Traitor's Oath

De Lotthiaa

6.7K 799 3.1K

Rodzeństwo Verhmar nie łączy nic więcej poza nazwiskiem, nawet rodzinna tragedia nie jest w stanie ich do sie... Mais

Prolog
1. Komiczna ironia losu
2. Wszelkie i jedyne prawo
3. Niepewne ścieżki przyszłości
4. Mur różnic
5. Śmierć rozwiąże wszystkie problemy
6. Nie za taką cenę
7. Błędy ojca
8. Wyrok na własnego brata
9. Zawieszona na sznurkach marionetka
10. Wszystko albo nic
11. Mordercze zapędy znajomych Carvena
12. Labirynt niewiadomych
13. Niedorzeczne pomysły ojca
15. Kretyn ma rację
16. Nigdy nie chodziło o pieniądze
17. Imperium kłamstw
18. Grono zdrowych na umyśle Verhmarów
19. Kim właściwie byli oni?
20. Nic tu nie wydarzyło się przypadkiem
21. Wszystko jest dozwolone, jeśli przynosi korzyści
22. Nowy lord Verhmar
23. Ofiara Verhmarów
24. Lepiej zniszczyć życie innym niż sobie
25. Zguba, której szukali
26. Papierowe obietnice
27. Ostatnia część przedstawienia
28. Wieczny spokój

14. Tylko jedno wyjście

143 20 62
De Lotthiaa

Oświetlona blaskiem wpadających przez okno promieni słonecznych izba karczemna nie prezentowała się nader zachęcająco. Rozpadające się meble, chaotycznie porozrzucane po całym pomieszczeniu, zasłała niczym odrażający dywan pokaźna, nietknięta warstwa kurzu. Odciśnięte na posadzce niewielkie ślady szczurzych łap, rujnujące idealny obraz zapomnianego przez świat miejsca, były jedynym dowodem na obecność nieproszonych lokatorów w budynku. Unoszący się w powietrzu smród wilgoci drażnił w nozdrza i nie mógł go przepędzić nawet wiatr wdzierający się do środka przez otwarte na oścież drzwi.

Gibrill ze złością kopnął wadzące mu pod nogami krzesło i oparł się na rączce trzymanej miotły. Otarłszy grzbietem dłoni zroszone potem czoło, poirytowanym spojrzeniem ogarnął rozpościerający się przed nim widok. Prychnął sfrustrowany. Jak, do cholery, miał tu posprzątać? To było po prostu niemożliwe. Pracy zdawało się nie ubywać, chociaż harował od brzasku, mimo to pomieszczenie nadal wyglądało, jakby od lat nikt tu nie zaglądał, a Gibrill cały poranek spędził na narzekaniu zamiast porządkach.

Po co się na to godził?

Wyrywające się z ust mężczyzny ciężkie westchnienie przypomniało mu, że w Edreshu był jedynie więźniem królewskiego rozkazu. Zobowiązano go do niezwłocznego wyjazdu, z łaskawości dobrotliwego władcy Galidana oferując mu kilka dodatkowych dni na domknięcie interesów w stolicy i znalezienie kompetentnego zastępcy do czasu jego powrotu. Nikt jednak nie pytał go o zdanie. Nikt nie pytał go o zgodę. Nie przybył do Edreshu z własnej woli, więc i z własnej woli nie mógł stąd wyjechać, podobnie jak ten mały, kłopotliwy gnojek. Był do niego uwiązany.

Ta myśl wznieciła w Gibrillu gniew. Odetchnął głęboko, by okiełznać kotłujące się w nim emocje, ale w tej jednej rzeczy zawsze był naprawdę kiepski. Tak mocno zacisnął palce na rączce miotły, aż niczym suchy patyk pękła w pół. Z przygnębieniem spojrzał na zniszczony przedmiot i cisnął resztkami o ścianę. Wyrządzony hałas podziałał na niego kojąco, od razu poczuł się lepiej, lecz nie na tyle, by zupełnie się uspokoić.

— Jestem głodny.

Dobiegający od progu karczmy cichy głosik ledwo przedarł się do umysłu Gibrilla. Wyprostował się i zerknął przez ramię w stronę wejścia, lecz za towarzysza wciąż miał tylko swój śmiesznie rozciągnięty na posadzce cień. Zmarszczył brwi w konsternacji i przetarł dłonią powieki. Czyżby mu się wydawało? Przez ostatnie kilka dni wstawał przed wschodem słońca i kładł się spać po północy, nie zdziwiłby się, gdyby faktycznie tak było. Odetchnął z ulgą, gdy dostrzegł kryjącego się za framugą drzwi drobnego chłopaka. Jeszcze zupełnie nie zwariował. Jeszcze. Z tej odległości widział jedynie kudłatą czuprynę chłystka i ogromne czarne oczy spozierające na niego spomiędzy opadających na bladą twarz włosów.

— Jesteś głodny? — mruknął Gibrill. Otrzepał odzienie z kurzu i wyszedł na zewnątrz.

Chłopaczek cofnął się nieporadnie, potknął o własne nogi i z niemym krzykiem runął na ziemię. Wzbity w powietrze pył osiadł się na jego ciemnych puklach, policzkach i znoszonym ubraniu, niemalże przykrywając wpływający na jego oblicze rumieniec. Pociągnął nosem i zacisnął dłonie w pięści, a odciśnięte w jego twarzy zażenowanie zastąpiło zdeterminowanie.

Gibrill przewrócił oczami, lecz jego wargi mimo szczerych chęci zachowania powagi drgnęły w nieznacznym uśmiechu. Cały Liriam — nieustępliwy, nieusłuchany i wiecznie wybrudzony niczym wychowane przez ulicę dziecko. Czasem miał wrażenie, że właśnie tak było. Jego pięcioletni syn zwykle spędzał czas na zabawach z rówieśnikami, a odkąd przyjechali do Edreshu, widywał go jedynie umorusanego przy posiłkach. A potem chłopczyk znikał i tylko jego niecichnący śmiech zdradzał obecność dziecka w rezydencji.

— Czasem zastanawiam się, czy to ja mówię niewyraźnie, czy jednak to ty jesteś po prostu głuchy. — Przyklęknął przy chłopcu, podał mu rękę i pomógł wstać. — Mówiłem ci, żebyś tu nie przychodził.

— Nie głuchy, głodny — odparł pogodnie Liriam.

— Dlatego przyszedłeś tutaj, gdzie nie zjesz nic. — Gibrill zmarszczył brwi powątpiewająco. Lekkomyślne zachowanie jego syna niezależnie od okoliczności zawsze zadziwiało go tak samo. — Gdzie twoja opiekunka?

Liriam wzruszył ramionami, a wkradający się na jego usta przebiegły uśmieszek sugerował, że nie był tak niewinny, za jakiego starał się uchodzić.

— Dostałem zadanie. — Hardo zadarł podbródek i dumnie wypiął pierś, by przy rosłym ojcu wyglądać odrobinę dojrzalej i poważniej. — Ważne. — Pokiwał gorliwie głową i dodał z przyjęciem: — Bardzo ważne.

— Nie wątpię, Smarku — odparł Gibrill.

Przymrużył powieki i podejrzliwie spojrzał ponad ramieniem Liriama na opartego o obiegający karczmę parkan uśmiechniętego Kierana. Gniewnie zmarszczył brwi. Ten głupek prosił się, by oberwać. Verhmar nie był zaskoczony widokiem Raumaera — domyślał się, że to on przysłał tu dzieciaka z tym jakże ważnym zadaniem — ale nie podobało mu się, że wysługiwał się jego synem, by osiągnąć tylko jemu znany cel w toczącej się rozgrywce. Tego Gibrill nie zamierzał zignorować, a tym bardziej tolerować. Nie po to trzymał Smarka z dala od usnutych szemranymi interesami tajemnic Verhmarów, by Kieran przez swoją głupotę bezmyślnie wepchnął go w sam środek bałaganu.

— Mam list. — Liriam wyciągnął rękę, w której trzymał czarną kopertę. Gibrill nie musiał zaglądać do środka, by wiedzieć, kto ją nadesłał. — Dla ciebie.

— Dobrze się spisałeś, Smarku.

Chłopiec rozpromienił się ze szczęścia, jak gdyby uhonorowano go tytułem godnym legendarnego bohatera, i kiwnął głową w stronę nowego nabytku Verhmarów, rozpadającej się karczmy, którą Gibrill — z polecenia młodszego brata — miał doprowadzić do stanu używalności. Z zewnątrz budynek nie prezentował się tak tragicznie, jak w środku — wymagał jedynie kilku drobnych napraw, wzmocnienia oraz wymiany niektórych elementów — lecz przez skromny budżet Gibrill musiał zająć się tym sam. Sam, tylko po to by na końcu wszystkie jego zasługi zgarnął ten parszywy gnojek, uwięziony w odległych marzeniach o majątku, które rozpaczliwie próbował uchwycić i przeobrazić w rzeczywistość. To odbierało mu jakiekolwiek chęci do pracy.

— Możesz się rozejrzeć — zwrócił się do syna Gibrill. Odebrał od chłopca list i wyprostował się. — Tylko się nie oddalaj i niczego nie jedz, Smarku. Zaraz wracamy do… domu.

Skrzywił się, te słowa z trudem przeszły mu przez gardło. Edresh nie był jego domem, a na pewno nie domem Liriama, ale burza nieporozumień, wrogości i podziałów Verhmarów jeszcze nie zakłóciła spokojnego świata chłopca i Gibrill nie chciał zbyt wcześnie niszczyć jego beztroskiego dzieciństwa.

— Uroczy chłopiec — zawołał Kieran, zbliżając się do Verhmara, gdy tylko Liriam zniknął w środku karczmy. — Z oryginalnym imieniem, Smark, pewnie po matce?

— Tak, po twojej. — Gibrill westchnął. — Nie lubi swojego imienia — dodał szorstko. Obrzucił Kierana spojrzeniem przepełnionym budzącą się z uśpienia zimną furią, aż ten się zatrzymał, nie wyglądał jednak na przestraszonego. — Nie mieszaj go w to, Raumaer. Jeszcze raz to zrobisz, a będziesz szukał swoich zębów w żołądku.

— Dzieciom czasem trzeba pokazać, że też są ważne. — Niedbale wzruszył ramionami, a wstępujące na jego twarz bezbrzeżne niezrozumienie płaszczem zdumienia zakryło przebiegły uśmieszek mężczyzny. — Nic nieznaczący list, a ile radości mu sprawił.

— Nic nieznaczący? — mruknął ironicznie Gibrill. — Więc nie interesuje cię, co w nim zapisano.

Drżącą z rozdrażnienia dłonią rozerwał kopertę i wyciągnął ze środka niewielką, gryzącą się z barwą opakowania białą karteczkę. Zapisano na niej jedynie dwa zdania. Sześć słów, które bezdusznie zdeptało całą jego nadzieję.

To niemożliwe. Jest tylko jedno wyjście.

Nie było podpisu. Gibrill go nie potrzebował, znał ten charakter pisma — pochyłe, niewyraźne i pisane w pośpiechu litery — oraz niewielki, umieszczony w rogu symbol w kształcie kruka. Pod wpływem narastającego gniewu zgniótł między palcami kartkę i zacisnął szczękę, aby powstrzymać cisnące się na usta przekleństwa. Mimo że w głowie wciąż huczały mu wypisane w liście słowa, a dowód potwierdzający ich prawdziwość trzymał w ręce, to nadal nie chciał uwierzyć w ich autentyczność. Nie mogły być prawdą, nie mogły, bo inaczej to oznaczało… Gibrill nawet nie zamierzał o tym myśleć. Jeśli istniało tylko jedno rozwiązanie, na dodatek brzmiące tak irracjonalnie, to równie dobrze powinni uznać się już za pokonanych, bo żadne z rodzeństwa Verhmarów nie skorzysta z takiej opcji.

— Złe wieści? — zagadnął ostrożnie Kieran, a uchwycona w jego zielonych tęczówkach powaga wydawała się wręcz nienaturalna.

— Nic nieznaczące — odparł sarkastycznie Gibrill. Wcisnął zmięty papier do kieszeni; wolałby go połknąć, niźli pozwolić Kieranowi go przeczytać, mimo że treść wiadomości dla osoby postronnej była zupełnie niezrozumiała. — Nie masz najlepszej opinii, własny ojciec wymawia twoje imię z odrazą, jakby mówił o jakiejś parszywej zarazie, ale nie możesz być aż tak głupi, by wierzyć, że otrzymasz od Carvena obiecane pieniądze.

— Nie wierzę. — Uśmiechnął się z pogodnością człowieka niemającego żadnych zmartwień. — Ja to wiem.

Gibrill poczuł, jak gniew zaciska szpony na jego gardle, a oddech grzęźnie mu w piersi. Serce przyspieszyło swój rytm, a jego dudnienie w czaszce przełamało trzymany na kruchy niciach przyzwoitości opór Verhmara. Nie miał cierpliwości do kretynów, a Kieran bezdyskusyjnie zasługiwał na miano ich króla. Prawą dłoń zacisnął w pięść, a lewą chwycił Raumaera za koszulę. Pod wpływem nagłego szarpnięcia materiał odzienia rozpruł się, ukazując pokryty licznymi bliznami tułów mężczyzny. Odcinające się na tle opalonej skóry stare, pobielałe szramy, nieśmiertelne pamiątki przeszłości, szpeciły niemal całą pierś Kierana. Kolekcja niezatartych wspomnień, okropnych jak kryjące się za każdą skazą historie, które zostaną z nim do końca życia.

Zdumiony tym przerażającym widokiem Gibrill aż się cofnął. Cała złość momentalnie z niego uleciała, pozostawiając po sobie jedynie mizernie żarzącą się iskierkę przytłumioną obezwładniającym Verhmara szokiem. Panująca w jego głowie pustka była wręcz przytłaczająca, zajmując niczym zakaźna choroba kolejne części umysłu. Zapomniał, jak się mówi. Zapomniał, jak się oddycha. Zapomniał, jak się rusza. Odrętwiały niemocą własnego organizmu czuł się, jakby tonął, tonął na wzburzonym morzu ludzkiego okrucieństwa.

— Nie przejmuj się — mruknął ponuro Kieran. Poprawił osuwającą się z ramienia roztarganą koszulę. — I tak jej nie lubiłem.

Wyrwany z otępienia Gibrill przesunął wzrokiem po torsie Raumaera, lecz nim spojrzał w jego durnie uśmiechniętą twarz, skupił uwagę na wiszącym na szyi mężczyzny naszyjniku; prostym medaliku z wygrawerowaną w środku niezapominajką. Wisiorki zależnie od upodobań i statusu społecznego różniły się od siebie. Możnowładcy zazwyczaj pozłacali je i zdobili drogocennymi kamieniami, biedni natomiast nosili zwykłe metalowe blaszki. Wygląd nie był ważny, liczył się umieszczony na nim symbol kwiatu. Symbol nadawany przez Pierwszych Kapłanów. Symbol stanowiący o przynależności i wiążący przysięgą wybranków pragnących w przyszłości wziąć ślub.

— Masz… oblubienicę? — Gibrill potrząsnął głową z niedowierzaniem. Wyobrażenie sobie Kierana jako przykładnego męża przekraczało jego możliwości. — Kim ona jest?

— Przyszłą panią Raumaer. — Widząc nieprzekonaną minę Verhmara, dodał: — Nie rozumiem twojego zdziwienia, może nie jestem tak uroczy, jak Carven, ale przecież nie wygląd jest najważniejszy, a ja mam wielkie serce.

— Tak wielkie, jak rozum. — Jeszcze raz zerknął na wiszący na szyi Kierana wisiorek, jego narzeczona musiała nosić identyczny, i zawiesił wzrok na biegnącej między drzewami ścieżce, by poukładać szalejące w umyśle myśli. Coś mu w tym wszystkim nie pasowało. — Po co tu przyszedłeś? Jeśli nie chodziło o list, to o co?

— To może zabrzmieć niedorzecznie, ale twój brat cię potrzebuje.

Gibrill uniósł brwi w zdumieniu, błądząc wzrokiem po twarzy Kierana, jakby widział go pierwszy raz w życiu. Sądził, że po ostatnim rewelacyjnym odkryciu nic nie będzie w stanie go zadziwić. Widocznie los ponownie postanowił sobie z niego zakpić, udowadniając, w jakim był błędzie. Ale chociaż raz musiał się zgodzić z Kieranem, to faktycznie brzmiało niedorzecznie.

— Potrzebuje? To dziwnie to okazuje. — Gibrill machnął dłonią w stronę rudery, po której krzątał się Liriam. — Tak mnie potrzebuje, że mnie tu przysłał i powierzył mi do prowadzenia karczmę, żebym miał zajęcie i znajdował się jak najdalej od niego. — Prychnął gniewnie. Jak tu człowiek miał być spokojny przy takich ludziach? — Jedyne, na czym zawsze mu zależało, to na wolności i złocie. Chciał być sam, to jest sam, ale na dno też pójdzie sam.

Kieran uśmiechnął się przebiegle.

— Jeśli on utonie, to wy razem z nim. — Przeczesał palcami skołtunione od wiatru włosy i odwrócił się w stronę drogi wiodącej do rezydencji, rzucając jeszcze przez ramię: — Możesz go nienawidzić, ale chcesz go mieć na sumieniu?

Że co? To było pierwsze, co przyszło Gibrillowi do głowy. Pierwsza myśl, jaka odważyła się wychynąć na dobijające pustkowie niewiedzy panujące w jego umyśle. O co, na bogów, w tym wszystkim chodziło? Posępnym wzrokiem odprowadził Kierana, aż jego sylwetka zniknęła mu z oczu pomiędzy drzewami, nie mogąc wyzbyć się wrażenia, że wraz z Raumaerem oddalała się również szansa na uzyskanie potrzebnych odpowiedzi. Gibrill nie mógł jednak go dogonić, chwycić za ramiona i wytrząsnąć z niego wszystkie tajemnice kryjące się za tym błazeńskim uśmieszkiem. Obecność hałasującego w karczmie Liriama przed tym go powstrzymała. Pozostawienie Smarka bez opieki, zważywszy na charakter chłopca, było nierozsądne. Może ten głupek, przysyłając tu dzieciaka, dobrze wiedział, co robił?

Gibrill westchnął ciężko i potarł dłonią zmarszczone w konsternacji czoło. Coraz częściej zaczynał sądzić, że ten głupek wcale głupkiem nie był, lecz jedynie korzystał z dopasowanego na miarę wizerunku skończonego idioty, którego pozbywał się równie swobodnie co wierzchniego okrycia. W zapijaczonym, wiecznie zadłużonym synu kapitana Czarnych Płaszczy nikt nie dostrzegał zagrożenia, zlekceważony i zignorowany mógł robić, co chciał, nawet… nawet niespostrzeżenie włamać się do rezydencji i zabrać dokumenty. Ale na co one były Kieranowi potrzebne?

— Liriam! — krzyknął Gibrill, podchodząc do uwiązanego pod drzewem wierzchowca. — Wracamy!

— Ale tato! — jęknął chłopczyk płaczliwym głosem. Pokryty kurzem i ze szczątkami miotły w ręce wybiegł ze środka karczmy i z oburzenia tupnął nogą. — Co się stało ze Smarkiem?

— Już wrócił, przecież był głodny. — Usadowił się w siodle i wyciągnął rękę w stronę niepocieszonego Liriama. Westchnął z irytacji, gdy dzieciak pomimo ponagleń nie ujął jego dłoni. — No chodź, Smarku, musimy dogonić tego kre… Kierana.

— Żeby wilki nie zjadły go po drodze? — Oczy chłopca stały się okrągłe jak dwa oszlifowane onyksy. — Mówił, że pełno ich w okolicy!

— A on jest baranem — przytaknął Gibrill. Chwycił brudną, aż niemalże czarną dłoń Liriama, i posadził go przed sobą. — Baranem, którego zaraz rozszarpie wilk.

Zacisnął palce na wodzach, by choć trochę spożytkować nagromadzone emocje, i zmusił wierzchowca do ruchu. Drugą ręką podtrzymywał syna. Liriam kręcił się niespokojnie, wykrzykiwał zagrzewające do walki hasła i groził rosnącym na uboczu kwiatkom połamanym kijem od miotły, jakby był to jego oręż, a on sam zmierzał z bohaterską odsieczą potrzebującemu. Kurz sypał się z ciemnych włosów chłopca, osiadając się na ramionach i łaskocząc w nos, a jego bitewne okrzyki co chwilę przerywało kichnięcie. Jednak zaaferowany wypatrywaniem nieistniejącego zagrożenia — jedyne, co mogło go zaatakować w tym lesie, to nuda, w ostateczności wygłodniały zając — nie zważał na takie błahostki. W świecie swojej wyobraźni był bohaterem, okolica pełna niebezpieczeństw, a Kieran… a Kieran wciąż baranem.

Gibrill uśmiechnął się lekko, rozbawiony niesłabnącym zapałem chłopca. Obecność Liriama, jego radość i dziecięca beztroska zawsze działały na niego uspokajająco niczym przyłożenie Carvenowi w gębę. Przy nim wszystko wydawało się prostsze, a nagromadzony w mężczyźnie gniew zanikał, zamieniając Verhmara w zupełnie innego człowieka. Tym razem było podobnie. Poczochrał synowi odziedziczoną po matce gęstą czuprynę i zawiesił wzrok na prowadzącej wśród drzew ścieżce.

Droga dzieląca karczmę od rezydencji była uwłaczająco prosta i niedługa, mimo to Gibrill nigdzie nie dostrzegł Kierana. Musiał — choć wydawało się to mało prawdopodobne — zejść z alejki, przedrzeć się przez trawska i iść… gdzie? Jedynym miejscem, w które Raumaer mógł się udać pieszo, było pobliskie miasteczko, lecz przemierzając las, wędrówka wydłużała się niemal dwukrotnie, przy założeniu, że ten głupek nie straci orientacji w terenie i zamiast na północ zacznie zmierzać na zachód. Ale po co miałby się tam udać? Nie stać go było ani na szczurzy wywar — wodnistą, pozbawioną smaku zupę z odpadków — ani nieprzypominający piwa napitek, a tym bardziej partię kości lub kart.

Co więc chciał tam robić? Udawać bezdomnego? To może świetnie mu wychodziło i nie było takie dalekie od prawdy, ale nikt w Edreshu nie dałby mu nawet srebrnego liminga przez jego powiązanie z Verhmarami. Nikt, choćby umierał na środku ulicy i przez pół nocy wzywał pomocy.

Widok frontowej ściany rezydencji pozbawił Gibrilla złudzeń — musiał Kierana już minąć, a szansa na wyciągnięcie z niego prawdy zniknęła jak dokumenty z Daleeun. Czuł, że Raumaer był w to zamieszany, choć zdawało się to absurdalne. Bo skąd mógł wiedzieć o tych papierach? A jeśli je zabrali, to dlaczego nie wykorzystali? Może nie były takie ważne, jak Lyra twierdziła, a może te dwa głupki nie potrafiły ich odczytać? Może… Gibrill miał już dość tego słowa, a że niczego nie wiedzieli na pewno, nader często raczono go podobnym wyrażeniem.

Może ojciec wiedział, co robił? Może próbował coś swoim dzieciom uświadomić? Może był w tym wszystkim sens? Może pierwsza żona Lauvelona wcale nie była matką Carvena? Może on nie ukradł tej tiary? Może Anvassier to zaplanował? A może sam król chciał, by tak uważano?

Cholerne może!

Mała rączka zaciskająca się na nadgarstku Verhmara zwróciła jego uwagę na siedzącego przed nim chłopca. Zdążył Liriama złapać, nim ten zeskoczył z grzbietu wierzchowca, i postawił na ziemi. Dzieciak, pokrzykując coś niezrozumiałego i wymachując swym niezrównanym orężem, wyminął niepracujących przed wejściem do budynku mężczyzn i pognał na tył rezydencji. Robotnicy, zobaczywszy Gibrilla, zamilkli, zaczęli się krzątać i szukać sobie zajęcia. Wypisane na ich ogorzałych twarzach zagubienie oraz nieporadne, ociężałe ruchy zdradzały, iż nie mieli pojęcia, co powinni robić. Czyżby im tego nie powiedziano?

To wcale nie byłoby takie zaskakujące, zważywszy na to, kto tu rządził. Gibrill prychnął gniewnie. Nie pierwszy raz przemknęło mu przez myśl, że Teamis popełnił fatalny błąd, powierzając cały majątek najmłodszemu synowi. Wystarczyło spojrzeć na to, co się działo w Edreshu, by zauważyć, jak beznadziejny i pozbawiony sensu był to pomysł. Jego durny braciszek jedynie marnotrawił pieniądze ich rodziny, ale nic nie rzekł robotnikom. To nie był jego problem.

Zsunął się z siodła i oddał wodze młodemu chłopakowi, który za trzy aklingi tygodniowo zajmował się ich wierzchowcami. Dzieciak stracił rodziców i obwiniał za to — jakżeby inaczej — Verhmarów, ale że na utrzymaniu miał dwójkę rodzeństwa i nikt inny nie chciał go zatrudnić, zgodził się przyjąć oferowaną mu przez pannę Lauvelon pracę.

— Wrócił Raumaer? — zapytał Gibrill stajennego. Dla pełnego zrozumienia dodał: — Ten uśmiechnięty kretyn.

Chłopak skrzywił się paskudnie, jakby miał za złe Verhmarowi, iż ten ośmielił się do niego odezwać, i potrząsnął głową. Zaciśnięte usta chłystka stały się kropką na końcu jego milczącej odpowiedzi. Nic więcej nie zamierzał powiedzieć.

Gibrill spochmurniał. Bezczelne zachowanie chłopaka nadwyrężyło pokłady jego wyrozumiałości. Nie dziwił się niechęci młodzieńca do jego rodziny, ale okazywanie jawnej pogardy swoim chlebodawcom było przejawem oburzającej niewdzięczności i głupoty. Z trudem powstrzymał się przed dodaniem, iż za tę niebywałą uprzejmość stajenny zostanie nagrodzony — utratą zarobków.

Zacisnął szczękę, pocierając dłonią pokryty krótkim zarostem podbródek. Zmierzył chłopaka chłodnym spojrzeniem ciemnych oczu, dając mu ostatnie ostrzeżenie, i udał się na tył posiadłości. Frontowe wejście rezydencji z uwagi na remont było zastawione i niedostępne, dlatego używali wychodzących na ogród drzwi.

— Nigdzie się nie oddalaj, Smarku — mruknął Gibrill, gdy zauważył chłopca siedzącego na drewnianej ławeczce i upychającego do plecaka skradzione z patery Mai owoce.

Sama dziewczyna drzemała w zawieszonym między dwoma drzewami hamaku, kołysana niczym małe dziecko przez stojącą obok młodą służkę. Cała służba przybyła do Edreshu na polecenie panny Lauvelon, która z zadziwiającą kreatywnością obarczała ich wymyślnymi zadaniami i niedorzecznymi kaprysami, jakby nie mogła im wybaczyć nieobecności w rezydencji w dniu, gdy przyjechała do zachodniej prowincji.

Nieopodal, na niedawno przystrzyżonej trawie, rozciągało się królestwo niezdobytej wiedzy, pożółkłych pergaminów i oprawionych w skórę woluminów, gdzie znajdowała się Rauela, otoczona swymi zapiskami. Na kolanach trzymała gruby zeszyt, a pióro w jej dłoni w nieprzerwanym tańcu wirowało od jednej krawędzi kartki do drugiej, wypełniając ją kolejnymi słowami.

Ona ciągle coś pisała.

Pisała i uparcie unikała starszego Verhmara, choć ten zupełnie tego nie rozumiał. Poznał córkę Anvassiera kilkanaście lat temu. Upływ czasu zamazał w jego pamięci twarz dziewczyny, nie pamiętał nawet, w jakich okolicznościach się spotkali i o czym rozmawiali, ale nie przypominał sobie również, by ją uraził. Mimo to Rauela na jego widok straszliwie bladła i uciekała, nim zdążył ją zapytać o powód jej irracjonalnego zachowania.

Tym razem Gibrill nawet nie próbował z nią porozmawiać. Był na to zbyt zmęczony. Pocierając twarz, wszedł do budynku i przez swą nieostrożność niemal od razu na czymś się potknął. Przeklął pod nosem i podparł się framugi, by nie upaść. Prychnął, ależ on nienawidził tego miejsca! Spojrzał na wadzący mu pod nogami przedmiot, a na jego twarzy pojawił się pobłażliwy uśmieszek. Bo to nie był żaden przedmiot, lecz jego młodszy brat, bez życia leżący na podłodze jak niechciana zabawka. Wypływająca ze znajdującej się obok jego głowy butelki ciecz krwawym strumieniem znaczyła swoją drogę, by ostatecznie wsiąknąć w odzienie Carvena.

— To byłoby zbyt proste, gdybyś miał tak po prostu umrzeć. — Gibrill szturchnął brata czubkiem buta między żebra, mocniej niż było to konieczne. — Ale zrobiłbyś przysługę światu, nie podnosząc się więcej.

Carven jęknął żałośnie, ale się nie poruszył. Wolał nadal udawać martwego. Gibrill westchnął ze zniecierpliwienia. Bijący od małego gnojka odór był nie do zniesienia i choć po latach pracy w przesiąkniętych dymem i smrodem alkoholu karczmach zdążył już do niego przywyknąć, to i tak wciąż nie uznałby tego zapachu za przyjemny. Z miłą chęcią zostawiłby tego sponiewieranego głupka na progu, by każdy kopał go na wejściu. Zasłużył sobie na to. Ale musieli porozmawiać.

Pochylił się nad bratem, szarpnął go za ramię i oparł plecami o pobliską ścianę. Głowa Carvena bezwładnie opadła na pierś, a jego ciało zaczęło powoli osuwać się z powrotem na podłogę. Gibrill przeklął. Po to go tu król przysłał? Aby oglądał upadek swego brata? Może i czekał na ten dzień latami, ale to żałosne widowisko nie przynosiło mu oczekiwanej satysfakcji. Był już tym zmęczony. Sięgnął po stojący na stoliczku flakonik i chlusnął jego zawartością w twarz śpiącego mężczyzny.

Chłodna ciecz otrzeźwiła Carvena niezgorzej niż siarczysty policzek. Wzdrygnął się i potwornie rozkaszlał, spazmatycznie łapiąc dech, jakby starszy Verhmar, zamiast nieznacznie go ochlapać, przytrzymywał mu głowę pod wodą. Wreszcie oprzytomniał na tyle, by się uspokoić. Rękawem koszuli otarł mokre lico, odgarnął przyklejone do czoła włosy i nieprzychylnie spojrzał na pochylającego się nad nim brata.

— Nie będę tu sprzątał — wymamrotał Carven ochrypłym głosem. Odchrząknął. — Czego chcesz?

— Gdzie masz dokumenty?

— Dokumenty? — powtórzył bez przekonania i lakonicznie wzruszył ramionami. Kryjące się w błękitnych tęczówkach młodego Verhmara zagubienie przyćmiło nawet tlącą się odwiecznie w jego oczach iskierkę nienawiści do rodzeństwa. — Mnie już nic nie pomoże.

Wyciągnął rękę po leżącą obok butelkę, lecz Gibrill zdążył ją kopnąć, nim palce młodszego brata zacisnęły się na szkle. Carven zaskomlał płaczliwie, obserwując, jak naczynie toczy się po pomieszczeniu, a jego zawartość rozlewa się po posadzce. Desperacja wstępująca na jego twarz była tak rzeczywista i niewymuszona, aż Gibrillowi omal zrobiło się żal brata. Omal. Strata alkoholu wciąż była zbyt łagodnym, acz bolesnym wyrokiem dla młodego Verhmara.

— To mi je oddaj — zażądał Gibrill. Carven wyprostował się niespodziewanie na te słowa, a jego upstrzone sińcami lico śmiertelnie pobladło. — Co się stało? Zgubiłeś je?

— Nie mam żadnych dokumentów! — warknął Carven, próbując odepchnąć starszego Verhmara, ale jego dłoń jedynie przecięła powietrze. Opadła na ziemię i pociągnęła go za sobą. Plask upadającego ciała zagłuszył mamrotanie mężczyzny. — Mu-muszę je z-zdobyć… ale jak? — Przewrócił się na plecy i utkwił przerażony wzrok w suficie. — To niemożliwe… n-niemożliwe… tylko jak? Nie da się… nie da.

Gibrill zamrugał oszołomiony. Nic z tego nie rozumiał. Bełkot brata dudnił mu w czaszce, ale splątany z jego myślami brzmiał jeszcze bardziej absurdalnie. Z zakłopotaniem potarł szczękę i przytrzymał dłoń przy brodzie, próbując się opanować. Uczucie niepokoju zawładnęło nim jak lalkarz zawieszoną na sznurkach kukiełką; skrępowany i unieruchomiony nie mógł się poruszyć. Nie wiedział, jak miał się zachować. Nigdy nie widział Carvena w takim… stanie. Patrzył na niego, ale go nie poznawał. Słuchał jego bredzenia, ale nie pojmował znaczenia wypowiadanych słów. Wszystko, choć odbywało się na oczach Gibrilla, zdawało się mu jedynie wytworem wyobraźni, bzdurną sceną rozgrywającą się w jego umyśle.

Potrząsnął głową. Nie mógł być aż tak szalony, by coś takiego wymyślić. Nie mógł. Poza tym czuł się dobrze, w przeciwieństwie do Carvena, który nieporadnie starał się podnieść z podłogi, przestraszonym wzrokiem wodząc po pomieszczeniu, jakby to, co mu zagrażało, miało wychynąć zza pobliskiej ściany.

Gibrill zniecierpliwiony niekończącym się występem brata chwycił go za ramię i postawił na nogi.

— W co się wplątałeś?

Carven zaskoczony nieoczekiwaną pomocą ze strony starszego Verhmara znieruchomiał i z niedowierzaniem spojrzał na podtrzymującą go dłoń. Szarpnął się, ale bez większego przekonania. Zdeterminowany wzrok Gibrilla musiał mu uświadomić, iż nie odejdzie, dopóki nie wyzna prawdy. Wziął urwany oddech i odparł cichym głosem:

— Mam… — Przełknął z trudem ślinę. — Mam pozbyć się lorda Evallthana.

Continue lendo

Você também vai gostar

42.4K 2.6K 178
Tłumacze to manhwe na discordzie jeśli ktoś chciałby przeczytać zapraszam Demoniczny kultywator, Xie Tian, uważa się za jedynego słusznego kandydata...
188K 15.6K 124
~Manga nie jest moja, tylko tłumaczę! ~ Zreinkarnowano mnie w ciele fałszywej świętej, które pięć lat później umrze, gdy pojawi się kolejna święta. J...
1.1K 62 3
Kochani już niedługo będzie dostępna całość 💜 Najlepsza książka roku! Sam się przekonaj! Główny bohater, zwykły nastolatek posiadający marzenia, któ...
Mate De GS

Fantasia

246K 10.4K 42
- Skąd wiesz? - Wykrztusiła wreszcie, po pięciu minutach pustego wgapiania się we mnie. Miała duże orzechowe oczy poplamione jasną zielenią. Były hip...