CZERWONE PŁÓTNO |Enjolras|

344 31 125
                                    

Wielki kawał czerwonego płótna powiewał lekko na delikatnym wietrze, zawieszony w najwyższym punkcie barykady.

- Zostaliśmy sami - słowa, które wypłynęły z jego ust rozdarły ciszę jak wystrzał z armaty.

- Co? - Ktoś spojrzał na niego z niedowierzaniem, ktoś inny z przestrachem.

- Jesteśmy ostatni - powtórzył głucho. Opadł na wystające spod sterty potrzaskanych mebli krzesło.

Powiódł wzrokiem po skamieniałych twarzach przyjaciół.

- Nasze powstanie nie przyniesie nic, prócz śmierci. Jeżeli ktoś z was nie chce ginąć daremnie, niech opuści barykadę teraz. Nie będzie żadnego żalu, żadnego wytykania. Po prostu niech ci, którzy nie chcą walczyć za przegraną sprawę, ratują życie.

Ale żaden ze studentów nie podniósł się. Nikt nawet nie drgnął.

- Na co czekacie? Uciekajcie - podniósł głos.

- Nie, Enjolras - odezwał się cicho Courfeyrac. - Jesteśmy przyjaciółmi, a przyjaciół się na opuszcza. Razem planowaliśmy to powstanie. Razem podniesiemy się w imię Francji. I jeżeli tak zrządził los, to zginiemy razem. Naprawdę myślałeś, że zostawimy cię tu samego?

W powietrzu zawisły jego słowa, podtrzymywane niemą zgodą pozostałych.

- Zastanówcie się dobrze, bo nie będzie już odwrotu.

- Wiemy o tym. Wszyscy liczymy się z konsekwencjami, Enjolras. Ale mimo to zostajemy tu i walczymy z tobą - przemówił stanowczo Feuilly.

W oczach każdego z nich błyszczała determinacja. Wiedzieli, że zginą, ale mimo to chcieli walczyć za ojczyznę, swoją matkę. Rozumieli, że ich sprawa jest słuszna.

- Jak uważacie - westchnął, ale w głębi duszy był dumny ze swoich przyjaciół. - Odpocznijmy - dodał.

Ułożyli się tam, gdzie stali. Nie mieli nic, na czym mogliby się położyć, ale bruk ich Paryża, ich Francji był tego wieczora najlepszym posłaniem. Leżąc na tej nierównej, zimnej ziemi czuli puls ojczyzny, którą kochali i za którą chcieli oddać własne życia.

Nie chcieli spać. Bali się snu, bali się ciemności. Bali się również poranka i własnych myśli. Dotarło do nich, że w każdej chwili mogą stracić możliwość oddychania, żartowania, śmiania się. Życie.
Minuty mijały, a oni leżeli pogrążeni w absolutnej ciszy. W perłowym blasku miesiąca wyglądali, jak gdyby byli już martwi, a przecież ich godzina jeszcze nie wybiła. Ściągnięte od rozpaczy twarze rozluźniały się jednak jedna po drugiej, przegrywając walkę ze snem.

Noc była jasna piątego czerwca. Księżyc dumnie górował ponad uśpionym miastem, czuwając nad mieszkańcami Paryża. Zaglądał w okna, wciskał się w najciaśniejsze zakamarki. Tańczył po fasadach budynków, pląsał w takt podmuchów późnowiosennego wiatru, opromieniał swym bladym światłem oblicza dryfujących po cienkiej powierzchni snu powstańców.

Tylko Enjolrasa nie zmorzył sen. Cicho dumający na szczycie barykady wyglądał jak rzymskie bóstwo zasiadające na Olimpie lub zraniony anioł, który, postrzelony w skrzydło, nie może wrócić do Niebieskiego Królestwa. Migoczące w jego ciemnych oczach cętki srebrnego światła zdradzały, że ten milczący, pokonany jeszcze przed bitwą przywódca intensywnie nad czymś rozmyśla. W istocie tak było.

Nie chciał, by jego przyjaciele ginęli w imię idei, którą w nich zaszczepił. Nie, jeżeli ta samobójcza misja nie miała cienia szansy na dobre zakończenie.

Czym z resztą są dobre zakończenia? Czy nie jest to tylko uniwersalne kłamstwo kończące każdą bajkę, by drobne, niewinne i kruche istoty, dzieci, mogły choć przez krótką chwilę wierzyć, że świat wcale nie jest aż tak okrutny?
Jeśli to założenie jest prawdziwe, to Enjolras w głębi duszy wciąż był dzieckiem. Przez krótką chwilę naprawdę mocno wierzył, że ich plan się powiedzie, że pokonają nie tylko władzę, ale też własne demony i poprowadzą lud Francji do największego zwycięstwa. Ostatecznego zwycięstwa. Że mają szansę.

CZERWONE PŁÓTNO |Enjolras one-shot|जहाँ कहानियाँ रहती हैं। अभी खोजें