Nie boję się mroku

Start from the beginning
                                    

Zeskoczył z muru i otrzepał swoje ubrania. Zaczęło robić się zimno, okna po kolei zatrzaskiwały się, bo mieszkania bardzo szybko się wychładzały. Dziś było spokojnie, nie za-powiadało się na kolejny atak. Być może c o ś za swój cel obrało tej nocy inną osadę. Wszyscy mieli taką nadzieję. Jednak dla Bernarda nie był to powód do radości. C o ś w każdej chwili może wrócić, a wtedy już nikt nie będzie się śmiał. Dlatego tak ważne było to, aby schwytać naukowca. Tylko on wiedział, jak powstrzymać zło i zacząć od nowa. Lecz jak go złapać, tego nie wiedział żaden człowiek. Listy gończe i nagrody nie robiły żadnego wrażenia. Mężczyzna po prostu był nieuchwytny i każdy doskonale o tym wiedział. Mimo wielu prób nikomu nie udało się przyprowadzić go do Bernarda, więc przestano próbować. Już tylko sam Othell walczył, bo wiedział, że to ostatnia deska ratunku i nic innego nie da się zrobić. A zdecydowanie nie był typem osoby, która odpuszcza i woli nic nierobienie od walki do końca.

          Następny dzień przyniósł kolejną falę upałów. Mieszkańcy wychodzący ze swoich domów starali się chodzić tylko tam, gdzie budynki rzucały cień. Niektórzy, nieco odważniejsi, zakładali chusty na głowy i wychodzili na słońce, jednak skwar był tak silny, że po kilkunastu minutach spędzonych w pełnym słońcu było się tak spoconym i rozgrzanym, że dostawało się gorączki, bolała głowa i można było nabawić się udaru. Tylko Bernard nie dawał za wygraną i skrupulatnie wykonywał swoje obowiązki, patrolując miasto i pilnując, aby nic przykrego się nie stało. Nie był dzisiaj pogodny, jak co dzień. Po jego głowie wciąż krążyły myśli związane z szalonym naukowcem, posiadającym antidotum na to, co się działo. Z zamyślenia wyrwał Othella krzyk i zamieszanie. Na porządku dziennym były kradzieże i bójki. Kiedy zaczęło brakować jedzenia oraz wody, niektórzy posuwali się do haniebnych czynów. Tym razem jednak nie był to zwyczajny rabunek. Po straganach skakał szop pracz i jak gdyby nigdy nic zabierał to, co chciał, chowając zdobycze do niewielkiej torby, którą umocowaną miał na plecach.

— Co tu się... — Bernard zmarszczył brwi. Większość zwierząt, szczególnie tych nieprzystosowanych do upałów, wyginęła. Dlaczego więc tutaj, w Torres, ni stąd, ni zowąd pojawił się szop? Mężczyzna natychmiast ruszył za zwierzęciem, które wskoczyło na dach jednego z budynków i uciekło. Othell śledził małego uciekiniera do momentu, kiedy futrzak wślizgnął się do jednego z domów przez okno. Wtedy bez wahania zapukał do drzwi, będąc pewnym, że dowie się, kto wysłał sprytne zwierzątko. Po chwili czekania i słuchania podenerwowanych krzyków oraz bliżej nieokreślonych odgłosów, drzwi uchyliły się, a zza nich wyjrzała kędzierzawa czupryna, spod której wyłoniły się intensywnie zielone oczy. Chłopak uśmiechnął się z zakłopotaniem i podrapał po głowie.

— Dzień dobry... Coś się stało? — spytał cicho, na co Bernard uśmiechnął się przyjaźnie i oparł o ścianę ramieniem, mierząc domownika wzrokiem.

— Słyszałem hałasy w środku, więc chciałem spytać, czy wszystko w porządku — wyjaśnił, co widocznie uspokoiło chłopaka, bo stał się nieco pewniejszy i wyprostował się od razu. Fartuch, który miał na sobie, był pognieciony i widoczne były w nim dziury. Wyprostował go delikatnie poranioną dłonią.

— Nie, nie, wszystko jest w jak najlepszym porządku — powiedział głośniej, potrząsając głową, aby odrzucić grzywkę, wchodzącą mu do oczu. Othell pokiwał głową ze zrozumieniem.

— Nie jest ci w tym trochę za ciepło? Na dworze panuje niesamowity upał — ciągnął dalej, kątem oka zauważając ruch za plecami rozmówcy.

— Jakoś daję radę — oznajmił i wzdrygnął się, czując, że coś wspina mu się po plecach. Bernard przechylił lekko głowę, dostrzegając łebek wyłaniający się zza ramienia chłopaka.

Nie boję się mrokuWhere stories live. Discover now