Ostatnie możliwe miejsce

By fulwia

4.4K 714 637

Spotkanie dwojga dojrzałych i obarczonych bagażem bolesnych doświadczeń ludzi. Kobieta po przejściach, femme... More

Część 1. Jesień 2018
Część 2. Jesień 2018
Część 3. Jesień 2018
Część 4. Jesień 2018
Część 5. Jesień 2018
Część 6. Jesień 2018
Część 7. Jesień 2018
Część 8. Jesień 2018
Część 9. Jesień 2018
Część 10. Jesień 2018
Część 11. Jesień 2018
Część 12. Jesień 2018
Część 13. Jesień 2018
Część 14. Jesień 2018
Część 15. Jesień 2018
Część 16. Jesień 2018
Część 17. Jesień 2018
Część 18. Zima 2018
Część 19. Zima 2018
Część 20. Zima 2018/2019
Część 21. Zima 2019
Część 22. Zima 2019
Część 23. Zima 2019
Część 24. Zima 2019
Część 25. Zima 2019
Część 26. Zima 2019
Część 27. Zima 2019
Część 28. Wiosna 2019
Część 29. Wiosna 2019
Część 31. Wiosna 2019
Część 32. Wiosna 2019
Część 33. Wiosna 2019
Część 34. Wiosna 2019

Część 30. Wiosna 2019

110 11 9
By fulwia

Peter wyjeżdża wcześnie rano. Fakt ten odnotowuję gdzieś na granicy jawy i snu, budzi mnie jego przelotny pocałunek, ale zaraz potem zmieniam bok i śpię dalej. Nie jestem typem rannego ptaszka. I obsesyjnie nienawidzę pożegnań. A kto je lubi? Zawsze kiedyś jest to ostatnie, choć przeważnie nie zdajemy sobie sprawy, że to już...

- Wrócę za kilka godzin. Idź spać, nie czekaj na mnie – powiedział tamtego wieczora Sandor.

I jeszcze coś o tym, że zamierza to załatwić raz na zawsze.

W odpowiedzi prychnęłam i wspomniałam coś o tym, że nie powinien prowadzić, skoro wypił dwa piwa. Ale pojechał pomimo to. Nigdy mnie nie słuchał. Robił wszystko po swojemu, nie słuchał nikogo i nigdy za to nie przepraszał.

Tym razem chodziło o jego marnotrawną córeczkę.

No i załatwił raz na zawsze, cholera jasna.

Siebie.

Po co w ogóle o tym rozmyślam?


Zwlekam się z łóżka po dziewiątej, uświadamiając sobie, że zostałam w domu sama z Moritzem i skurwiel pewnie zaraz zażąda ode mnie śniadania. Szczęśliwie, nie spotykam go ani w drodze do łazienki, ani z niej wracając. Właściwie to w domu panuje niepokojąca cisza. Czyżby Peter zmienił zdanie i zabrał swojego kanapowego pieska ze sobą do Berlina?

Niestety, „piesek" prawdopodobnie samodzielnie obsługuje się w kuchni, wnioskując po drażniącym zapachu przypalonej jajecznicy, który w chwilę później wdziera się do moich nozdrzy.

No cóż... Odpuszczam sobie śniadanie i idę do pokoju, który zaaranżowałam sobie na pracownię.

Oczywiście, nie jest mi dane długo obcować wyłącznie z krzesłami do renowacji.

- Cześć. Szukałem cię – wypala Moritz od drzwi. - Jesteś na diecie? To chyba niezdrowe w twoim stanie?

- Nie jestem - zapewniam, sepleniąc, bo zwyczajem Igora trzymam pędzel w ustach. - Pracuję. Zjem później. Poza tym, nie lubię przypalonej jajecznicy.

- Nie rozumiem – odpowiada uśmiechem nierozgarniętego pięciolatka.

Wyjmuję pędzel z ust i artykułuję powoli oraz wyraźnie:

- Nie... lubię... przypalonej... jajecznicy. Hast du verstanden?

Odpowiada krótkim śmiechem.

- Aaa, rozumiem - przyznaje. - A ja lubię dobrze wysmażoną.

- Na czarno? – podsuwam ze złośliwym uśmieszkiem.

- Nie - przekrzywia głowę pod pewnym kątem i znów się uśmiecha, ale w inny, nieodgadniony sposób. - Na niebiesko?

- No, to sobie pogadaliśmy - kwituję, przekonana, że jego znajomość języka polskiego pozostawia jednak wiele do życzenia.

- Mówię o krzesłach - wskazuje. - Będą niebieskie?

- Taaak - prowokacyjnie przeciągam samogłoskę. - Lazurowe.

- I tak ma być? Peter zgodził się na taki kolor?

- Peter dał mi wolną rękę.

- Przemalowujesz na niebiesko zabytkowe krzesła?

- Jakie tam zabytkowe! Rozwalające się rupiecie kupione po dwie dychy na targu staroci. Daję im nowe życie – peroruje z zapałem.

- Dlaczego nie na różowo? – podsuwa z tym samym, szatańskim uśmieszkiem.

- Bo nie lubię różowego. Czepiasz się, czy mi się wydaje?

- Nie, nie – zapewnia, drapie się po zarośnie i po chwili dodaje ostrożnie. – Tylko tak... Pomyślałem sobie, że wnętrze powinno pasować do charakteru domu.

- Będzie pasować – zapewniam. - Ale nie lubię dosłowności. Chcę dodać trochę kolorów. Nowoczesne obrazy na ścianach. Słyszałeś o eklektyzmie?

Moritz ściąga brwi. Jasne, że nie słyszał.

- Kłopot w tym, że nie ma już nikogo, kto by pamiętał, jak wyglądało wnętrze – narzekam. - Zachowało się sporo zdjęć dworu, ale większość przedstawia elewację frontową. Nie, wróć! - wykrzykuję, doznając olśnienia. - Oczywiście, że jest ktoś, kto pamięta. Tomasz Warys! Muszę się z nim spotkać.

- Kim jest Tomasz Warys? – podejmuje Moritz.

- Pracował w Niewiadowie pod koniec wojny – wyjaśniam.

- Musi być starcem.

- Był wtedy młodym chłopakiem. Ma teraz dziewięćdziesiąt lat, ale pan Jurek twierdzi, że umysł ma sprawny. Ha! - patrzę na zegarek. - Czas na spacer.

- Kim jest pan Jurek? - drąży Moritz.

- Siostrzeńcem albo bratankiem, nie pamiętam - macham ręką. - Idę na dłuższy spacer, muszę pogadać z panem Jurkiem, o tej porze zwykle wyprowadza psa. Auf Wiedersehen! – kończę entuzjastycznie.

- Spacer? - podejmuje Moritz z wyraźnym zainteresowaniem. - Dobrze, niech będzie.

Zawieszam na nim dłuższe, wymowne spojrzenie. Gdyby sukinsyn nie był taki atrakcyjny, byłby nie do wytrzymania.

- Zwalniam cię z obowiązku dotrzymywania mi towarzystwa - zapewniam.

- Tylko Peter może mnie zwolnić.

- Mówię serio. Nie zgubię się. Poznałam okolicę dość dobrze.

- Lekarz zalecał mi spacery - uśmiecha się szeroko.

Tą deklaracją mnie rozbraja.


Dłuższą chwilę idziemy w milczeniu. Zwalniam kroku, bo wydaje mi się, że Moritz za mną nie nadąża. Nie rozumiem tej jego napastliwości wobec mnie. Z drugiej strony – miał zawał i może w tym należy postrzegać przyczynę. Mój mąż też zgorzkniał i stał się opryskliwy z powodu choroby. Na ironię losu zakrawa fakt, że starszy od Moritza o ponad dwadzieścia lat Peter jest w lepszej formie.

Odpływam w rozmyślania. Właściwie to brakuje mi kogoś, z kim mogłabym szczerze pogadać.

Peter chodzi wiecznie podminowany i skupiony na sprawach związanych z dworem. Wydawał mi się o wiele bardziej wyluzowany, zanim zaczęliśmy ze sobą sypiać. Może to był błąd?

Pewnie przesadzam i szukam dziury w całym.

Przecież znam i rozumiem powody: to co robimy, jest właściwie samowolą budowlaną. Może też martwi się tym, czy podoła roli rodzica w tym wieku?

Tamtego dnia jednak szczęście mi nie dopisuje. Nie udaje mi się nigdzie wypatrzyć Jerzego Warysa, ani jego psa.

- Kręcimy się w kółko, czy tylko mi się zdaje? - podejmuje Moritz w pewnym momencie, wprawiając mnie tym pytaniem w jeszcze większą irytację.

- Spacerujemy - ucinam cierpko.

Skręcam w boczną, bitą drogę, prowadzącą na plebanię. Po prawej, pomiędzy drzewami, rysuje się strzelista sylwetka neogotyckiego kościoła. O dziwo, furtka jest zamknięta. Naciskam dzwonek, raz i drugi. Po chwili z budynku plebanii wychodzi starsza kobieta, zapewne gospodyni księdza proboszcza, ta sama, którą spotkaliśmy z Warysem, idąc na wycieczkę do wieży.

- Ksiądz proboszcz i ksiądz wikariusz są na rekolekcjach - recytuje kobieta zdawkowo, nieufnie.

- Jestem znajomą pana Jurka Warysa, byłam tutaj z nim w zeszłym tygodniu. Pamięta mnie pani? Chcielibyśmy zerknąć raz jeszcze na wieżę – tłumaczę.

- Nie pamiętam – odpowiada kobieta cierpko. - Obcych nie wpuszczam.

A potem, wbrew moim protestom, po prostu odwraca się i odchodzi.

Mnę w ustach przekleństwo. Ruszam w kierunku przelotowej szosy.

- Malownicza okolica - ocenia Moritz. - I tacy życzliwi ludzie.

Pozostawiam tę, poniekąd trafną, uwagę bez komentarza.

Faktycznie, wieś jest bardziej czymś na kształt zaplecza niż przedmieść pobliskiego Lublina. Przedmieścia kojarzą się z sennymi osiedlami jednorodzinnych domków, tutaj, jak okiem sięgnąć: ugory, hurtownie, magazyny, obwieszone reklamami płoty i domy - kostki. Jeśli kiedyś było tutaj ładnie i spokojnie, te czasy dawno minęły. Wędrujemy wzdłuż ruchliwej szosy, chodnikiem, który prosi się o pilny remont.

- Gdzie teraz? - podejmuje Moritz.

- Chcę zobaczyć cmentarz. Skoro jest kościół, pewnie w pobliżu jest też cmentarz, prawda?

- Sprawdź na telefonie - podsuwa Moritz przytomnie.


Pod kościołem pytam o cmentarz i zagadnięta kobieta okazuje się o wiele życzliwsza niż gospodyni księdza.

Okazuje się, że musimy przejść jeszcze dobre czterysta metrów.

- Cmentarz jest duży? - podejmuję.

- Szukacie jakiegoś konkretnego grobu? – odpowiada pytaniem moja rozmówczyni.

- Właściwie grobów. Tych przeniesionych ze starego, ewangelickiego cmentarza. Dawnych właścicieli Niewiadowa. I jeszcze partyzanta z AK, co zginął pod koniec wojny. Nazywał się Solman.

- O pierwszych to nic nie wiem. Trzeba szukać wśród tych starych, dziewiętnastowiecznych nagrobków. Jest ich z kilkadziesiąt, w głębi cmentarza, przy murze. A pomnik tych z AK to nie sposób przeoczyć, duży, z czarnym krzyżem i szarymi tablicami po bokach.

Myślę, że kobieta niewiele mi pomogła, bo ani szczątki Kraussów, przeniesione przecież po wojnie, nie mogą spoczywać w dziewiętnastowiecznym grobowcu, ani Solman, pierwotnie pochowany w krypcie, nie trafił pewnie do zbiorowej mogiły poległych AK-owców.

Skrzyżowanie pod kościołem jest ruchliwe i gdyby nie sygnalizacja świetlna, mielibyśmy nie lada problem z jego sforsowaniem.

Uliczka, w którą skręcamy, jest natomiast całkiem spokojna, domy mają zadbane ogródki, w których kwitną już pierwsze, wiosenne kwiaty. Słońce wygląda zza chmur, co nadaje okolicy nieco urokliwszego charakteru.

Cmentarz porastają stare, rozłożyste drzewa, co już świadczy o fakcie, że nekropolia pamięta dziewiętnasty wiek, ale na tym podobieństwo do znanych mi, zabytkowych cmentarzy się kończy. Zardzewiała brama i płot z ogrodzeniowej siatki proszą się o renowację. Cmentarz jest fatalnie rozplanowany, groby stłoczone, usytuowane bez ładu i planu.

Jest pusto, czy za sprawą pogody, która jest dziś dość niestabilna, czy odbywających się w tym czasie rekolekcji.

Stara część cmentarza zlokalizowana jest przy murze z betonowych segmentów, zaniedbana, zachwaszczona, zachowanych w dobrym stanie grobowców dostrzegam zaledwie kilka, reszta to rozsypujące się stele i pomniki. Żal patrzyć. Nazwiska na wielu z nich są zatarte, praktycznie niemożliwe do odczytania. Ogarnia mnie złość.

- Dlaczego to tak wygląda? Dlaczego ludzie nie szanują swojej przeszłości? Dwór, stara dzwonnica, która za kilka lat rozsypie się i nikogo to nie obejdzie, a teraz to! - wyliczam z gniewem.

- Bo to tylko kamienie? - podsuwa Moritz.

Nie spodziewam się po nim jakiś głębszych przemyśleń. Zerkam na niego przez ramię z ironicznym półuśmieszkiem i recytuję:

- A ludzie mówią i mówią uczenie, że to nie łzy są, ale że kamienie – cytuję wiersz Norwida.

Unosi brwi i patrzy na mnie z wyrazem niemal dziecięcego zdumienia. Oczywiście, Sandor by wiedział. Cholera, wiedziałby przeciętny gimnazjalista... Ale skąd ten nadęty Szwab miałby znać wiersz Norwida, ten facet to przecież chodząca kwintesencja stereotypów o Niemcach: gburowaty, zimny ksenofob i szowinista - nakręcam się.

I po jaką cholerę porównuję go do Sandora?!

- Spójrz, tam jest obelisk partyzantów, którego szukałaś - mówi Moritz, nieświadom burzy emocji, jakie we mnie wywołuje i wskazuje na górujący nad innymi grobami krzyż.

Obelisk to szumne określenie, mogiła jest dość prosta, choć okazała - duży, marmurowy krzyż i dwie tablice z nazwiskami poległych. Jestem przekonana, że pomnik powstał w ciągu ostatnich dwudziestu, trzydziestu lat. Na próżno szukam nazwiska Solmana.

- Tak, jak myślałam - kwituję.

- Możemy już iść? - podejmuje Moritz tonem zniecierpliwionego dziecka.

- Dokąd?

- Z powrotem.

- Nie - odpowiadam stanowczo. - Jerzy Warys powiedział, że groby zostały przeniesione na cmentarz. Skoro innego tu nie ma, muszę je znaleźć.

- Po co?

Oczywiście, racjonalnej odpowiedzi nie znajduję.

- Dla spokoju ducha – podsuwam cierpko.

- Nie rozumiem.

- Doucz się polskiego - wypalam, a potem uświadamiam sobie dwuznaczność mojej wypowiedzi.

Dla spokoju "ducha"?

- Jaki on był? - podejmuję słodko.

- Kto?

- Albrecht Geist. Znałeś go, prawda? Jakim był człowiekiem?

Przez twarz Moritza przebiega coś na kształt uśmiechu. Nostalgii czy politowania, tego nie wiem. Mężczyzna zapatruje się gdzieś w dal, a potem odpowiada:

- Nie jestem właściwą osobą, by odpowiadać na takie pytania - mówi.

- Dlaczego?

- Nie jestem obiektywny.

- Nie szukam obiektywnej oceny.

- A czego szukasz?

- To trudno wytłumaczyć racjonalnie. Wydaje mi się, że cała ta sprawa, okoliczności śmierci Solmana i poczęcia Petera, ma jakieś drugie dno. Jest jeszcze coś, co zostało przeoczone. I to "coś" może mieć kluczowe znaczenie.

Moritz marszczy brwi i przez chwilę przygląda mi się w skupieniu.

- Niekoniecznie przeoczone - mówi powoli. - Raczej przemilczane.

- Przekłamane - poprawiam cierpko i ruszam ku bramie cmentarza.

- Poczekaj, gdzie tak pędzisz - odzywa się Moritz po chwili. - Spójrz, co przeoczyłaś, to chyba ten Solman.

Grób jest niepozorny, ziemny, zaniedbany. Metalowy krzyż zardzewiały i przekrzywiony. Pomiędzy kępkami wyschniętej, zeszłorocznej trawy i chwastów stoi wypalony znicz, chyba ktoś przyniósł go niedawno.

Do krzyża przymocowana jest metalowa tabliczka , również mocno nadgryziona zębem czasu. Kucam, aby ją odczytać. Napis, wykonany niezbyt starannie białą farbą, pożółkł, ale wciąż jest wyraźny: "ś.p. Tadeusz Solman ur. 1905, zm. 1944", a poniżej drugi, mniejszy napis: "N.N. zm. 1944", na samym dole zaś "Jezu ufam Tobie".

- Nie wygląda na grób bohatera - kwituje Moritz.

A potem chwieje się i przytrzymuje ramieniem pnia pobliskiego drzewa.

Dębieję.

- Co ci jest? - wypalam niezbyt błyskotliwie.

- Nic, nic - pomrukuje. - Muszę usiąść.

Nieopodal stoi stara ławka bez oparcia. Obserwuję, jak Moritz, spięty i skulony, rusza w tamtą stronę. Siada powoli i podnosi na mnie wzrok, który jest dziwnie szklisty, na czole błyszczą mu kropelki potu. Cholera jasna, dopiero teraz do mnie dociera.

- Boli cię? - podsuwam.

- Nie, nie - zapewnia. - Tylko trochę osłabłem.

- Nie wciskaj mi kitu - wypalam oschle. - Dzwonię po pogotowie - dodaję i sięgam do torebki po telefon.

- Nie, nie rób tego – protestuje słabo. - Przejdzie mi. Spacer był... nieco za długi.

Odwracam wzrok, by ukryć narastającą wściekłość. Skąd ja to znam! Pieprzeni chojracy, dojrzali faceci o mentalności pięciolatków. Na złość mamie odmrożę sobie uszy.

- Masz przy sobie leki? - podejmuję rzeczowo.

- Tak. Ale to nic takiego. Lekka arytmia. Zaraz przejdzie.

- Zamówię taksówkę, wracamy do domu - ogłaszam autorytatywnie.

Dom. Po raz pierwszy mówię o Niewiadowie w ten sposób. Ale może nie po raz pierwszy tak myślę, ale to nie jest pora, by się nad tym zastanawiać.

- Dobry pomysł - przyznaje Moritz. - Masz pieniądze, żeby zapłacić?

Znów skacze mi ciśnienie.

- Tak, Peter daje mi kieszonkowe - wypalam jadowicie. - Zajmij się może swoim słabym sercem, co?

Odwracam się do niego plecami i odchodzę kilka kroków, by zamówić taksówkę przez telefon.


Kiedy docieramy do Niewiadowa, w kuchni jest już pani Joasia, gotuje obiad. Trochę krępuje mnie obecność tej kobiety, skądinąd całkiem sympatycznej, ale nie przywykłam do "służby".

- Zatroszczyłaś się o mnie - puentuje Moritz.

- Moritz! - syczę ostro, a potem reflektuję się i dodaję łagodniej, aczkolwiek stanowczo. - Jestem normalną osobą, wiesz.

Jego powątpiewającą miną sprawia, że dodaję ironicznie:

- Nie, skądże, nie jestem, prawda? Jestem cwaną spryciulą, która złowiła naiwnego, dzianego emeryta na najstarszy numer świata.

- Co oznacza "dzianego"?

- Nadzianego - poprawiam. - To oznacza bogatego, Moritz. Naiwnego i bogatego.

- Tego bym nie powiedział.

- Czego byś nie powiedział?! - zaczynam się denerwować. - Że jestem cwaną spryciulą?

- Nie. Nie wiem - plącze się. - Nie powiedziałbym, że Peter jest naiwny.

- Ja też. Na cholerę mi naiwny facet, co ja bym z nim robiła?! - warczę, a potem reflektuję się i dodaję nieco łagodniej. - Skończmy ten temat, Moritz. Weź leki, odpocznij. Nadal wyglądasz, jakbyś... no, kiepsko wyglądasz, tyle ci powiem. Jak Peter wróci, to go niesłabo ochrzanię, że cię tu przysłał w taki stanie. Ochroniarz, nie ma co!

Wściekła, zmierzam do pokoju. Z furią odpalam komputer i szukam informacji na temat zabytkowych, lubelskich nekropolii. Przez następne pół godziny tonę w nawale informacji. Jest nawet skan starej mapy. Uspokaja mnie to. Wreszcie znajduję to, co szukałam. Nie jestem zaskoczona, a jednak ogarnia mnie fala przygnębienia, niemocy i bezsilności, jak zawsze, kiedy uświadamiam sobie, że z jakimś działaniem się w życiu spóźniłam, za długo zwlekałam...

Zamykam klapę laptopa i przez chwilę w zamyśleniu wpatruję się w gęstniejący za oknem mrok. Podejrzewam, kim jest NN i zastanawiam się, czy można byłoby jakoś normalnie to załatwić, tak, aby facet leżał pod własnym nazwiskiem. Po tylu latach. Może w Niemczech żyją jeszcze jacyś jego potomkowie? Peter pewnie nie zechce się tym zajmować.

Z dołu dobiega apetyczny zapach duszonego mięsa. Dopiero wtedy uświadamiam sobie, jak bardzo jestem głodna.

Ogrodowa – przypominam sobie, schodząc do kuchni. Gdziekolwiek znajduje się ta ulica, wybiorę się tam jutro i odwiedzę rodzinę Warysów. Czuję w sobie moc. Na myśl o spotkaniu z sędziwym Tomkiem Warysem, który pamięta czasy wojny, pamięta Kraussów i Albrechta Geista, ogarnia mnie szalona ekscytacja. Nie, Moritz tym razem zostanie w domu. Jak będzie oponował - zaszantażuję drania, że doniosę o jego "drobnej zapaści" Peterowi.

Siadam przy stole i zachłannie rzucam się na gulasz, jest naprawdę pyszny. Dopiero po kilku solidnych kęsach i zaspokojeniu pierwszego głodu, orientuję się, że coś jest nie tak.

- Jak zdrowie? – podnoszę wzrok na Moritza. – Lepiej?

Nabieram przekonania, że nie, bo mój towarzysz ledwie tknął pyszne danie. Tkwi nieruchomo, z ręką zaopatrzoną w widelec zawieszoną nad talerzem, ściągniętymi brwiami i wzrokiem wbitym gdzieś w dal.

- Moje dobrze – zapewnia nieobecnym głosem.

- Nie masz apetytu? – dopytuję grzecznie.

- Peter jest w szpitalu – wypala Moritz równie obojętnym tonem.

- Co takiego? To jakieś bzdury! – podejmuję z niedowierzaniem. - Skąd wiesz?

- Moja matka dzwoniła dziesięć minut temu.

Słyszę metaliczny szczęk. To upuszczony przeze mnie widelec ląduje na pustym już prawie talerzu. Po prostu nagle tracę siłę, by go utrzymać. Najpierw mój mąż, potem Sandor, a teraz Peter. Karma.

– Nie mówił mi, że jest chory – podejmuję słabym głosem.

- Nie był chory.

- Co to znaczy, że nie był?! Peter nie żyje?! – wybucham.

- Nie, nie, Julio – zapewnia Moritz pośpiesznie. - Uspokój się. Oczywiście, że żyje. Został pobity. Napadły go jakieś zbiry... 

Winda. Krew. Sandor osuwający się na podłogę. Czuję, że solidne drewniane krzesło chwieje się pode mną. Przytrzymuję się dłońmi brzegu stołu, by nie stracić równowagi.­

- Nie znam wszystkich szczegółów – ciągnie Moritz. – Peter został napadnięty przez kilku mężczyzn i dotkliwie pobity. Jest w szpitalu, stan jest stabilny, nie wydaje mi się, żeby jego życiu zagrażało niebezpieczeństwo.

- Dźgnęli go nożem?

- Nie, nie wiem, chyba nie. Matka nic o tym nie wspominała.

- To jakaś pomyłka! – wybucham. – Jakaś kolosalna pomyłka. Albo kolejna prowokacja z twojej strony. Sprawdzasz mnie?

- Słucham? – podejmuje Moritz niepewnie.

Sięgam do kieszeni, po mój telefon. Wybieram numer Petera. Włącza się automatyczna sekretarka, po niemiecku. Próbuję jeszcze raz. To samo.

- Co robisz? – dopytuje Moritz.

- Usiłuję... dodzwonić się do Petera!

- To bez sensu. Przecież przypięty do tych wszystkich rurek i kabelków, nie może odebrać od ciebie telefonu.

Wstaję gwałtownie i dopiero wówczas zauważam, że pani Joasia obserwuje nas z zainteresowaniem. Biorę głęboki wdech.

- Taki miły starszy pan – odzywa się kobieta. – Ten Berlin to jednak niebezpieczne miasto.

- Pojadę z tobą do Berlina – oświadczam, puszczając mimo uszu paplaninę kobiety.

- Nie rozumiem.

- Jedziemy do Berlina, prawda? Musimy pojechać.

- Nigdzie się nie wybieram – zapewnia Moritz.

Dla podkreślenia faktu, iż nie ma mi nic więcej do przekazania, spokojnie przystępuje do pałaszowania gulaszu.

- Nie, nie wierzę! W takim razie pojadę sama. Zaraz sprawdzę, jakie są połączenia z Berlinem...

- Julio, przestań już – odpowiada Moritz z pełnymi ustami. - Nigdzie nie pojedziesz. Oboje zostajemy w Niewiadowie.

- Nie będziesz mi rozkazywał!

Moritz unosi brwi i przenosi wymowne spojrzenie na panią Joasię.

- Czy mogłaby pani wyjść? – zwracam się protekcjonalnym tonem do kucharki.

- Chciałam jeszcze pozmywać – deklaruje kobieta.

- Nie ma takiej potrzeby, zajmę się tym, to tylko kilka talerzy.

- Dziękujemy za pyszny obiad – dodaje Moritz z rozbrajającym uśmiechem.

- To... do widzenia – pomrukuje pani Joasia, obdarza mnie obrażonym spojrzeniem, bezczelnie uśmiecha się do Moritza i wychodzi.

Wbrew pozorom i w odróżnieniu ode mnie, Moritz von Kaslow ma prawdopodobnie genetyczne predyspozycje do współistnienia ze „służbą".

Zapada dłuższa, ciężka cisza. Mierzymy się wzrokiem. Ja stoję, oparta rękami o blat stołu, Moritz nadal siedzi nad swoim talerzem.

- Czy Peter zajmuje się czymś nielegalnym? – wyrzucam z siebie swoją największą obawę.

- Hmm... Co masz na myśli?

- No, wiesz... Czy to mogły być jakieś porachunki, zemsta, a może... Peter ma jakieś powiązania ze światem przestępczym?

Moritz wybucha krótkim, nieprzyjemnym śmiechem.

- Masz bujną wyobraźnię – kwituje.

- Wiedziałbyś, prawda?

- Raczej tak.

- Kim ty właściwie dla niego jesteś? – podejmuję podejrzliwie.

- Pracuję... dla niego – odpowiada Moritz z naciskiem.

- Tak, ale w jakim charakterze? Jesteś za stary na ochroniarza.

- Teraz już pewnie tak - przyznaje. -  Kiedy zarabia się duże kwoty, realizuje się duże inwestycje, dobrze jest mieć w swoim otoczeniu kogoś zaufanego.

- Jesteś kimś w rodzaju doradcy?

- Nie znam się na nieruchomościach.

- Nadal nie rozumiem.

- Zapytasz Petera, jak wróci.

- Nie. Zapytam go jutro, w Berlinie! – oświadczam stanowczo i kieruję się do drzwi.

- Julio...

Tym razem jego głos brzmi miękko, łagodnie. Wstaje z krzesła, podchodzi do mnie i kładzie mi dłonie ramionach. Jego dotyk zarazem krępuje mnie i pobudza zmysły, sprawia niepokojącą przyjemność. Jest w nim pewna czułość...

- Peter mógłby nie życzyć sobie twojej obecności w Berlinie – odzywa się Moritz, powoli i dobitnie.

Nie wierzę własnym uszom. Strącam jego dłonie i odsuwam się z gniewem.

- Trzeba spojrzeć na to racjonalnie – ciągnie Moritz. - W jakim charakterze miałabyś się tam pojawić?

- W jakim? No, przecież jestem... - zaczynam z zapałem i urywam.

Nie jestem rodziną. Cholera jasna, znów to samo. Nie będę mogła go zobaczyć, nie udzielą mi żadnych informacji. Gdyby nie tamten wiejski policjant, z którym przyjaźnił się Sandor, nikt oficjalnie nie zawiadomiłby mnie o...

- Weszłaś w rolę utrzymanki – stwierdza Moritz. - Trzeba znać swoje miejsce.

Dopiero po chwili odrywam się od rozmyślań o śmierci Sandora i dociera do mnie sens tych słów.

- Ty podły sukinsynu!

- Obrażaniem mnie niczego nie osiągniesz – kwituje Moritz, zaskakująco spokojnie. - Nie należysz do świata Petera. Jesteś miłym dodatkiem do Niewiadowa, kobietą, z którą Peter spędza czas i która czerpie z tego wymierne korzyści. Mógłbym nazwać cię bardziej dosadnie, ale tego nie zrobię. Zostaniesz tutaj, w Niewiadowie. Poczekasz na Petera. Czas zaakceptować fakt, że tak będą wyglądać najbliższe lata twojego życia. Będziesz je spędzać na oczekiwaniu.

- Ale...

- Poinformuję cię, kiedy dowiem się czegoś więcej – dodaje. - Tymczasem wracaj do swoich niebieskich krzeseł i nie rób dramatów.­­

Rusza w kierunku drzwi. Kiedy wreszcie udaje mi się otrząsnąć z szoku, dopadam do niego w dwóch susach, odwijam rękę i wymierzam mu siarczysty policzek. 

Continue Reading

You'll Also Like

Fate By Mani

General Fiction

368K 18.8K 99
fate : be destined to happen, turn out, or act in a particular way. Often people try to navigate through life with their own plans and wonder why thi...
Ice Cold By m

General Fiction

2.3M 85.8K 50
[boyxboy] Wren Ridley is always two steps ahead of everyone, or so he thinks. His life seems out of his control when he starts having feelings for so...
52.9K 2.7K 50
The Rajputs well known as the most powerful and devil's for the people who tries to messed up with them people got goosebumps just by listening to th...
892K 20.1K 43
Enisha , a 3 year old who never saw the light of the sun ; never felt loved and never understood the meaning of family just because of someone's hat...