniec wieńczy dzieło. Kocham, że jest tylko efemerycznym kawałkiem mojego życia. Humorzastą mimozą. Beatrice Portinari. Mój i zarazem niczyj.

Jonaszek śpi do późnego popołudnia, a kiedy wreszcie się budzi, jest dość cichy i zaniepokojony. Postanawia mnie przeprosić, kiedy przynoszę mu kubek mięty. Twierdzi, że to nie moja wina i że nie ma niczego za złe, że od początku przeczuwał, że się zgodzę, bo przecież nie umiem mu odmawiać. Ja odpowiadam mu z kolei, że chcę wziąć tę winę na siebie, że powinienem być mądrzejszy i odpowiedzialniejszy.

— Może rzeczywiście jestem jeszcze dzieckiem — mówi wtedy Jonaszek i wzdycha ciężko wprost w parujący napój.

Kiwam głową.

— Może rzeczywiście jesteś.

— Ale chcę żebyś wiedział, że ja naprawdę byłbym gotowy zrobić to tylko z tobą — mówi dalej, a w moim gardle znów zbiera się gula. — Może za parę lat, kiedy spotkamy się znowu. Kiedy będę trochę lepszy.

— Nie myśl już o tym — mówię, drapiąc się po karku. — Naprawdę cię przepraszam.

— Nie chcę, żebyś mnie przepraszał — oponuje Jonaszek, uśmiechając się smutno. — Chcę tylko, żebyś dziś przy mnie był.

Tym razem nie odpowiadam, tylko kiwam głową po raz kolejny.

— Wiesz... Bo ja myślałem... Chciałem się tobą jak najbardziej nacieszyć, zanim wyjadę. Ale teraz wiem, że nie o taką bliskość mi chodziło. Przynajmniej nie teraz. Nie odsuwaj się... — prosi cicho, kiedy dyskretnie próbuję przesunąć się na drugi koniec kanapy. Przybliżam się znowu, ale wciąż nic nie mówię.

Przez resztę soboty leżymy pod kocem i oglądamy Czterech pancernych i psa, ale tym razem z włączonym dźwiękiem. Ani ja, ani Jonaszek nie mamy już siły na rozmowy i tylko trzymamy się za ręce, a kiedy mamy je zbyt spocone, on prędko kładzie się po drugiej stronie mnie i łapie za drugą, suchą dłoń. Ja parskam wtedy śmiechem, na chwilę odrywając wzrok od ekranu telewizora, a Jonaszek wzrusza ramionami i udaje, że nic nie wie.

Ja tylko wiem, że się zakochałem.

Jest mi z tym źle i wspaniale jednocześnie — tak, że chciałbym skakać pod sufit, a potem z mostu. Obiecałem jednak Jonaszkowi, że nie opuszczę go dziś na krok, więc nie podnoszę się z kanapy nawet po to, by pójść do łazienki. W którymś momencie zaczyna boleć mnie pęcherz, ale to nic. Zasłużyłem, żeby spowijał mnie dyskomfort.

— Zapalmy papierosa — prosi nagle, szeptem.

Sięgam po paczkę leżącą na stoliku kawowym i wyciągam jednego papierosa, którego oddaję Jonaszkowi, podpaliwszy go jednym sprawnym ruchem. Używka wędruje między naszymi ustami jak goniec przekazujący wiadomości. Moje spierzchnięte wargi mówią "przepraszam", mówią "naprawdę mi na tobie zależy", mówią "nie chcę, żebyś wyjeżdżał". Wiadomości Jonaszka są zaszyfrowane i w pełni dla mnie niezrozumiałe. Łudzę się, że on myśli tak samo.

Zastanawiam się, kiedy to wszystko się zaczęło. To znaczy, znam moment rozpoczęcia się sztuki, ale nie potrafię wskazać chwili, kiedy się w nim zakochałem, kiedy w ogóle pomyślałem o tym, że mogę żywić wobec niego coś innego niż znużenie i irytację. Druga sprawa, że tak długo tę myśl od siebie odsuwałem, łudząc się, że uda mi się pozostać zdystansowanym do samego końca. Tak niewiele brakowało, bym był tylko samotny i zmęczony, a teraz jestem samotny, zmęczony i zakochany.

Niedobrze.

— O której jutro wracasz? — pytam, starając się za wszelką cenę zignorować głośny łomot zbłąkanego serca. To nawet nie łomot, to przeraźliwy wizg.

— Mama przyjedzie po mnie na wieczór — mówi Jonaszek. Obudził się z drzemki już dawno temu, jednak nadal ma zaspany głos i śpiochy w kącikach oczu. Jego głowa spoczywa na moim ramieniu, a dłoń wolna od papierosa trzyma się kurczowo mojej, zaciska się i rozluźnia. — Nie wiem, o której godzinie dokładnie. Pewnie się spóźni.

— Przyjdziesz o piątej?

— O czwartej pięćdziesiąt sześć.

— Dobrze. Będę czekał na ciebie o czwartej pięćdziesiąt sześć.

— Z kubkiem zimnej kawy?

— Tak, zaparzę ją już dzisiaj, a na wieczór wstawię do lodówki — obiecuję.

— A pizza?

— Ona też ma być zimna?

— Nie. Najlepiej spieczona i trochę twardawa od spodu, jak to mają te pizze z zamrażalnika w zwyczaju.

— Dobrze. O czwartej pięćdziesiąt sześć będzie czekała na ciebie świeżo wyjęta z piekarnika, stwardniała pizza — mówię, kiwając głową. — Włączę też album Green Day.

— Wspaniale — stwierdza Jonaszek i wreszcie się uśmiecha. Spada ze mnie ogromny ciężar, choć wciąż leżę przygwożdżony tysiącem głazów i chyba już nigdy się nie podniosę. — W takim razie nasze pożegnanie nie będzie takie smutne.

Wraca do siebie dopiero przed północą, kiedy dzwoni do niego rozgorączkowany ojciec i pyta, czemu jeszcze nie ma go w łóżku. Jonaszek całuje mnie jeszcze przelotnie policzek, który zaraz i tak wycieram rękawem bluzy, ale on już tego nie widzi, bo w biegu opuszcza moje mieszkanie. Zamykam za nim drzwi, wracam na kanapę i odpalam ostatniego papierosa z paczki, którym mam nadzieje odpędzić od siebie wkradającą się na rzęsy melancholię.

Spektakl pomału dobiega końca.

Boję się pomyśleć o tym, co stanie się, gdy języki kurtyny dotkną brudnych desek sceny.

Continue Reading

You'll Also Like

Skrzypek By Gosia ♥

General Fiction

160K 16.9K 40
Janek od zawsze uwielbiał skrzypce. Czuł, że między nim a tym instrumentem jest szczególna więź, której nie jest w stanie rozerwać nic - nawet demony...
28.3K 1.5K 127
Opis mi zjadło Ja tylko tłumaczę to dzieło. Link do oryginału autora: https://archiveofourown.org/works/30717191/chapters/75804578
4.2K 874 62
Wielowątkowa opowieść o losach ludzi, których ścieżki życiowe zbiegły się w pewnym odległym zakątku Ameryki Południowej, w latach trzydziestych XX wi...
26.7K 1.7K 47
KOMEDIA!! UWAGA, UWAGA, SĄ KOMIXY! RYSOWANE DO ROZDZIAŁÓW! Chłopak, nie bohater. Przez pewien incydent zapomniał o wszystkim, nawet o swojej mocy. A...