Traitor's Oath

Da Lotthiaa

6.7K 799 3.1K

Rodzeństwo Verhmar nie łączy nic więcej poza nazwiskiem, nawet rodzinna tragedia nie jest w stanie ich do sie... Altro

Prolog
1. Komiczna ironia losu
2. Wszelkie i jedyne prawo
3. Niepewne ścieżki przyszłości
4. Mur różnic
5. Śmierć rozwiąże wszystkie problemy
6. Nie za taką cenę
7. Błędy ojca
8. Wyrok na własnego brata
9. Zawieszona na sznurkach marionetka
10. Wszystko albo nic
11. Mordercze zapędy znajomych Carvena
12. Labirynt niewiadomych
13. Niedorzeczne pomysły ojca
14. Tylko jedno wyjście
15. Kretyn ma rację
16. Nigdy nie chodziło o pieniądze
17. Imperium kłamstw
18. Grono zdrowych na umyśle Verhmarów
19. Kim właściwie byli oni?
20. Nic tu nie wydarzyło się przypadkiem
21. Wszystko jest dozwolone, jeśli przynosi korzyści
22. Nowy lord Verhmar
23. Ofiara Verhmarów
24. Lepiej zniszczyć życie innym niż sobie
26. Papierowe obietnice
27. Ostatnia część przedstawienia
28. Wieczny spokój

25. Zguba, której szukali

82 6 6
Da Lotthiaa

Pełna zmartwień głowa była zbyt ciężka, by Carven mógł siedzieć wyprostowany, oparł się więc czołem o blat stołu i spróbował zapomnieć o niewdzięcznym losie, tak parszywym, iż zmusił go do picia wstrętnych pomyj. Wykrzywił wargi w posępnym uśmiechu. Takie życie przewidział dla niego kochany ojciec — pozbawione znaczenia, bezwartościowe… bezsilne. Świadomość, że na szachownicy intryg, kłamstw i zmagań politycznych zajmował pozycję podrzędnego pionka, poświęcanego dla większego dobra, najbardziej go dobijała.

Dopóki Teamisa nie wykończyło jakieś choróbsko, Carven, choć uzależniony od wydzielanych z rodzinnego majątku pieniędzy, mógł samodzielnie o sobie decydować i odpowiadać tylko za własne błędy. Jednak po śmierci ojca stał się więźniem tajemnic i nic już od niego nie zależało. Unieruchomiony pod czarem muzyki wygrywanej przez nieboszczyka tańczył, mimo że nie znał kroków, tak jak tego od niego wymagano i naiwnie zmierzał ku krawędzi przepaści.

Może się zabije?

Tego stary dziad na pewno nie przewidział, ale… jakoś Carven nie miał na to ochoty. Musiałby się ruszyć, znaleźć wymyślny sposób na pożegnanie się ze światem — w końcu nie mógł odejść zapomniany, dźgnięty jak pospolity obdartus z ulicy — i zapewne sam się pochować. Bracia nie przeznaczyliby na niego nawet aklinga, a że sam nie posiadał żadnych oszczędności, gniłby w rynsztoku, aż zeżarłyby go wygłodniałe psy. Raczej nie był to wymarzony dla niego koniec...

Niechętnie uniósł głowę i podparł ją na ręce, wspartej łokciem o blat. Znudzonym wzrokiem przesunął po karczemnej sali, niezadowolony panującym w pomieszczeniu tłokiem. Choć liczba gości nie przekraczała tuzina, Carvenowi zdawało się, iż w Czarnej Owcy było nadzwyczaj gwarno.

— Gdzie podziała się nienawiść do Verhmarów? — mruknął do siebie.

Zacisnął szczękę, by nie zacząć przeklinać. Chyba wolał, jak w Edreshu traktowano jego rodzinę na równi z plugawą zarazą, zbyt odrażającą, by przebywać w jej pobliżu. Jeszcze nie tak dawno, w Święto Ziemi, rodzeństwo było jedynym jego zmartwieniem, przysłaniającym obraz upragnionego spokoju. Jednak ku rozczarowaniu Carvena Gibrill okazał się całkiem rozsądny i przebiegły. Starszy Verhmar zdołał udowodnić, iż ojciec nie powierzył mu prowadzenia karczm tylko z powodu braku chętnych na to stanowisko i z opuszczonej, niekorzystnie ulokowanej rudery uczynił zyskujący popularność lokal, przyciągający klientelę wybornymi trunkami w komicznie niskich cenach.

— Mógłbym zapytać cię o to samo.

Rozbrzmiewający zimny głos przyprawił Verhmara o nieprzyjemny ucisk w klatce. Serce w piersi przyspieszyło rytm, jakby próbowało go ostrzec przed niewidocznym zagrożeniem. A może po prostu został zaskoczony? Opieszale, by nie zdradzać podenerwowania, choć niepokój uwidocznił się na jego twarzy, spojrzał na siedzącego na ławie mężczyznę. Znajdował się tuż obok niego, oparty o ścianę i wpatrzony w bursztynowy trunek, obijający się o ścianki szklanki, trzymanej w dłoni ozdobionej złotym sygnetem. Odziany w czerń zdawał się niemalże zlewać z panującym w karczmie półmrokiem.

— Nie wydaje mi się, byśmy znali się na tyle dobrze, byś zwracał się do mnie tak bezpośrednio — mruknął obojętnie Carven, jakby nieszczególnie go obchodziło, z jakim szacunkiem do niego się odnoszono. — Choć gębę masz dziwnie znajomą… — Zacisnął szczękę i wycedził przez zęby: — Nienawidzę dziwnie znajomych gęb. Gdy mnie otaczają, zaraz w problemy mnie wpędzają.

Mężczyzna niespiesznie uniósł szare jak dwa kamienie oczy. Rozciągnął wargi w leniwym uśmiechu, tak nieszczerym, aż Carvenowi wydało się, iż powinien się od niego uczyć — zrażanie do siebie ludzi musiał opanować do perfekcji.

— Gdy się zdenerwujesz, zacnie rymujesz — Uniósł szklankę w toaście tego niebywałego osiągnięcia. — Ale nie martw się, kolego, nie zrobię ci nic złego.

— Przestań! — Huknął pięścią w stół. — Nie sądziłem, że mogę żałować czegoś bardziej niż poznania Kierana, ale chyba się pomyliłem.

Uniesiony głos Verhmara przyciągnął parę ciekawskich spojrzeń. Zainteresowanie gości wrzaskami w miejscu niemalże wzniesionym na awanturach i rozróbach wzbudziło w Carvenie niepokój. Wzdrygnął się, ogarnięty przejmującym chłodem. Czyżby wyobraził sobie tego faceta i gadał sam do siebie? Nie, nie mógł zwariować. Czuł się dob… Zachichotał. Wcale nie czuł się dobrze. Czuł się wykorzystany, upokorzony… pokonany. Ale czy to oznaczało, że zwariował?

Przeczesał włosy palcami i zerknął na stojącego przy szynkwasie Gibrilla. Nikt nie chciał się zatrudnić do pomocy przy prowadzeniu Czarnej Owcy, mimo że starszy Verhmar oferował niemałe wynagrodzenie, musiał więc sam obsługiwać klientelę. Gibrillowi jednak brakowało wdzięku karczemnych dziewek, czego chyba sam był świadom, i trunki rozdawał jedynie przy ladzie. Carvenowi zdawało się to świetnym rozwiązaniem; nie musiał oglądać brata wciśniętego w sukienkę i — co ważniejsze — znosić jego zrzędzenia. Obarczony obowiązkami utknął przy kontuarze, a Carven do niego nie podchodził — wstrętne wino przynosił sobie z rezydencji. Na picie iriennu nie zasługiwał.

Carven zmarszczył brwi, gdy zauważył, że brat przypatrywał mu się natarczywie, jakby jednak wyobraźnia młodszego Verhmara wymknęła się poza granice jego umysłu i ukształtowała w dręczącą go zmorę. Doskonale, właśnie szaleństwa mu brakowało, by dopełnić perfekcyjnie wykonany podłością losu portret nieudacznika.

— Kim jesteś? — spytał Carven.

Odchylił głowę, opierając ją o ścianę, i spod przymrużonych powiek spojrzał na towarzyszące mu widziadło. Może powinien poczuć się wyróżniony? Otrzymał kamrata na wyłączność, może irytującego, ale chociaż lojalnego. Stworzone wyobraźnią widmo go nie opuści, wszędzie za nim pójdzie, nawet na ulicę, gdy stanie się żebrakiem gardzonym przez niegodziwców, którym Carven niegdyś sam był. Zaprzyjaźni się sam ze sobą… Czy mogło go spotkać coś gorszego?

— Zapewne widziałeś mnie na bankiecie — odparł mężczyzna. Podsunął Carvenowi swoją szklanicę. — Na podwyższeniu, u boku króla.

Trunek bogaczy — przemknęło Verhmarowi przez myśl, gdy spojrzał na nieruchomą, bursztynową taflę w naczyniu. Eghrra, zwana również smoczym płomieniem, pochodziła z Sihiaernu, miasta położonego na południu Asgernu, w górach Nargazir. Skazane na podmuchy zimnego wiatru i pokryte rzadko topniejącym śniegiem tereny stały się dla jego mieszkańców lodowym więzieniem. W Faswneshu wykształciło się nawet wyrażenie „rozpalić ogień w Sihiaernie”, używane w stosunku do rzeczy uważanych za niemożliwe do wykonania. Sihiaernczycy musieli jednak przetrwać na tym zamarzniętym pustkowiu, a eghrra okazała się dla nich wybawieniem.

— Nie przypominasz małżonki króla — mruknął Carven.

Nie przyjął zaoferowanego przez mężczyznę trunku. Tylko raz go spróbował i to tylko dlatego, że ojciec pokazał mu butelkę i zabronił jej ruszać. Teamis postawił jednak naczynie na widoku, jakby chciał syna sprowokować.

Carven tylko raz spróbował eghrry.

Smakowała okropnie, nieznośnie paliła w przełyk, wyciskając łzy z oczu i zapierając dech w piersi. Mały Carvenek uznał, że ojciec zamierzał go zabić, i nigdy więcej nie sięgnął po to paskudztwo.

— Powinienem zacząć się niepokoić, że z wszystkich osób znajdujących się na podwyższeniu zapamiętałeś tylko moją matkę?

— Powinieneś zacząć się niepokoić, gdybym zapamiętał tylko ciebie, książę. — Zacisnął palce na butelce wina i przysunął ją do siebie. Zamknięty w szkle cierpki koszmar stał się odbiciem jego porażki. — Nie obawiasz się, że ktoś może cię rozpoznać?

Adriel przyjrzał się gościom karczmy, jakby dopiero teraz ich zauważył. Wpływający na jego wargi pobłażliwy uśmiech rzucał śmiałe wyzwanie wścibskim ochlaptusom, spozierającym z zaciekawieniem na mężczyznę. Pośpiesznie odwracane spojrzenia odmawiały przystąpienia do rozgrywki księcia. Carven mógł odetchnąć, przynajmniej oni też go widzieli.

— Myślisz, że ilu obszarpańców bywa na królewskich uroczystościach?

Carven niedbale wzruszył ramionami.

— Ja bywam.

— I wciąż mnie nie rozpoznałeś. — Przekrzywił lekko głowę. Niesfornie opadające na uśmiechniętą twarz czarne włosy zatarły granice pomiędzy wizerunkiem nieprzystępnego księcia a bezwzględnym degeneratem. Zdawał się… sobą. Po prostu Adrielem.

— Zgubiłeś się w drodze na zamek E-Evallthana? — spytał Carven, starając się nie pokazywać, z jakim trudem przychodziło mu wypowiadanie tego nazwiska. Jednak odbite na jego obliczu piętno bezsilności było zbyt widoczne, by zdołał je ukryć. — Chyba nie jesteś szczególnie zdolny, jeśli pomyliłeś karczmę z zamkiem.

Tym razem Adriel wzruszył ramionami. Chwycił szklanicę i wypił eghrrę jednym haustem. W skutej z lodu obojętności masce na jego licu nie pojawiła się nawet drobna szczelina zdradzająca, iż trunek smakował tak wstrętnie, jak Carven zapamiętał. Choć musiał przyznać, że swoje pierwotne zadanie spełniał — rozgrzewał. I kosztował majątek, więcej niż irienn, więcej niż… cokolwiek! W Sihiaernie pilnie strzeżono receptury i choć w Nargazirze eghrrę niemalże rozdawano na ulicach, to przyjezdnym swe wyroby sprzedawano niechętnie i to zwykle po cenie odstręczającej większość zdrowych na rozumie kupców. Skąd więc Gibrill to wziął?

— Szukam kruka.

— Kruka? — Carven powątpiewająco uniósł brwi. Nie wiedział, który z nich był głupszy. On, bo tego słuchał, czy raczej książę, wygadując te bzdury. — Skończyły ci się gałęzie w stolicy, że aż dotarłeś do Edreshu?

— Widziałeś go?

— Otaczam się tylko osłami. — Rozpostarł szeroko ręce. — Tutaj jest ich sporo.

— Z jednym z nich siedzę właśnie przy stole. — Zmrużył oczy, mierząc Verhmara przeciągłym spojrzeniem. — Na pewno jesteście spokrewnieni?

Carven zmarszczył czoło i poruszył się niespokojnie. Na bogów, jeśli usłyszy, że ma kolejnego brata albo — co gorsza — Adriel się nim okaże, to sam każe królowi zamknąć się w lochu. Nie zniósłby następnego Verhmara…

— Z kim?

— Z krukiem.

Krukiem… Carven parsknął pozbawionym wesołości śmiechem. Z kim to Teamis się nie zadawał?

— Chyba nie chce wiedzieć, jak ojciec tego dokonał — mruknął, wbijając wzrok w ściskaną między palcami butelkę. Odbijająca się w szkle twarz wydała mu się obca. Co ten dziad z nim zrobił?! — Nie będę przetrząsał gałęzi, bo zgubiłeś ptaszka.

— Mój ptaszek jest na miejscu. — Wykrzywił wargi w drwiącym uśmieszku, niedocierającym do jego obwarowanych powagą oczu. — Twój nigdy nie istniał, a naszego szuka Veiron.

Brwi Verhmara mimowiednie uniosły się w zdumieniu. Debil. Kolejny debil. Dlaczego otaczali go tylko kretyni?! Carven przyłożył butelkę do ust, by zyskać czas na uporządkowanie rozszalałych jak liście zmiecione podmuchem wiatru myśli. Skrzywił się. Ohydny zapach wina ścisnął go za krtań, aż się zachłysnął. Drapanie w gardle nie zdawało mu się tak dokuczliwe, jak narastające pieczenie policzków, gdy uporczywie wstrzymał oddech, by nie kaszleć.

— Jak nazywa się nasz ptaszek? — wychrypiał Carven przez zaciśnięte zęby. Odstawił butelkę na stół; nie będzie dłużej truł się tym obrzydlistwem, a jeśli nie mógł pić iriennu, to chyba musiał pogodzić się ze świadomością, że nigdy więcej nie sięgnie po żadne wino.

— Twoja siostra.

— Znasz Lyramie?

Oszołomienie odebrało Carvenowi mowę. Potrząsnął głową, próbując przegonić mgłę niezrozumienia, przysłaniającą jego rozsądkowi drogę wiodącą do prawdy. Lyra i Adriel… co ich łączyło? Jak się poznali? Dlaczego nikt mu o tym nie powiedział?! Niedorzeczne myśli przyoblekły twarz Verhmara w zastygłą w pobłażliwym grymasie maskę. W jego wspomnieniach Lyramie jawiła się jedynie jako niewyraźny kształt, zbyt przysłonięty stworzonym niechęcią wyobrażeniem, by wiedział, kim naprawdę była. Znał jedynie jej imię.

— Jestem zdumiony, że pamiętasz, jak się nazywa — mruknął oschle Adriel. Rozdrażnienie przecięło jego szare oczy ulotnym błyskiem, tak nieuchwytnym aż niemalże niedostrzegalnym.

Carven parsknął. Nigdy nie darzył rodzeństwa szczególną sympatią, ale ich imiona były cieniami, prześladującymi go gdziekolwiek by się udał. Nie mógł o nich zapomnieć.

— To moja siostra.

— Nigdy jakoś cię to nie obchodziło — odparł beznamiętnie Adriel i niedbale machnął ręką.

Natychmiast, jakby wynurzył się ze szczeliny w ziemi, pojawił się przed nim niewysoki chłopiec, odziany w podniszczony… worek po ziemniakach? Carven przymrużył powieki. Przepasany rzemieniem, szorstki materiał okazał się jednak nader długą, zdolną zmieścić w sobie cały Edresh tuniką. Sądząc po wzgardliwym spojrzeniu, którym dzieciak obrzucił Verhmara, chłystek musiał mieszkać w pobliżu — po ojcu odziedziczył nie tylko ubranie, ale również nienawiść. Dlaczego książę zadawał się z kimś takim?!

— A ciebie dlaczego obchodzi? — spytał Carven, łagodniej niż zamierzał. Niezbyt często widywał wyłaniających się z czeluści chłopców; jego gniew wobec tego zdumiewającego zjawiska niewiele znaczył.

— Bo czasu nie można cofnąć, a niektórych długów spłacić. — Podsunął młodzikowi szklanicę. — Błędy jednak pozostały.

Chlupot uderzającego o ścianki trunku, nalewanego z karafki owiniętej na szyjce sznurkiem, z odciśniętą w laku pieczęcią lorda Sihiaernu, świadczącą o autentyczności eghrry, ukoił złość Carvena. Czuł jednak, że nawet niewielki podmuch głupoty mógł rozdmuchać żarzący się w nim płomień gniewu. Odetchnął głęboko, by czająca się w nim furia fałszywymi nutami nie zniweczyła spokojnej melodii jego głosu, i nachylając się w stronę księcia, odpowiedział:

— Nie ukradłem tej tiary.

Adriel westchnął ciężko jakby poirytowany głupotą Verhmara.

— Ale masz ją w Edreshu. — Oderwał od butelki pieczęć i skinieniem głowy pozwolił chłopcu się oddalić. — Komuś bardzo zależało, byś przybył tu zobowiązany wobec króla, wolny, a jednak nieustannie strzeżony. I wbrew temu, w co naiwnie wierzysz, nie był to twój ojciec.

— Wiesz, kto ją ukradł? — Zamrugał oszołomiony, gdy Adriel przytaknął. Uderzenia serca tak donośnie dzwoniły mu w uszach, iż ledwo słyszał wypowiadane przez siebie słowa. — To dlaczego milczysz?

— Bo nic mnie to nie obchodzi. — Wzruszył ramionami. — Król tak bardzo obawia się wpływów Evallthana, że nie zauważa zagrożenia powstałego na jego własnym dworze.

— To, czego ode mnie chcesz?

Carven zacisnął szczękę. Właściwe pytania, skierowane do właściwych osób, a nie będzie tak bolało, gdy upadniesz. Rozbrzmiewający w jego podświadomości odległy głos powstrzymał go przed wstaniem. Książę zdawał się właściwą osobą, ale z niewłaściwym nastawieniem. Jak miał go skłonić do gadania?

Pętla bezsilności ścisnęła Carvenowi gardło. Uderzenia serca roztrzaskiwały wezbrane w piersi niewypowiedziane zdania na niedorzeczne słowa, zbyt rozproszone, by brzmiały sensownie i mógł je wymówić. Milczał więc, spętany własną niemocą, i poirytowanym wzrokiem podążał za dłonią Adriela, sięgającą do wewnętrznej kieszeni skórzanej kurtki. Książę oparł łokieć o blat i pokazał Verhmarowi trzymany między palcami obowiązany sznurkiem plik kopert. Na wierzchu eleganckie litery układały się w nazwisko… króla.

— Czy to… Jest to… — Carven urwał, przytłoczony ciężarem ogarniającego go niedowierzania. Z trudem przełknął ślinę. — …to?

Zabrakło mu słów, mimo że panujący w jego głowie chaos podsuwał kolejne pytania. Umykały jednak zbyt szybko, porywane wirem myśli, by zdążył je wypowiedzieć. Carven w oszołomieniu wpatrywał się w dokumenty. Czas się dla niego zatrzymał. Czarna Owca zbledła, goście zniknęli, nawet Adriel zszarzał, stając się jedynie ciemną plamą na tle bezbarwnego otoczenia. Był tylko Carven i obciążający Verhmarów wyrok. Zguba, której szukał.

— Mówią, że nikt nie popełniła błędów świadomie — odezwał się Adriel. — Mimo to tak się teraz czuję.

— Skąd to masz? — Potrząsnął głową. Nie, to nie było właściwe pytanie, ale w tym momencie nic nie wydawało mu się właściwe. — Evallthan nie wpuściłby cię na zamek.

— Najpierw musiałby wiedzieć, że tam jestem. — Książę uśmiechnął się z politowaniem, chociaż ponury wyraz twarzy zdradzał, iż to osiągnięcie wcale nie było dla niego powodem do dumy, jak wskazywałby na to ton głosu. — Ludzie wierzą w to, co widzą, dla nich jestem tym, kim wmówię im, że jestem.

Wspomnienie z zamku w Taalerh uderzyło w Carvena niczym rozpędzony powóz. Odchylił się gwałtownie, uderzając plecami o ścianę. Gdyby nie siedział w rogu pomieszczenia, niechybnie spadłby z ławy. Zacisnął palce na krawędzi blatu, jakby rozpaczliwie próbował się uchwycić rozmywającej mu się przed oczami rzeczywistości, i z niedowierzaniem spojrzał na Adriela.

— Martwy strażnik — wydusił, przypominając sobie dwóch mężczyzn, stojących przed drzwiami gabinetu Evallthana.

— Potrzebowali niekompetentnego, przygłupiego gwardzisty, to nim się stałem. Choć konkurencję miałem wyjątkowo dużą. — Machnął ręką na swego młodego pomagiera. — Gdybyś wziął udział w zabawie, w tej jednej rzeczy bezsprzecznie z tobą bym przegrał.

Chłopiec postawił przed księciem mosiężny kaganek i włożył do niego płonącą już świecę. Dzieciak rozpromienił się ze szczęścia, gdy Adriel wręczył mu dwie monety, i skłoniwszy się nieporadnie, wybiegł z Czarnej Owcy.

— Kasen cię rozpoznał — mruknął Carven. Wyciągnął dłoń w stronę księcia. — Złotem nie gardzę. Jeśli rozdajesz, skorzystam z twej hojności.

— Kasen nie jest niepokonany, czasem trzeba mu o tym przypomnieć, a dla ciebie mam coś znacznie cenniejszego. — Adriel odłożył koperty na stół. — Niezależność.

Wzrok Verhmara zsunął się na blat, przemknął po wyszczerbionym drewnie i utknął w dokumentach. Pomazany atramentem kawałek papieru… Broń zawarta w słowach, czasem tnących ostrzej niż miecze. Carven wyciągnął rękę i szybko ją opuścił. Przecież nie mógł sobie tak po prostu tego zabrać. Zapewne potknąłby się przy próbie ucieczki i wybił zęby. Co mu z nazwiska, jeśli to jego pokiereszowana gęba uczyni z niego wyrzutka? Carven nigdy nie był wybitnym szermierzem, nawet nie przeciętnym żołnierzem, a jeśli siła i bieganie zawodziły, mógł tylko myśleć.

— Oddasz mi to? — Zmarszczył brwi. Nigdy nie otrzymał niczego za darmo, wszystko miało swoją cenę, to także musiało. — W zamian za co?

— Przysięgę — odparł Adriel. Pojawiający się na jego ustach uśmiech był tak szalbierczy, że Carven chciał natychmiast odmówić, nic jednak nie odrzekł. — Obiecasz zrobić, co przykażę, gdy zażądam spłaty. Mogę też nie zażyczyć sobie niczego, zależy od okoliczności.

— To, że wszyscy mają mnie za idiotę, nie znaczy, że nim jestem. — Prychnął rozdrażniony. Czy dał komuś powód, by tak o nim myślał? — Możesz zażądać wszystkiego.

— Nie wszystkiego. — Bezwiednie okręcił pierścień na palcu. W blasku płonącej świecy wygrawerowany na powierzchni napis był tylko ciemną skazą na złocie. — Miarą zapłaty jest wartość przysługi.

Zmarszczki zaorały twarz Carvena, wypisując na licu gnębiące go wątpliwości. Nie powinien się zgadzać, czuł to. Propozycja księcia brzmiała zbyt prosto, zbyt atrakcyjnie, by kiedyś tego nie pożałował. Mimo to sprzeciw utknął mu gdzieś w piersi i nie mógł go z siebie wykrztusić. Poruszył palcami, nerwowo uderzając nimi w blat, by ukryć drżenie dłoni.

Czy miał właściwie wybór?

Bez tych dokumentów Evallthan pozbawi go ojcowskiego majątku. Adriel oferował mu klucz do stworzonej kłamstwami Teamisa klatki, ale czy jednocześnie swymi wymaganiami nie zamykał go w kolejnej? Uniezależniał się od Evallthana, ale uzależniał się od księcia. Carven westchnął, przytłoczony ciężarem oblekającego go płaszcza bezsilności. Czy nie mógł być po prostu wolny?

— Nie wezmę od ciebie więcej, niż możesz mi dać — dodał Adriel. Ujął szklanicę i zakręcił znajdującą się w środku eghrrą, z uwagą, jakby nic poza tym go nie interesowało, obserwując, jak trunek obijał się o ściany. — Zgadzasz się?

Carven nie ufał swojemu głosowi, przytaknął więc jedynie głową, próbując wmówić sobie, że słusznie postępował. Wybierał mniejsze zło. Adriel nie naciskał, zadowolił się tym, co otrzymał w odpowiedzi. Przysunął do siebie plik kopert i nim Carven zdążył go powstrzymać, wylał na dokumenty eghrrę i podłożył je pod ogień świecy.

— Co ty robisz?! — rozdarł się Carven.

Zerwał się z ławy, niesiony przypływem napierającego na jego pierś gniewu. Miażdżący klatkę ciężar utrudniał Verhmarowi zaczerpnięcie tchu, ale w tym momencie oddychanie zdawało mu się najmniej istotne. Próbował wytrącić Adrielowi koperty z ręki, lecz bijący od płomieni żar zmusił go do cofnięcia dłoni. Zmoczony w alkoholu papier raptownie się kurczył i czerniał, płacząc szarymi łzami na stół. Wkrótce nic z niego nie pozostało.

— Miałeś mi to oddać — warknął Carven. Bezwolnie osunął się z powrotem na ławę, z niedowierzaniem patrząc, jak sczezły jego nadzieje.

— I oddałem. Było twoje. — Książę rzucił pisma na mosiężną podstawkę, by doszczętnie się spaliły. Wytarł upstrzoną zaczerwienieniami po oparzeniach dłoń w materiał spodni. — Ale nie powiedziałem, że pozwolę zapoznać ci się z treścią.

— Było — burknął gniewnie. Wbił rozdrażniony wzrok w Adriela. — Skąd mogę wiedzieć, że mnie nie oszukałeś?

— Wkrótce sam się przekonasz. — Wstał od stołu. — Niektórych tajemnic lepiej nie odkrywać.

Carven nie odpowiedział. Założył ręce na piersi i oparł się o ścianę. Spojrzał na Gibrilla. Nie wydawał się zadowolony wywoływanym przez księcia zamieszaniem, a jego pochmurna mina sugerowała, iż niesfornego gościa najchętniej widziałby za drzwiami. Carven wyjątkowo z bratem się zgadzał.

— Przekazana we właściwym miejscu, właściwej osobie i we właściwej chwili uratuje ci życie. — Adriel podsunął rozgoryczonemu Verhmarowi odciśniętą w laku pieczęć lorda Sihiaernu. — Nic więcej nie mogę dla ciebie zrobić, reszta zależy już od ciebie.

Nie cierpię eghrry.

Grymas wstrętu zeszpecił twarz Carvena, gdy ujął stempel między palce. Co niby miał zrobić z bezużytecznym kawałkiem wosku? Na każdej butelce z okolic Nargaziru można było go znaleźć! Nie poczuł się szczególnie wyróżniony tym szczodrym podarkiem… Jak to miało mu pomóc?!

Odwrócił pieczęć. Zmarszczył brwi, zauważywszy na odwrocie jakiś znak. Znał się na heraldyce jak na winie, lecz tego herbu — węża owiniętego wokół korony — nie kojarzył. Powoli przesunął palcem po powierzchni, jakby te subtelne czułości miały nakłonić stempel do zdradzenia mu swojej historii. Może należał do mało znaczącej rodziny?

Wszystko albo nic — głosił drobny, ledwo czytelny napis u spodu pieczęci.

Te słowa już były Carvenowi znane. Ale co to, na bogów, miało oznaczać?

Continua a leggere

Ti piacerà anche

233 80 16
Zuzanna,która po **rozstaniu z wieloletnim partnerem próbuje na nowo ułożyć swoje życie. Zuzanna przeprowadza się do nowego miasta gdzie poznaje dwóc...
623 81 63
Szarooka przez swojego przyjaciela Alicja i ten właśnie przyjaciel Janek są harcerzami. Dla siebie są jednak przede wszystkim przyjaciółmi. Nie zawsz...
1.7K 55 31
Micheal jest jednym z nastolatków, którzy muszą codziennie mierzyć się z trudnościami i przeszkodami jakie gotuje mu życie każdego dnia. Przez wiele...
Mate Da GS

Fantasy

246K 10.4K 42
- Skąd wiesz? - Wykrztusiła wreszcie, po pięciu minutach pustego wgapiania się we mnie. Miała duże orzechowe oczy poplamione jasną zielenią. Były hip...