12. Labirynt niewiadomych

Bắt đầu từ đầu
                                    

Ukrył twarz w dłoniach i warknął przez zaciśnięte zęby. Miał dość tego przeklętego miejsca i choć nie cierpiał tkwić w przerywanej jedynie jego oddechem ciszy, to fałszujące karczemną piosenkę głosy działały mu na nerwy. Gdyby tylko miał wystarczająco dużo odwagi i siły, kazałby im zamknąć gęby, ale nie chciał nikomu przypominać o swoim istnieniu, więc znosił te potworne katusze w milczeniu.

Syknął i pod wpływem nieznośnego bólu odsunął ręce od lica, gdy opuszkami palców trafił na opuchliznę. Z wyrywającym się z piersi ciężkim westchnieniem oparł głowę o wilgotną, chropowatą ścianę i zawiesił wzrok na wejściu do jego celi. Otaczający go towarzysze niedoli nie wydawali mu się już tacy przerażający, mimo że wciąż niezbyt wyraźnie widział ich oblicza. To nie ich powinien się obawiać — zamknięci pod kluczem sprawiedliwości byli nieszkodliwi — lecz tych, co na straży tej sprawiedliwości rzekomo stali.

— Czy to nie zastanawiające, że każde nasze spotkanie jest poprzedzone twoją wizytą w lochu?

Znajomy głos wyrwał Carvena z otępienia. Nieśpiesznie podniósł wzrok na stojącego przed jego celą mężczyznę. Mrok niczym krzywe zwierciadło nieco zniekształcał jego sylwetkę i zamazywał rysy twarzy, lecz młody Verhmar nie miał większych trudności z rozszyfrowaniem tożsamości przybysza. Jednak widok lorda Harvana Anvassiera w tym odrażającym miejscu był na tyle zdumiewający, iż Carven uznał go za wymysł swojej zmęczonej wyobraźni. Od dawna nic nie jadł, nie pił, a te krótkie chwile błogiej nieświadomości, w które bezwiednie co jakiś czas popadał, trudno było nazwać snem. Zdarzało mu się już widzieć rzeczy, których nie było. Słyszeć czyjś głos, chociaż wokół panowała cisza, a czasem przyłapywał się na mamrotaniu do siebie pod nosem. Od zamknięcia, ciemności i nieprzemijającej obawy o własne życie zaczynał wariować. Mógł więc — spragniony normalności — ubzdurać sobie, że ktoś złożył mu wizytę.

Ale dlaczego akurat Anvassier?

Tego Carven zupełnie nie rozumiał. Widział tego człowieka tylko raz w życiu i z ich ostatniego spotkania zapamiętał jedynie jego nazwisko. Jak więc zdołał go sobie tak dokładnie wyobrazić? Poruszył się niespokojnie, czując, jak pętla strachu zaciska się na jego szyi. Co jeśli to wcale nie było widziadło? Oszalał czy może jednak wszystko działo się naprawdę? Sam nie wiedział, która możliwość bardziej go przerażała.

Grzbietem drżącej dłoni potarł powieki i zamrugał kilkakrotnie, ale znajdująca się przed nim zjawa nie zniknęła. Miał swoją odpowiedź.

— Przynajmniej wiadomo, gdzie należy mnie szukać — wychrypiał Carven. Odchrząknął, słowa nieprzyjemnie ocierały mu się o wysuszone gardło, ledwo poznawał własny głos.

— Coś ty zrobił, chłopcze? — Mężczyzna założył ręce za plecami i wyprostował się, przybierając bardziej władczą postawę, jakby chciał dać Verhmarowi do zrozumienia, iż niekoniecznie był tam w roli jego przyjaciela.

— Też chciałbym to wiedzieć.

Podejrzliwie przymrużył powieki, gdy zewsząd otuliła go ciężka niczym nasiąknięty wodą płaszcz upiorna cisza. Dreszcz niepokoju przebiegł Carvenowi wzdłuż kręgosłupa. Utkwił niespokojny wzrok w lordzie. Starał się nie rozglądać, świadom, iż znowu otoczyli go potępieńcy, wlepiając w niego przepełnione okrucieństwem oczy.

— Nie pamiętasz, co się wydarzyło?

— A wyglądam, jakbym pamiętał? — warknął Carven poirytowany. — Myślisz, że siedzę tu z przyjemności? Że lubię czuć w ustach smak podeszwy buta? — Ociężale dźwignął się z miejsca, podszedł do kraty i zacisnął na niej palce, by nie upaść. — Że udaję, licząc, że nikt się nie zorientuje? — Nagromadzona wewnątrz niego frustracja nasączyła jego uśmiech drwiną. — Ale po co ja to mówię? W tym cholernym mieście zadaje się tylko pytania, na które już się zna odpowiedzi, nieważne, czy są zgodne z prawdą, czy nie.

Traitor's OathNơi câu chuyện tồn tại. Hãy khám phá bây giờ