BUTELKA |Grantaire|

223 18 79
                                    

Butelka, która nigdy nie stała zakurzona. Ciemne, grube szkło kryjące w sobie zawartość cenniejszą niż złoto. No, przynajmniej w mniemaniu pewnego studenta. Naczynie przechowujące w swym wnętrzu nektar, bez którego świat nie przestaje być nudny, a życie szare i ponure.

A teraz mokre szczątki leżały u stóp zdruzgotanego Grantaire'a. W stan ten wprawiła go jednak nie tyle strata wina, co spojrzenie posłane przez jego Apollina. Oczy wyrażające odrazę, oburzenie i coś, czego nikt nie był w stanie zinterpretować.

- Posłuchaj mnie, Grantaire. Przerabialiśmy to już wiele razy. Zbyt wiele, a ty mimo to nie jesteś w stanie porzucić picia. Próbowałem przemówić ci do rozumu, ale widocznie zaślepia cię butelka. Postawię więc sprawę jasno. To nie jest miejsce dla ciebie. Nie pasujesz do nas. Przykro mi.

Ale te zimne oczy mówiły co innego. Nie było w nich ani krzty współczucia, ani odrobiny żalu. Chłód wyzierający z głębi duszy Enjolrasa syczał tylko: idź stąd, idź i nigdy nie wracaj; blokujesz nas, odcinasz drogę do wolności, na każdym kroku utrudniając działanie; nie potrzebujemy cię tutaj.

Pijany Grantaire zwiesił głowę; gdyby był psem, w pewnością podkuliłby ogon i zaczął skomleć. Był jednak człowiekiem, dlatego jedynie zaciśnięte usta i palce pobielałe od mocniejszego uchwycenia oparcia krzesła, o które się opierał, zdradzały targające nim emocje. Nie-tak-lekko podchmielony, skruszony i ewidentnie nieszczęśliwy stanowił obraz nędzy i rozpaczy, jednak Enjolras pozostał niewzruszony. Nie w jego słowniku należy bowiem szukać takich określeń jak litość, empatia czy miłosierdzie. Owszem, potrafił być wyrozumiały, uprzejmy, szarmancki i ciepły, jednak nigdy wobec tych, którymi gardził. A należy powiedzieć, że Grantaire był jedną z tych właśnie osób.

Dziwna rzecz, że tak chętnie jednoczyli się Przyjaciele Abecadła w kwestii Francji, jednak kiedy przychodziło do Grantaire'a, nikt nie kwapił się, by stanąć w jego obronie. Nazywali go przyjacielem, ale gdy ktokolwiek, najczęściej Enjolras, wygłaszał ostrą mowę pod jego adresem, wszyscy chowali się po kątach, udając bardzo zajętych nieistnieniem.

Bo Grantaire był piątym kołem u ich wozu. Wozu rewolucji. Nikomu specjalnie na nim nie zależało, nie uwzględniali go w żadnych planach, nikt o nim tak naprawdę nie pamiętał. Pijak stał się dla nich po prostu elementem tła, nieodłącznym fragmentem otoczenia, niemal przyrośniętym do stolika w rogu pomieszczenia. On spał, upojony alkoholem, a oni debatowali, jak obalić króla. Zawsze tak samo.
Mając wielu przyjaciół nie posiadał ani jednego.

Tym razem nie było inaczej. Enjolras krzyczał, Grantaire niemalże płakał, a reszta towarzystwa z zaangażowaniem oddawała się takim zajęciom jak polerowanie stołu, skubanie nadprutego rękawa obszernej koszuli czy kontemplowanie na wpół pustego kubka. O tyle dobrze, że nie naskoczyli wszyscy razem na biednego pijaczynę. W czym jednak lepsza jest bierna zgoda na poniżanie i krzywdzenie od czynnego w nich udziału?
Daje mniej wyrzutów sumienia. Nie trzeba przecież żałować czegoś, czego się nie zrobiło.

Studenci nie byli złymi ludźmi. Nie próbujmy usprawiedliwiać ich postawy, na ich obronę można jednak wspomnieć o respekcie, jakim darzyli swego duchowego i rzeczywistego przywódcę. Obok tych pozytywnych uczuć czaił się również lekki strach. W swoim gniewie był przerażający, że jednak gniewał się rzadko, szanowali go i podziwiali. Enjolras cieszył się powszechnym poważaniem; był ich autorytetem, najbardziej zapalonym rewolucjonistą. Niestety, gdzie gorąca głowa, tam nie tylko miłość, ale również wiele przykrych słów. A te spadały oczywiście na cynicznego obiboka, pesymistycznego, melancholijnego filozofa-alkoholika, który z ich perspektywy pałętał się między nimi z braku zajęcia i pieniędzy.

BUTELKA |Grantaire one-shot|Where stories live. Discover now