Ulica Przyjazna 8 (Wydana)

By Missudi

20K 1.8K 1.6K

Wielka nagroda, dwoje zwycięzców zamiast jednego i trudny dylemat: podzielić się wygraną, czy pozbyć się rywa... More

"Ulica..." dostępna na Legimi i Ridero
Prolog
Rozdział 1 (Nie jesteśmy na ty!)
Rozdział 2 (Ty łgarzu!)
Rozdział 3 (Co?!)
Rozdział 4 (Zakład, że przegrasz?)
Rozdział 5 (... twojego tyłka?)
Rozdział 6 (Naburmuszony monsieur )
Rozdział 7 (Nie przesadź z warunkami )
Rozdział 8 (Kto jest właścicielem domu?)
Rozdział 9 (Nie dmuchnę)
Rozdział 10 (Dziwne to wszystko)
Rozdział 12 (Obiecuję, że będę grzeczny!)
Rozdział 13 ("Blondi!!!")
Rozdział 14 (Jesteśmy kwita)
Rozdział 15 (Będę długo wspominał)
Rozdział 16 (Gotowa na porażkę?)
Rozdział 17 (Blondi droga)
Rozdział 18 (Serio?)
Rozdział 19 (Tu też jest fajnie)
Rozdział 20 (Tak jak sobie wymarzyła)
Rozdział 21 (Zamknij oczy)
Rozdział 22 (Zakończe(nie))

Rozdział 11 (To się wkrótce wyda)

565 94 30
By Missudi

***

Roksana gnała przez ulicę, oślepiana promieniami słońca i poganiana SMS-ami od Aleksandry, sekretarki szefowej. A do tego dzwoniła jeszcze Klara.

— Hej! Jak żyjesz po weekendzie z rodzicami?

— Trudno powiedzieć — sapnęła. — Chyba nabrali podejrzeń, że coś ukrywam, tylko nie wiedzą co.

— To się wkrótce wyda. Zobaczysz. Przecież oni są potwornie dociekliwi.

— Wiem o tym najlepiej. Musiałam się tłumaczyć ze śladów po karteczkach w kuchni, z męskich przyborów w łazience i z tego, że nie mam klucza otwierającego drzwi do pokoju Szymona.

— Pewnie wyobraźnia podpowiedziała ci same pomysłowe kłamstwa — westchnęła Klara.

— Gdyby tak było, nie wyczuliby, że coś nie gra — wydyszała Roksana.

— Dlaczego tak sapiesz?

— Pędzę do sądu. Po rozprawie ukończę praktyki na dobre — pochwaliła się, podekscytowana, i przekroczyła próg ogromnego gmachu. — Muszę kończyć. Pa!

Piętro wyżej, w głębi korytarza, czekała już na nią Monika, przyodziana w togę z zielonym żabotem, bez kolczyka w nosie i z uszami zakrytymi jedwabną opaską. Obok niej Aleksandra próbowała nie ugiąć się pod stosem trzymanych w rękach grubych teczek. Stały przed salą sądową, oślepiane blaskiem fleszy i otoczone przez tłum dziennikarzy.

Roksana dopchała się do szefowej, odpierając od siebie podstawiane mikrofony, i spytała zasapana:

— Która to sprawa, że panuje tu takie szaleństwo?

— Żadna z tych, które znasz — zatrajkotała Monika. — Naszym klientem jest Bogdan Kołczyński, tak? Ponad rok temu, kiedy siedział w swoim zaparkowanym samochodzie i wypełniał jakieś faktury, staranowało go terenowe auto, prowadzone przez narąbanego kierowcę. — Ruszyła żwawo w stronę otwartej sali sądowej. — Nie dość, że nasz klient doznał poważnych obrażeń, to jeszcze potłukło się hartowane szkło, które załadował do przyczepki. Było warte kilkadziesiąt tysięcy, tak?

— Nudy — skwitowała Roksana, pędząc za nią. — Skąd więc takie zainteresowanie?

— Bo sprawcą wypadku jest gruba ryba. Hubert Durin, wicedyrektor Proptikum. Ma mnóstwo znajomości i je wykorzystuje, tak? Jest ubezpieczony w swojej firmie i jego prawnicy, a właściwie prawnicy ubezpieczalni, którą pozywamy, przeciągają sprawę — mówiła głośno Monika, przemierzając salę sądową. — Kołczyński do dzisiaj nie otrzymał należnego mu odszkodowania — dopowiedziała zniesmaczona i usiadła na krześle dla oskarżyciela.

— Do tego żoną Durina jest sławna piosenkarka — wtrąciła Aleksandra, kładąc wszystkie akta na ławie.

Roksana potaknęła głową ze zrozumieniem, a potem pochyliła się nad szefową i szepnęła:

— Kto prowadzi rozprawę?

— Piotr Frankenberg.

Twarz Roksany ścisnął dziwny grymas, ni to lęku, ni podenerwowania.

— To mój przyszły teść — wyznała markotnie.

— Naprawdę? — Monika się ucieszyła. — No to siadaj w pierwszym rzędzie i weź tę teczkę. Kiedy poproszę, żebyś mi ją oddała, zorientuje się, że jesteś ze mną, tak? Da nam fory.

— Właściwie to lepiej, bym była schowana za publicznością — przyznała niechętnie i spojrzała na szpakowatego mężczyznę, który się do nich zbliżał.

— Dobry. Przepraszam za spóźnienie. — Kołczyński spoczął obok swojej adwokatki i nerwowo poluzował krawat.

Przy ławie obrońców pojawił się mecenas Florczewski, który nie zaszczycił swoich przeciwników nawet krótkim spojrzeniem. Dziwnym trafem brakowało Judyty w gronie jego bliskich asystentów, za to otaczali go wpływowi przedstawiciele Proptikum. Kiedy otworzyły się boczne drzwi, Roksana szybko zajęła miejsce wśród publiczności i obserwowała, jak sędziowie zasiadają przy swojej ławie.

— Czy strony składają jakieś wnioski? — spytał po chwili znudzonym tonem przewodniczący.

— Tak, Wysoki Sądzie. — Florczewski wstał, żeby przekazać jemu oraz Monice dokumentację medyczną. — Wnoszę o odroczenie rozprawy. Uczestnik zdarzenia, Hubert Durin, uległ wczoraj wypadkowi, wskutek czego nie może być dziś przesłuchiwany.

Monika podniosła się znad ławy i stwierdziła donośnym głosem:

— Przecież to żaden problem odpowiadać na pytania ze złamaną nogą, tak?

— Pani mecenas powinna poćwiczyć czytanie ze zrozumieniem — zakpił adwokat. — Pan Durin doznał również wstrząsu mózgu.

— Bardzo wygodna wymówka, by przeciągać ten proces w nieskończoność, tak?

— Pani mecenas, upominam panią — burknął Frankenberg.

— Przepraszam, Wysoki Sądzie. Wnoszę sprzeciw do wniosku pana mecenasa. Dopóki pan Durin nie wyzdrowieje, postępowanie może się toczyć bez jego udziału, tak?

Adwokat uniósł palec i zaoponował stanowczo:

— Jego zeznania są kluczowe dla sprawy. Musi odpowiadać przed świadkami.

— W takim razie posłużmy się tymi, które złożył na komendzie kilka godzin po spowodowanym przez niego wypadku — odparła Monika i wzruszyła łaskawie ramionami.

— To, czy go spowodował, okaże się w toku procesu — rzekł chłodno Florczewski i dopowiedział przymilnym tonem: — A co do zeznań pana Durina... Dobrze pani wie, że zaginęły.

— Co za przypadek. — Zacmokała i pokręciła głową z udanym niedowierzaniem.

— Istotnie — wycedził.

— A może pan Durin chlapnął coś niewygodnego i teraz będzie zmyślał?

— Pani mecenas! Proszę się uspokoić. Przyjmuję wniosek. — Frankenberg uniósł młotek.

— Chwileczkę, Wysoki Sądzie! Skoro pan mecenas obstaje przy swoim, chciałabym przedstawić dowód uzasadniający powinność odrzucenia tego wniosku, tak? — Monika wygrzebała z kolorowej teczki kilka kopii fotografii i podała je upoważnionym osobom.

Uwieczniono na nich mężczyznę w średnim wieku, który spaceruje szpitalnym korytarzem, rozmawiając przez komórkę i trzymając w wolnej ręce butelkę wina.

Roksana nie mogła ze swojego miejsca dojrzeć, co przedstawiały zdjęcia, ale jej podekscytowana Aleksandra szybko zaspokoiła jej ciekawość.

— Zaczaiłam się na oddziale chirurgicznym — szepnęła. — Durin cudownie ozdrowiał.

Roksana rozdziawiła usta z zaskoczenia pomieszanego z podziwem.

Monika wróciła za ławę i oznajmiła z satysfakcją:

— Te zdjęcia zostały zrobione dzisiaj rano.

— Sprzeciw, Wysoki Sądzie — rzucił adwokat. — To insynuacje.

— Oddalam.

— W takim razie wnoszę o przeprowadzenie badania autentyczności tych fotografii.

— Sprzeciw — zawołała wzburzona Monika. — To ma na celu tylko odroczenie procesu!

— Nie pani mecenas o tym decyduje — zagrzmiał Frankenberg. — Przyjmuję wniosek. — Stuknął młotkiem.

— No to jedźmy do pana Durina. Przekonamy się, czy te zdjęcia sfabrykowano, czy nie.

Florczewski nabrał głęboko powietrza i wyrzucił z oburzeniem:

— Nie można ciągać sądu do szpitala tylko dlatego, że strona powodowa ma skłonność do konfabulacji.

— Sam pan żądał badania autentyczności, tak?!

— Tak! Przeprowadzonego przez specjalistów!

— Po co, skoro można poznać prawdę szybciej?

— Spokój! — Sędzia uderzył kilka razy młotkiem w drewnianą podstawkę. —Zarządzam godzinną przerwę na dojazd do szpitala na ulicy Wiśniowej 4.

— To nie będzie konieczne — rzucił desperacko Florczewski, pocierając nerwowo dłonie. Szeptem wymienił dwa zdania z pomocnikiem. — Przekazano mi właśnie wiadomość od pana Durina. Zaszła pomyłka, ktoś przypadkowo podmienił wyniki jego badań. Sporządzana jest właśnie nowa dokumentacja medyczna.

— Duch Święty to panu podpowiedział? — prychnęła Monika.

— Nie, on akurat stoi za panią i płacze nad pani niekompetencją.

— Spokój! Robicie cyrk z sali sądowej! — uniósł się Frankenberg. — Wymierzam państwu po trzystuzłotowej grzywnie!

— Ależ Wysoki Sądzie — odparli ze skruchą.

— Zarządzam godzinną przerwę. Po tym czasie chcę tu widzieć pana Durina, panie mecenasie.

Po uderzeniu młotka rozległ się gwar, drzwi zostały otwarte i tłum ludzi ruszył na korytarz, by wpaść prosto przed obiektywy dziennikarzy. Roksana przemknęła bokiem, zasłaniając dłonią oczy, po czym usiadła na ławce i szurała niecierpliwie nogami. Pierwszy raz w życiu była naprawdę zaciekawiona rozprawą.

Przestraszyło ją to, bo planowała, że po ukończeniu studiów odbędzie aplikację radcowską lub notarialną, w zależności od tego, co wybierze jej narzeczony, a później wspólnie z nim otworzy małą kancelarię. Janusz wybrał już nawet nazwę: R&J Frankenberg. Roksana nie miała na siebie pomysłu, więc zgadzała się na wszystkie jego propozycje.

Jednak teraz łaknęła kolejnych wrażeń zza drzwi obok i zaczęła poważnie myśleć nad zmianą życiowych aspiracji. Nie dane jej było jednak szybko wrócić na salę sądową. Okazało się bowiem, że Hubert Durin dostał reakcji alergicznej po zjedzeniu orzechów, i rozprawa została odroczona.

***

Podczas pierwszego obiadu z marnotrawnym ojcem Szymon odnosił wrażenie, że ich spotkanie było nierzeczywiste. Później we wspomnieniach wydawało mu się zamglone i surrealistyczne, i przetrwał je głównie dzięki babci. Bardzo dużo mówiła, nieskrępowana milczeniem mężczyzn, a potem ciągnęła za język Błażeja, próbując mu pomóc w burzeniu muru, który wybudował wokół siebie Szymon. Poza tym zachowywała się, jakby jej syn nigdy nie zniknął na długie lata. Matylda powiedziała dawniej, że ta kobieta puściłaby mu płazem najgorsze zbrodnie i Szymon nabierał podobnego przekonania, gdy babcia nadskakiwała nad Błażejem. Jednak o dziwo nie okazywała wielkiego zmartwienia jego chorobą. Po jego zniknięciu zarzekała się, że oddałaby wszystko, żeby spędzić z nim chociaż jeszcze jeden dzień, i teraz z wdzięcznością czerpała z czasu, który mu pozostał.

Szymon wszedł do mieszkania babci, niosąc w ręce jedzenie kupione na wynos. Wiedział, że pojechała na pogrzeb kuzynki i nie miała czasu nic przygotować, więc przyniósł kebaby, odpuszczając sobie tego wieczoru dietę. Rozebrał się z kurtki, butów, po czym wszedł do salonu, gdzie głośno grał telewizor. Błażej siedział na sofie postawionej tyłem do wejścia, i przeglądał coś w laptopie na stoliku kawowym, nie zauważając obecności syna. Szymon podszedł bliżej niego i już miał się przywitać, gdy dostrzegł na ekranie trzy kolumny różnych owoców i grafikę automatu do gry.

— Co ty robisz? — zapytał z wyrzutem.

Błażej drgnął i odwrócił się do niego gwałtownie.

— Nic! — wykrzyknął ze spłoszeniem wypisanym na twarzy, a potem machnął ręką, mówiąc: — Babcia czytała o moim uzależnieniu i teraz wyskakują reklamy gier hazardowych.

Szymon zmarszczył podejrzliwie czoło.

— Grałeś w nie?

Błażej pokręcił głową i zamknął przeglądarkę w laptopie.

— W sumie to, kiedyś tak — rzekł mimochodem. — Przez parę sekund. To nie to samo, co w prawdziwym kasynie.

Wstał i podszedł do syna, żeby go przytulić na powitanie.

— Myślałem, że będziesz dopiero za pół godziny.

— Skończyłem wcześniej zajęcia — odparł drętwo Szymon, wykręcając się z objęć.

Nie chciał jeszcze skracać dystansu między nimi. Tolerował ojca ze względu na szczęśliwą babcię, ale sam dość rzadko o nim myślał, gdy żył swoim życiem. Po części przez to, że czuł nieustępliwy żal, którego nie pozwalała mu stłamsić jego godność, a po części dlatego, że starał się nie przyzwyczajać do Błażeja.

Postawił reklamówkę z jedzeniem obok komputera. Dla własnego spokoju uwierzył mu, że nie uprawiał przed chwilą hazardu, ale postanowił, że przy pierwszej możliwej okazji ostrzeże babcię, żeby pilnowała swojej elektroniki.

Po zjedzeniu kebabów rozsiedli się razem na sofie i obejrzeli mecz piłki nożnej. Kibicowali tej samej drużynie, ale nie dzielili emocji. Szymon milczał, emanując chłodem, a Błażej był przez to spięty. Atmosfera się rozluźniła, gdy ich faworyci wygrali po chaotycznej końcówce meczu.

Szymon westchnął z ulgą i oznajmił żartobliwie:

— Gdybym źle obstawił, to bym siebie wywalił z działu sportowego.

— Nie, nie — Błażej się zaśmiał. — To by była wina moich słabych genów. W większości przypadków źle typuję wyniki.

Szymonowi zrzedła mina, bo od razu przypomniało mu się o zamiłowaniu ojca do hazardu. Nie rozumiał, dlaczego nie przestawał grać, gdy przegrywał. Sam nigdy nie wrzucił nawet złotówki do automatu.

Błażej wyczuł, że wszedł na śliski grunt. Podrapał się strapiony po głowie, po czym przełączył kanał na wiadomości, chwilę popatrzył w telewizor i zaproponował przymilnie:

— Mam czteropak piwa bezalkoholowego. Chcesz?

— Może być — odparł pogodniej Szymon.

Dostrzegał, że ojciec starannie próbował poprawić stosunki między nimi i nie utrudniał mu tego na siłę, z obawy że popchnie go z powrotem ku hazardowi, ale emocje za zniszczone dzieciństwo często brały nad nim górę.

— A ty pamiętasz jak się zgubiłeś? — zapytał nagle Błażej i wskazał butelką telewizor.

Po chwili dezorientacji, Szymon przeczytał nagłówek na pasku wiadomości, informujący o tym, że szczęśliwie odnaleziono dziecko, które zaginęło podczas szkolnej wycieczki.

— Byliśmy nad morzem — ciągnął ojciec — z ciocią Marleną i jej rodziną. Szliśmy na lody, ale ty pobiegłeś do automatu z zabawkami po drugiej stronie ulicy. Gdy cię odnalazłem, strasznie płakałeś i nie reagowałeś na ludzi, którzy chcieli ci pomóc. Nigdy nie zapomnę z jaką radością się we mnie wtuliłeś. — Uśmiechnął się rozczulony, a potem dodał ze skruchą: — Przepraszałeś za to, że się oddaliłeś, lecz to była moja wina, bo ja puściłem twoją rękę. Nie upilnowałem cię.

— Pamiętam — mruknął Szymon z melancholią wypisaną na twarzy i napił się łyka piwa. — Jednak nie chodziło o automat z zabawkami. Tam było stoisko z rybkami na magnez. Uwielbiałem je łowić — dopowiedział gładko.

— Aha, no tak! — Błażej pacnął się w czoło. — Szalałeś za nimi.

— Właściwie, nadal je lubię.

— No to, trzeba znaleźć jakieś wesołe miasteczko. Może połowimy razem? — wypalił wesoło ojciec.

— Wesołe miasteczko? — powtórzył zamyślonym głosem Szymon, który wspominał właśnie w myślach to, jak ojciec niósł go na rękach i obiecywał, że więcej nie pozwoli mu się zgubić.

— Tak. Takie stoiska najczęściej są w lunaparkach.

Szymon mechanicznie potrząsnął głową na zgodę, a potem zaproponował spontanicznie:

— Może pójdziemy jutro na żużel? O ile będziesz się dobrze czuł.

— Jasne, bardzo chętnie — odparł żarliwie Błażej.

Szymon wyrzucił sobie, że okazał słabość i brak godności, choć podświadomie oczekiwał czegoś dobrego z ich wspólnych chwil. Wyszedł więc nieco ze swojej skorupy i zdał się na los. Miał tylko cichą nadzieję, że gdy już stanie nad trumną ojca, to z jego oczu nie popłyną łzy.

***

Reszta kwietnia i początek maja upłynęły na Przyjaznej 8 względnie spokojnie. Roksana i Szymon żyli obok siebie, nie wchodząc w większe konflikty. Nie mieli na to czasu. Ona zaczęła pracę na pół etatu w kancelarii Moniki i powoli uczyła się do egzaminów końcowych, a ponadto sprzątała w całym domu, gotowała obiady dla dwojga i udzielała darmowych porad prawnych czytelnikom jego gazety. On wydawał regularnie swój tygodnik i teraz rozpoczął prace nad piątym numerem czasopisma. „Kuty na Cztery Nogi" nie przynosił mu oczekiwanych zysków, więc zaczął harować jak wół, żeby to zmienić. Poświęcał dużo uwagi swoim dziennikarzom, jeździł do sklepów, żeby wystarać się o lepszą ekspozycję gazety na półkach, intensywnie szukał reklamodawców i był w ciągłym kontakcie z usługodawcami. W wolnych chwilach chodził na uczelnię, ale przez prowadzenie redakcji narobił sobie sporo zaległości.

Nawet nie zauważyli, kiedy zaczęli wieczorami razem oglądać telewizję w salonie. Jedno siadało na swoim siedzisku i włączało odbiornik, drugie przychodziło niby do natrętnego psa i cichaczem siadało na swoim. Ten, kto przyszedł pierwszy, wybierał program, a drugi w ogóle nie narzekał, choć Roksana mogłaby, bo telewizor był jej.

Początkowo w ogóle nie rozmawiali ani na siebie nie patrzyli. Potem oswoili się ze sobą na tyle, żeby parsknąć lub prychnąć, gdy oglądali coś, co ich poruszyło. A jeszcze później zaczynali komentować na głos film czy wiadomości i często bywali zgodni w swoich opiniach.

Pewnej nocy oboje zasiedzieli się na sofie. Roksana w jednym rogu, Szymon w drugim, pomiędzy nimi Diana. Oglądali razem komedię i co rusz śmiali się do rozpuku. W pewnym momencie na ekranie pocałowała się zakochana para. Delikatnie i krótko, ale w salonie zapanowała cisza do końca filmu. Następnego wieczoru nikt nie włączył telewizora.

***

Roksana wróciła wcześniej z uczelni i ugotowała pomidorową. Wiedziała, że Szymon też jest już w domu — sufit drżał od jego zabaw z psem, ale z przekory nie zawołała go na obiad.

Usiadła przy stole z talerzem parującej, aromatycznej zupy. Kiedy kończyła jeść, usłyszała stukanie kroków na schodach. Do kuchni wbiegła spanielka, która od razu stanęła na tylnych łapach i oparła się przednimi o krawędź blatu, żeby zobaczyć, co na nim jest. Moment później pojawił się Szymon. Bez słowa rzucił Roksanie pod nos złożoną kartkę i napełnił sobie miskę kilkoma chochlami zupy pomidorowej. Potem usiadł przy stole i udawał, że nie zauważa natrętnego spojrzenia swojej współlokatorki, która zastygła z łyżką w ręce.

— Co to ma być? — skapitulowała wreszcie.

— Pytania prawne od moich czytelników — odparł lekko.

— Wczoraj mówiłeś, że kącik moich porad został marnie przyjęty — przypomniała kąśliwym tonem.

Spojrzał na nią niby z sympatią, uśmiechnął się szeroko i odpowiedział słodko:

— A ty, że nie lubisz go prowadzić.

Zmarszczyła czoło.

— Dupek.

— Myślałaś, że będzie łatwo? Cholera! — Szymon wzdrygnął się z obrzydzenia. — Nauczysz się w końcu gotować? Co za niedoprawione, śmierdzące świństwo. — Sięgnął po pieprz i sól.

— Mnie ta zupa smakuje.

— Tobie wszystko smakuje — jęknął z pretensją i wyliczył wręcz udręczony. — Papkowate ziemniaki, przesuszony ryż, spalone mięso. Nawet twoje surówki przypominają mrożonki z najtańszego supermarketu.

— Nikt cię nie zmusza do jedzenia moich obiadów — stwierdziła chłodno.

— Cóż, skoro zawarliśmy umowę, to jej dotrzymuję — odparł z miną łaskawcy.

— A ja mam tego dość! — Roksana wstała i odniosła swój talerz do zlewu. — Gotuj sobie sam i sprzątaj sobie sam. Byłam głupia, że pozwoliłam ci sobą manipulować, marudna kanalio!

— Wspominałem, że wyciągnąłem od twoich starych ich numer telefonu?

— Rób, co chcesz. I tak oberwiesz rykoszetem.

Szymon zmrużył groźnie oczy, ale kąciki ust zadrżały mu od powstrzymywanego śmiechu. Co się naodpoczywał, będąc wyręczanym w domowych obowiązkach, to jego. Roksanie nie było tak wesoło. Wyjęła notes z szuflady i trzepnęła nim o stół.

— Możesz mi wyjaśnić, dlaczego postawiłeś minusy przy wszystkich proponowanych przeze mnie lokatorach?!

— Nikt nie spełnił moich warunków — wyjaśnił z udawanym żalem.

Wzięła głęboki wdech i spróbowała się uspokoić.

— Jakich warunków?

— Płeć żeńska, włosy czarne, metr siedemdziesiąt, kilogramów pięćdziesiąt, biust D i imię, które nie zawiera ani jednej literki z twojego — zarapował Szymon, ale nie do końca mu to wyszło.

— Wsadź sobie w cztery litery takie wymagania. Masz kogoś wybrać, zrozumiałeś?

— Okej. — Skinął głową i uśmiechnął się zalotnie. — Omówmy kandydatów wieczorem, przy kolacji. Kupiłem kwiaty, świece, afrodyzjaki.

Skrzywiła się z politowaniem i obrzydzeniem, a potem wyszła z kuchni. Postanowiła, że poza poruszaniem tematu wynajmu jej części domu więcej się do Szymona nie odezwie. Już myślała, że można go normalnie traktować, rozwiązać problem z własnością nieruchomości w cywilizowany sposób, a ten znowu zachowywał się jak niezrównoważony buc. Pożałowała, że mu usługiwała, zamiast rzucić wszystko w diabły i wylądować na jakiś czas u Frankenbergów. Z nimi na pewno żyłoby jej się przyjemniej niż z nim!

***

Roksana odebrała z kwiaciarni próbny bukiet ślubny i tanecznym krokiem przeszła przez ulicę, wpatrując się z zachwytem w kompozycję z białych kalii, fioletowych tawułek oraz różowych storczyków. Całość przystrojona była wstążkami siatkowymi i drobnymi perełkami. Nie mogła sobie tego lepiej wyobrazić. Uwielbiała kwiaty, ale ten bukiet był najpiękniejszy ze wszystkich, jakie kiedykolwiek widziała.

— O, Boże — rozległ się znienacka głos Ludwiki. — Co za okropne badyle.

„To chyba jakiś żart", pomyślała ponuro Roksana i się obróciła.

— Pani Frankenberg, co za... — cisnęło jej się na usta, by powiedzieć „pech" — ...przypadek.

— Istotnie. — Ludwika zacmokała z niezadowoleniem. — Skoro już tu jesteś, zjedz u nas obiad. Mój mąż cię oczekuje.

— Mnie?

— Czy ja mówię niewyraźnie?

— Och, dziękuję — odparła Roksana z wymuszoną uprzejmością. — Ale jestem umówiona z Klarą.

— No to co? Odwołaj tę prostaczkę i chodź za mną.

Uniosła wyniośle głowę i ruszyła w stronę swojego luksusowego samochodu, zaparkowanego obok galerii handlowej. Roksana została w tyle i gorączkowo się zastanawiała, co począć. Nie miała najmniejszej ochoty odwiedzać Frankenbergów, mimo że w chwili słabości żałowała, że z nimi nie mieszka.

Ludwika otworzyła sobie drzwi od strony kierowcy i spiorunowała ją wzrokiem.

— Chcesz sprawić zawód mojemu synowi?

Pół godziny później Roksana siedziała przy barokowym stole, spoglądając z przekąsem na wypolerowane meble oraz błyszczącą podłogę, w której można było się przejrzeć. Państwo Frankenbergowie zajęli miejsca naprzeciw i sprawiali wrażenie, jakby na coś czekali. A raczej na kogoś. Wszystko stało się jasne, gdy do jadalni weszła Judyta. Roksana poczuła się, jakby dostała obuchem w głowę.

— O, widzę, że państwo mają już gościa — zaszczebiotała Judyta.

— Ale nie tak specjalnego jak ty. — Ludwika wstała, żeby pocałować powietrze obok policzka dziewczyny, i gestem zaprosiła ją do stołu. — Tak się cieszę, że odnowiłyśmy kontakty.

Z bocznego korytarza wyłoniła się jedna z pomocnic domowych. Pchała wózek do przewozu potraw, zapełniony srebrnymi kloszami. Gdy już wszyscy zajęli miejsca, wyłożyła dania na stół i szybko odeszła.

— Roksano, widziałem cię w kwietniu w sądzie — odezwał się Piotr, przybierając surowy wyraz twarzy. — Żona mi wspominała, że odbywasz praktyki u mecenas Iwaszczyńskiej. Dlaczego siedziałaś na tyłach publiczności?

— Jakoś tak wyszło — odparła cicho. — Tak w ogóle, ukończyłam już praktyki.

— Bardzo dobrze — skwitował oschle. — Mecenas Florczewski złożył wniosek o wyłączenie mnie z rozpoznawania sprawy, ale można go już odrzucić.

— Co takiego? — ryknęła Ludwika.

— Jak on śmie? — zawtórowała jej Judyta.

Westchnął ciężko, jakby odpowiadanie na te pytania było poniżej jego godności, a potem wyburczał:

— Uważał mnie za stronniczego z uwagi na fakt, że narzeczona mojego syna współpracowała ze stroną powodową.

Roksana zmarszczyła czoło w zadumie.

— Skąd on o nas wiedział? — zapytała zdziwiona.

— Nie mam pojęcia. Najważniejsze, że jego argument jest już bez znaczenia.

— Przecież był zbyt absurdalny, żeby kiedykolwiek ktokolwiek mógł go brać pod uwagę — żachnęła się Judyta.

— Bez dwóch zdań — zagrzmiał Piotr. — Współczesna adwokatura woła o pomstę do nieba. Kiedyś szanowało się tradycję i nazwisko, prawnikami zostawano z dziada pradziada, a teraz? Wyskakuje, ni stąd, ni zowąd, jakaś Iwaszczyńska, córka mechanika i fryzjerki. Florczewski niewiele lepszy, ale przynajmniej odniósł w sądzie znaczące sukcesy, tak że w tym przypadku istnieje przynajmniej szansa, że przekaże fach synowi.

— Jeśli mogę coś wtrącić, tak dla wyjaśnienia, to... — wybąkała nieśmiało Roksana. — Jestem teraz asystentką Moniki.

W jadalni zapadło milczenie. Wszyscy spojrzeli na Roksanę takim wzrokiem, jakby dokonała jakieś okropnej zbrodni. Niezręczną ciszę przerwał dźwięk kręcących się kółek wózka. Przywieziono dzbanek z wodą i szklanki.

— Nie będę przychodziła na pańskie procesy — wydusiła w końcu Roksana, chociaż miała w nosie, czy stanowiła kłopot dla Frankenberga.

— Marne pokrzepienie.

— Panie Piotrze — zagadnęła przymilnie Judyta. — Sądzę, że nie musi pan sobie tego brać do serca. Rozmawiałam dzisiaj z Januszem. Dopuścił się czegoś, co rychło zakończy jego obecny związek.

— Czyli? — burknęła Roksana.

— Och, wybacz. — Judyta przyłożyła dłoń do serca. — Zapomniałam, że tu jesteś.

Roksana z trudem zdusiła chęć pogardliwego prychnięcia.

— Co zrobił mój syn, kochana? — zapytała Ludwika z wyraźnie udawaną trwogą w głosie.

— Oj, nie mogę tego powiedzieć przy jego... narzeczonej.

— Ależ musisz! To ważne dla nas wszystkich.

— No, dobrze — odparła Judyta łaskawie. — Janusz przyznał, że zauroczył się w jakiejś misjonarce i spędził z nią kilka nocy. Bardzo tego żałuje, oczywiście. Chciał wiedzieć, czy powinien wszystko wyznać Roksanie.

Ludwika wydała z siebie okrzyk niemiłego zaskoczenia.

— O mój Boże! Wiedziałam, że zbyt pochopnie podjął decyzję o ślubie. Co teraz będzie? Goście pozapraszani, kościół ustalony, sala weselna zapłacona. Co za dramat! — Wyglądała, jakby miała się rozpłakać.

— Przykro mi, że musiałam państwu przekazać taką przykrą wiadomość.

Ludwika mruknęła niby rozgoryczona, po czym posłała niedoszłej synowej cyniczny uśmiech.

— Każdy medal ma dwie strony — wymamrotała z wyższością.

Roksana milczała, wstrząśnięta i oniemiała. Na jej twarzy malował się szok, a potem niedowierzanie. Przeskakiwała wzrokiem między Ludwiką a Judytą, aż utkwiła go w Piotrze, naiwnie szukając w mężczyźnie namiastki wsparcia, ale ten niewzruszony jadł ze smakiem ośmiornicę.

Zrozumiała, że była zdana tylko na siebie. Wzięła głęboki oddech, zerknęła podejrzliwie na teatralnie biadolącą Ludwikę, a potem pochyliła się w kierunku Judyty, żeby zapytać:

— Skąd dzwonił Janusz? Zawsze mówi.

— Żartujesz sobie? — wydusiła ta z oburzeniem. — Chciał pogadać o swoich rozterkach moralnych, a nie jakichś pierdołach.

— Dlaczego zadzwonił akurat do ciebie? — zaszemrała Roksana ze srogą miną.

Judyta uśmiechnęła się szyderczo i odparła przesadnie delikatnym głosem:

— Bo jesteśmy dobrymi znajomymi, na twoje nieszczęście.

— Idę odwołać gości, a potem powiem księdzu, że... — zaczęła Ludwika.

— Radzę się wstrzymać, bo nie wierzę w te bzdury.

Roksana gwałtownie wstała i wyszła wzburzona do przedpokoju. Nerwowo włożyła kozaki i płaszcz, wsadziła pod pachę bukiet ślubny, a potem wybiegła z willi, trzaskając mocno drzwiami. Manipulacje i insynuacje Frankenbergów przekroczyły wszelkie granice.

Im dłużej jednak brnęła przed siebie, tym bardziej nurtowało ją, czy jest warta wierności narzeczonego. Przegapiła moment, w którym powinna mu powiedzieć o wygranym domu i o tym, że zamieszkała w nim z innym mężczyzną, a do tego karmiła Janusza półprawdami. Czuła, jakby to ona w jakiś sposób go zdradzała.

Miała świadomość, że zrobiła źle, ale nie wiedziała, jak wykaraskać się z bagna, w które sama się wpakowała. A może po prostu jeszcze nie chciała tego zrobić. Tliła się w niej refleksja, że lubi ukrywać jakąś część swojego życia przed narzeczonym i Frankenbergami. Czuła się swobodniej, gdy nie znali miejsca jej pobytu.

Mimowolnie zaczęła analizować ich związek. Janusz oświadczył jej się dwa dni po tym, jak odpowiedziała „Ja ciebie też" na jego „kocham cię". Od tamtej pory każdy dzień Roksany był zaplanowany przez niego. Przynosił jej bułki na śniadanie i siadał w kuchni, by poczekać, aż ona zje choć jedną kanapkę. Zawoził ją na uczelnię i odwoził po zajęciach. Wyręczał ją w zakupach. Wybierał, na jaki film pójdą do kina. Organizował im wspólne wycieczki. Uwielbiał zwiedzać świat, a ona ukrywała, że nie znosi wyjeżdżać za granicę.

Wiedziała, że on był ideałem, a ona — nie, więc próbowała się we wszystkim do niego dostosować. Doceniała swoje życie z nim i uważała, że nie ma na świecie mężczyzny lepszego od Janusza. Wyobrażając go sobie jako męża, widziała uporządkowane, stabilne życie, świetną sytuację finansową i wygodny dom. Wielokrotnie mówiła, ale i słyszała od innych, że wygrała los na loterii.

Jednak teraz, kiedy tak długo nie otulał jej kokonem czułości i opieki, czuła się dziwnie wolna, niczym nieograniczona. Przynajmniej dopóki nie wspominał w rozmowach telefonicznych o ślubie lub nie lądowała w szponach Frankenbergów. Coraz bardziej mierziła ją myśl, że Ludwika i Piotr staną się jej rodziną.

Spojrzała na kwiaty, które niosła w ręce, i odniosła wrażenie, jakby nagle zaczęły ważyć tonę. Poczuła się przytłoczona przygotowaniami do ślubu. Przyszła teściowa strasznie jej to obrzydziła. Przymiarki sukien, odbieranie zaproszeń, kwiaciarnia – wszędzie wyskakiwała niczym potwór z horroru. Roksana zastanawiała się, czy Ludwika wynajęła detektywa, żeby dawał jej znać, kiedy katować przyszłą synową, czy wykorzystywała swoje znajomości ze wszystkimi, którzy mieli związek z lokalną branżą ślubną. Uznała, że druga opcja jest bardziej prawdopodobna, bo inaczej lady Frankenberg już dawno by wpadła w odwiedziny na Przyjazną. Ten wniosek powinien ją pocieszyć, ale — co absurdalne — poczuła się zawiedziona.

***

Continue Reading

You'll Also Like

76.5K 4.2K 200
Po reinkarnacji jako statystka (dodatek w powieści) z amnezją, przez przypadek uratowałam dziecko, ale w tej powieści to on był złoczyńcą... huh? Cza...
124K 3.8K 28
„ Na własne życzenie weszłam w ogień, który sami rozpalili „ Zawsze myślałam, że życie jest piękne. Jako mała dziewczynka nie mogłam na nic narzekać...
390K 8.2K 38
#1 Dream Ona jest córką szefa włoskiej mafii. On jest synem szefa włoskiej mafii. Ona boi się dotyku. On musi stanąć na ślubnym kobiercu by odziedzic...
78.1K 4.4K 40
Mam na imię Felicia, ale w szkole jestem znana jako Julia. Lubię spędzać piątkowe wieczory, obserwując ludzi w jednym z miejskich klubów i pić przy t...