Ornamenty z atramentu. Opowia...

By Mariseida

86 14 26

Zbiór różnych opowiadań, niekiedy powiązanych z moimi większymi projektami, niekiedy zupełnie osobnych. Najpe... More

Nowa magia (cz. 2)
Nowa magia (cz. 3)
Łzy śmierci

Nowa magia (cz. 1)

62 10 26
By Mariseida

Opowiadanie napisane jakiś czas temu, będące w dużej mierze eksperymentem - ze stylem, formą narracji, fabułą i kreacją postaci. Szczerze mówiąc, sama nie wiem, co o tym tekście myśleć, ale mam nadzieję, że wam się spodoba. 

Wcześniej technologia nie miała okazji, by wkroczyć w życie mieszkańców Widniewic. Dziedzic lubił opowiadać, że kiedyś kupi wielkiego golema, co ośmioma wielkimi kosami ścina zboże, a ziarno rozsiewa równiej niż najstaranniejszy siewca. Szczęśliwie, były to tylko opowieści, golemy wciąż kosztowały krocie. A mieszkańcy Widniewic słyszeli wiele ponurych historii o tym, jak całe wsie musiały się przenosić do miast, gdy chłopów zastąpiono maszyneriami. Dla młodych bywała to szansa na lepsze życie, ale też nie zawsze. Za to starzy... Jak mawiają, starych drzew się nie przesadza.

Nowa magia zdołała się jednak wkraść do życia Kaliny, wraz z Jurkiem Nowakiem z pobliskiej wsi. Chłopak fascynował się technologią, majstrował ukradkiem. Kalina podejrzewała, że gdyby miał szansę pójść do szkół, to mógłby być teraz mądrym inżynierem, który wymyśla nowe modele golemów, mechanicznych lalek i różnych innych cudów.

No, ale był tylko skromnym wiejskim dłubkiem, a mama Kaliny powtarzała, że jej to by się przydał porządny chłop, obrotny i pracowity, a nie niepoważny niebieski ptak. Kalinę jednak coś do Jurka ciągnęło. A że rodzina Mikołaja, z którym matka z ojcem chcieli ją zeswatać, znalazła dla syna jeszcze lepszą partię, to Kalina mogła i z niebieskim ptakiem przysięgać przed Bogiem.

Odbył się skromny ślub. Rok później skromniejsza stypa. A półtora roku później jeszcze skromniejsze chrzciny małej, pogrobowo narodzonej Józi. Kalina wróciła do Widniewic, licząc że najgorsze ma za sobą.

Lecz nowa magia już wypaliła piętno na tej małej rodzinie. A magia ciągnie do siebie, wszyscy to wiedzą. 

Poranek zachwycał. Mgły snuły się nad polami, słońce świeciło bladozłotym blaskiem, a w oddali wszystko zdawało się jedynie wyciętymi z papieru figurkami rzucającymi zbyt długie cienie. Kalina starała się nie rozpraszać i skupić na praniu. Obok pracowały jej dwie przyjaciółki, Basia i Jagna, a wokoło kręciła się ciżba dzieci, korzystając z rzadkich chwil swobody.

– Lato idzie, nareszcie – odezwała się Basia. – No, Kalinko, tego lata to my ci musimy znaleźć męża.

Kalina zaśmiała się tylko i spłoniła.

– Nie bądź taka skromniutka, przyznaj, ile można być wdową? Zaraz cię starą wdową przezwą, a do takiej to już się chłopcy nie zgłaszają.

– I tak się nie zgłaszają – mruknęła Kalina, mocniej międląc koszule.

– Wiadomo, gdyby nie Józia...

Kalina zerknęła na nią wojowniczo. Co jak co, ale córki nie zamierzała dać ukrzywdzić, choćby w słowach.

– To kochany szkrab, ale jednak dodatkowa gęba do wykarmienia i cudze dziecko w domu. Nic dziwnego, że chłopcy są marudni. Jak nawet który ma na ciebie chrapkę, to poczeka z rok lub dwa, żona starsza, ale zawsze Józia podchowana...

– Albo w ogóle weźmie inną dziewczynę – przypomniała zgryźliwie Kalina.

Piski dzieci przeniosły się w okolice studni. Jeszcze był tam zrobiony przez Jurka mechanizm, dzięki któremu wodę wyciągało się o wiele łatwiej, jakby się pół wiadra brało, a nie całe. Wielu we wsi fascynował, a dzieci to w ogóle.

– Oj, ładna jesteś, miła, może trochę rozmyślasz przydużo, ale w sumie masz łeb na karku. W końcu któryś się skusi, zwłaszcza, jak nad paroma sobie z Jagną popracujemy...

Jagna wywróciła oczyma z uśmiechem. Do Kaliny docierały jeszcze rozmowy z okolic studni.

– To tata robił! – pisnęła właśnie Józia.

– Powodzenia – mruknęła Kalina. Powątpiewała w plany Basi, choć doceniała jej troskę.

– Może zmieńmy temat? – zaproponowała Jagna. – Słyszałyście o tym wynalazcy, co to gości teraz u dziedzica?

– Niewiele.

– Ja coś słyszałam. To medyk i wynalazca, prawda? – upewniła się Kalina. Nie potrafiła na wzmiankę o wynalazcy nie myśleć o Jurku. I nie zainteresować się.

– Światowy medyk i wynalazca. Jeździł po dalekich krajach, mówią, że nawet za oceanem był, ale ja w to trochę nie dowierzam. Który człowiek nauki i technologii by wracał stamtąd tutaj? Tam jest Nowy Świat, świat nowej magii.

– Może tam był jednym z wielu, a tutaj może być wielki i światowy? – podsunęła Basia. – Lepiej pierwszym w siole niż drugim na dworze.

– A może chce, jak to oni mówią... Krzewić kaganek oświaty? – zaproponowała Kalina.

– Może. Kto tam wie tych wielkich i światowych – westchnęła Jagna.

– A tak w ogóle – wtrąciła się Basia – słyszałam, że szuka kogoś do wypróbowania swojego wynalazku, ręki z metalu dla takiego, co mu ją musieli odciąć.

– Bajasz! – prychnęła Jagna.

– I potrzebuje kogoś bez ręki? To nie w miastach bardziej? Tam są maszyny, wypadki... – przypomniała Kalina.

– Pewno jest w drodze z miasta do miasta.

– Albo bajasz. – Jagna znów się uśmiechnęła.

– Gdzie tam! Mówię, co słyszałam!

– To bzdury słyszałaś.

Ze strony studni dobiegł przeraźliwy pisk. Serce rąbnęło Kalinie w piersi, poderwała się, wywracając miskę z praniem. Zdążyła jedynie zobaczyć, jak nóżki Józi znikają za cembrowiną. 

Dzieci szalały, spanikowane. Kilka szlochało, jedno gdzieś odbiegło, Janinka, najstarsza córka Jagny próbowała je przy sobie utrzymać, choć sama też miała strach w oczach. Rozległ się kolejny wrzask, jeszcze wyższy i głośniejszy. Teraz nie tylko strachu, ale też bólu.

Ale przynajmniej Józia żyła. Jeszcze. Wnętrzności Kaliny zdawały plątać się w supły, obok Basia drżała jak w febrze. Do studni podbiegła Jagna.

– Chyba zaplątała się w linę! – krzyknęła. – Ale, matko, jak ją wyciągnąć, by to się nie rozplątało?

Z dołu rozległ się kolejny wrzask.

– Samo może się rozplątać! – wykrztusiła Basia.

– Boże, nie wiem... – jęknęła Jagna.

– Biegnę po drugą linę! – krzyknęła Janinka i popędziła w stronę jednej z chat. Porzucone dzieci rozszlochały się jeszcze głośniej, Basia podeszła do nich i przytuliła najmniejsze, mamrocząc pod nosem.

– Co wyście zrobili? – wyrwało się Kalinie. – Co żeście przy tej studni wyrabiali?!

Dzieci zaszemrały niespokojnie.

– Mówić mi! – wydarła się Kalina.

Mały Antoś spojrzał na nią niepewnie. O ile był starszy od jej córki? O rok?

– No bo... – zaczął.

– No bo co? – dopytała, zmuszając się do łagodności.

– No bo Józia chciała się przyjrzeć tym śrubkom nad tym kijem, a że nie sięgała, to stanęła na cembrowinie. I Staś wymyślił, aby ją do liny przywiązać. By nie spadła! Ale zapomnieliśmy, że jest tylko do połowy spuszczona, a nie w całości, no i jak spadła, to spadła...

Kalina wzięła głęboki oddech. Jagna zaczęła wyciągać biedną Józię ze studni. Ta znowu wrzasnęła. Kalina miała wrażenie, że każdy kolejny krzyk córki rozbija jej serce na coraz drobniejsze kawałeczki.

Nadbiegli Janka i jej tata, Antek, z liną w dłoniach. Podbiegł, by pomóc Jagnie. Kalina czuła, że też powinna dołączyć, ale zorientowała się, że nie potrafi. Nie potrafiła zrobić kroku w stronę studni. Nie potrafiła przekonać się, w jakim stanie jest jej córka.

Niestety, musiała się przekonać, bo Antek ją wyciągnął ze studni. W pierwszej chwili Kalina zobaczyła tylko krew plamiącą mu ubranie. Wiele, wiele krwi. Podeszła, czując się tak, jakby szła nie na swoich nogach, a cudzych, nie pasujących, jednocześnie za miękkich i za sztywnych.

Prawa rączka dziewczynki była potwornie pogruchotana. Złamana kość przebijała skórę, krew tryskała z ran.

– Boże... – wyszeptała Kalina.

Będzie kolejny pogrzeb, przynajmniej już kandydatom na męża nic nie będzie przeszkadzało, pomyślała nim zdołała się powstrzymać.

– Janka, dawaj sznur i leć po Witka.

Witek był kowalem, ale też on w razie czego w ich wsi odcinał kończyny lub przypalał rany. Na wspomnienie o nim do Kaliny dotarło, że może jeszcze Józia się wyliże.

To coś zmieniło. Podbiegła do córki, pogłaskała bladą, spiętą z bólu twarzyczkę.

– Ćśśś. Będzie dobrze. Zobaczysz. Będzie dobrze, tylko bądź dzielną dziewczynką, będzie dobrze, ćśśśś...

Śledziła każdy kolejny oddech Józi.

– Ćśśś, zobaczysz, będzie dobrze, będzie dobrze, będzie dobrze...

Przybiegł Witek, z przerażającą piłą pod ręką. Do Kaliny dotarło, że powinna się modlić, ale nie potrafiła.

– Ćśśś, ćśśś, już zaraz, jeszcze tylko chwila, spokojnie, ćśśś...

Przenieśli dziewczynkę na stół w chacie, Witek zaczął ciąć, a Józia próbowała wrzeszczeć, mimo że ktoś wsunął jej do ust szmatkę, by nie odgryzła sobie języka.

– Ćśśś, ćśśś... Spokojnie! Będzie dobrze! Będzie dobrze. Proszę, proszę...

Witek skończył. Dziewczynka omdlała. Ledwie, ale wciąż żyła.

– Ćśś – szepnęła niczym pożegnanie Kalina. Pożegnanie tylko na razie. Z trudem wstała, w głowie się jej kręciło. Czuła, że musi na chwilę odejść. Wyjść, odetchnąć świeżym powietrzem, a nie tym tutaj, cuchnącym duchotą i krwią. Zostawiła Józię pod czujnym okiem swojej matki i bardziej wytoczyła się, niż wyszła przed chałupę. Podeszła do najbliższej ławki i opadła na nią. Dopiero teraz zobaczyła zbiegowisko, jakie zgromadziło się wokoło – chyba pół wioski. Część pewnie chciała pomóc. A część... Zleciała się do tragedii, jak kruki na żer.

Coś się zadziało w tym stadzie kruków i ludzi. Podbiegali przed chaty, szemrali. Kalina wstała, wciąż powoli, po czym niepewnie ruszyła za innymi.

Z naprzeciwka nadszedł mężczyzna. Jakiś możny pan, wystrojony w czarny jak noc, pewno drogi strój. Na oku miał szkiełko, przez które zdawało się ono dziwnie małe.

– Ty jesteś Kalina, tak? – spytał.

– Tak, psze pana – wymamrotała Kalina.

Przypomniała się jej rozmowa z Basią i Jagą. Światowy wynalazca... Raczej kolejny kruk.

– Ogromnie współczuję dzisiejszej tragedii. Czy moglibyśmy porozmawiać przez moment na osobności?

– Porozmawiać? W chałupie teraz pewno pustych izb nie ma, ale może gdzie za domem...

– Widzę tutaj sporo budynków gospodarskich, podejrzewam, że gdzieś w nich lub za nimi znajdziemy ustronny kąt.

Obok stodoły była sterta z gnojem, więc Kalina uznała, że z możnym panem to się tam pałętać nie będzie. Szczęśliwie, pokrzywy jeszcze nie zdążyły się rozplenić obok kurnika.

– To o czym chce pan gadać? – ponagliła Kalina.

– Obawiam się, że się nie przedstawiłem, Melchior Gorajski. Chciałbym przedstawić pewną ofertę. W pełni rozumiem, że zdarzyła się potworna tragedia, jednakże... Tragedie mogą przemieniać się w szanse.

Kalina tylko zmarszczyła brwi. Domyślała się, do czego zmierza ta rozmowa. Tak głupia to nie była, widziała, że ma pod nosem dwie połówki jednego jabłka.

– Możliwe, że słyszałaś już plotki o moich badaniach.

– Ludzie bajają, co im fantazja podpowie – mruknęła.

Mężczyźnie w oku błysło.

– Jednakże, w niektórych bajaniach tli się iskierka prawdy... Jestem medykiem i wynalazcą, z racji takiej kombinacji talentów i umiejętności, zająłem się tematem wynalazków wspomagających we wszelkiego rodzaju chorobach i schorzeniach. Podejrzewam, że nie docierają w te strony wieści o żelaznych płucach czy stelażach wspomagających zbyt słabe mięśnie.

Kalina potrząsnęła głową. Zastanawiała się, jak może wyglądać to żelazne płuco. Czy da się człowiekowi wsadzić w pierś kawał żelaza, aby za niego oddychał?

– Już jakiś czas temu zainteresowałem trudniejszym problemem, brakiem kończyn. Zajmuję się też w przeróżnym stopniu niełatwymi przypadkami, zwykle jednak spośród wyższych warstw społecznych. Ostatnimi czasy zaczęła dręczyć mnie myśl, czy me wynalazki sprawdziłyby się równie dobrze w cięższych warunkach, wśród ludzi, którzy w intensywniejszy sposób by z nich korzystali. Zastanawiał mnie również problem dzieci, już jakiś czas temu udało mi się skonstruować prototyp, który powinno się w pewnym stopniu dać samodzielnie dostosować, przesuwając jedynie parę śrub, tak że tylko trzy razy będzie potrzebna poważniejsza przeróbka.

– Rozumiem, że moja Józia to dla pana... – Kalina urwała, szukając właściwych słów. Nie chciała wypaść niegrzecznie. Zwłaszcza, że naprawdę, naprawdę nie wiedziała, co o tym całym wariactwie powinna sobie myśleć.

– Powiedzmy, że to ja dla niej mogę być szansą – oświadczył z delikatnym uśmiechem mężczyzna.

– Szansą... – powtórzyła bezwiednie Kalina.

– Niczego nie oczekuję w zamian.

– Czy... To groźne?

Pan Gorajski przez moment milczał, głaszcząc się po krótkiej bródce.

– Samo w sobie nie, jednakże... Istnieje pewna kwestia, która może stać się kłopotliwa. Otóż, jak wspomniałem, pomniejsze dostosowania to nie problem, nawet wy tutaj powinniście sobie dać radę. Ale za kilka lat, i za jakieś dziesięć, z pewnością będą potrzebne poważniejsze przeróbki. W pełni przewidziane w projekcie i już zaplanowane, jednakże wymagające pomocy mojej lub kogoś, kto zaznajomił się z planami i ma odpowiednie materiały. Obiecuję tu przybyć w odpowiedniej porze, lecz niestety czasy są burzliwe i nie mogę zagwarantować, że uda mi się tę obietnicę spełnić.

– To co jeśli się panu nie uda? – dopytywała Kalina.

– Będzie potrzebny kontakt ze mną lub którymś z moich współpracowników. Moi asystenci i uczniowie też w ostateczności mogą pomóc. Ktoś powinien się znaleźć, proszę się o to za bardzo nie martwić. To nie jest bardzo ryzykowna kwestia, ale czułem się w obowiązku ją wyjaśnić.

– A jeśli... Nie będzie nikogo?

– Proteza może sprawiać ból, w najgorszym przypadku można ją ściągnąć... Ale przyznam, że nie miałem okazji widzieć tej sytuacji w praktyce, więc możliwe, że wystąpią nieoczekiwane powikłania. Medycyna ma w sobie spory pierwiastek nieprzewidywalności, inżynieria tak samo.

– No to mnie pan uspokoił...

– Taka sytuacja jeszcze nie wystąpiła i raczej nie wystąpi. Poza tym mglistym zagrożeniem, nie widzę żadnego większego ryzyka. A korzyści... Chyba nie muszę tłumaczyć.

Kalina tylko potrząsnęła głową. Nie musiał.

Była samotną wdową z małym dzieckiem. To już bywał ciężki krzyż. Samotna wdowa z kalekim dzieckiem... Nawet nie chciała myśleć o przyszłości, zarówno dla niej, jak i dla małej Józi. Z jakimś miastowym, nowoczesnym wynalazkiem... Pewnie tym bardziej stałyby dziwadłami, ale Józia przestałaby być takim ciężarem. Pan Gorajski zyska, ona sama zyska, a najwięcej zyska jej biedna dziewczynka.

Więc dlaczego czuła niepokój? Tylko bała się tej całej nowej magii. To nic większego. Z pewnością.

– Muszę uprzedzić, że możliwości protezy znacząco nie dorównują możliwościom prawdziwej dłoni. Sterowanie opiera się na prostej zasadzie, poruszenie w łokciu może rozluźnić lub zacisnąć metalowe palce, precyzyjniejsze ruchy przekraczają niestety nasze możliwości.

Kalina potrząsnęła głową. Prymitywna ręka była lepsza niż pustka lub krwawa miazga, którą odcinał Witek.

– Niech pan czyni te swoje czary – odezwała się. – Jeszcze pan powinien z ojcem porozmawiać...

– Ogromnie dziękuję, jego zgodę już mam. – Pan Gorajski skłonił lekko głowę. – Och, i to nie są żadne czary. To tylko wykorzystanie najzwyklejszych praw mechaniki.

Kalina uśmiechnęła się ponuro pod nosem. Żaden z parających się magią nie lubił nazywać jej po imieniu. 

Continue Reading

You'll Also Like

10.4K 1.1K 18
Cztery nacje, które żyją ukryte w cieniu ludzi od wieków: Wampiry, Wilkołaki, Syreny i Czarodzieje. Wszyscy kryją się za woalem normalności. Ale jest...
62.3K 4.1K 57
Hejka drodzy czytelnicy Wszyscy wiecie o wydarzenie Leslie. O tym,że Leslie nie jest córką markiza Sperado i stała się adaptowaną córką jako Leslie S...
767K 40.1K 137
Nadane imię z dni tygodnia. Jako niewolnicę nazywano ją Wednesday. Kiedy była na skraju śmierci z powodu małego buntu... "-Wreszcie cię znalazłem."...
21.9K 2.1K 12
Odebrano mu ją. Uwięziono. Ukryto. Gdy Souline trafiła w ręce wroga, potwór czyhający pod skórą króla Ognia, wypełznął na wierzch. Ames zrobi wszystk...