panna A.

100 13 0
                                    

16.01.2019

Znowu naciągam ten sam pomarańczowy sweter. Nosiłam go, nosiłam go już wiele razy w przeszłości. Będę go również nosiła w przyszłości. To dość znamienne ile planów wiążę z tym swetrem. Gdyby tylko nie był taki gryzący. Dobrze, że jest zima, mogę pod niego ubrać miękką koszulkę. Niby niedobrze mi w jaskrawych kolorach, ale ten pomarańcz swetra jest zachwycający. Podkreśla błękit tęczówek. Koniec samozachwytu, rozczesuję włosy i odchodzę od lustra. Odwracam się na pięcie jakbym czegoś zapomniała. W głowie jedna myśl: pomaluję rzęsy. Sięgam zapomnianą buteleczkę z dna wiklinowego koszyka w którym trzymam różne przybory do poprawiania lica. Ostatnio przestałam się z nimi lubić. Czarna maź nie wyschła jeszcze do końca, lecz rozprowadza się dość tępo. Dziabnęłam się szczoteczką w oko. Neptunie jak boli. Niech boli. Włączam cicho Waltz No.2, nie ma lepszego rozpoczęcia zimowego dnia. Słońce świeci niemiłosiernie, szczególnie w oczy. Uwydatnia to co zwykle niezauważalne. Sprawia że śnieg jest jeszcze bardziej śnieżny. Zaparzam zieloną herbatę. Lubię jej gorzko-kwaśno-słodkie mrowienie na języku. Podobno kupując wersję z trawą cytrynową i dorzucając do niej odrobinę świeżej cytryny bez skórki bezczeszczę cały smak . Jeśli tak wygląda bezczeszczenie to wybacz mi Jowiszu, ale będę czynić to dalej, w dodatku z premedytacją. Kończy mi się Waltz No.2. Może Liszt? Powinnam sprawdzić co się działo wczoraj, tak gdyby dorośli pytali. Są już mniej obcy, ale tak samo dociekliwi jak zwykle. Mam nadzieję, że Jowisz się ode mnie nie odwróci za te zielone ekscesy w filiżance. Mama patrzy na mnie jak zwykle kiedy siedzę nieruchomo przy oknie i sprawiam wrażenie nieobecnej. Nic nie powie, przyzwyczaiła się. Z grzeczności przeprowadzę z nią rutynową konwersację. Kilka słów, trochę więcej półsłówek. Zapewnienie, że biorę leki tak jak trzeba. Cóż z tego, że zabrał je Kornel? Pora wracać do swojego świata, tutaj jest zbyt niebezpiecznie. Zamykam cichutko drzwi i tak jak postanowiłam wcześniej puszczam sobie Liszta. Przygotować się jakość na przyjście Kornela? Chyba zrobię to co zwykle, czyli nic. Muszę coś napisać żeby nie namieszał za dużo. Chociaż nie, to nie w jego stylu. Zostawię mu kilka nic nie znaczących wskazówek. Herbata stygnie, Liszt milknie. To znaczy milknie jego fortepian. Może rozprostuję nogi na zewnątrz? Wychylam lekko głowę żeby zobaczyć jakie warunki atmosferyczne. Z pięknego zimowego słońca przeszliśmy gwałtownie w śnieżycę. Cudownie, wszystko tak jak należy. Opieram nogi o grzejnik, chwytam książkę. Dostojewski zna się na rzeczy. Książę Myszkin to kolejny charakter do którego bezwstydnie wzdycham wieczorami. Jesteśmy rażąco podobni do siebie. Przewracam się na bok i wszystko byłoby nieziemskie gdyby nie te paskudne oprawki wbijające się w policzek. Zaraz zostanie mi ślad albo coś gorszego. Wstaję i przeczesuję ręką włosy, trochę brzydki nawyk. Powinnam je zapleść. Znajduję pod łóżkiem jakąś gumkę, ma całkiem przyjemny różowy odcień. Żyłki na mojej ręce odznaczają się  blado sinym kolorem. Jestem wrażliwa na barwy. Całkowicie zapominam na chwilkę o księciu Myszkinie i jego perypetiach, koniecznie muszę znaleźć moje kredki akwarelowe. Jestem za mało zdolna na prawdziwe akwarele więc zostaje mi całkiem udana namiastka. Wbrew tego co się dzieje za oknem namaluję słoneczniki. Budzi się we mnie Van Gogh. Tylko odpowiednia muzyka i papier, więcej nie trzeba. Muszę się wyrobić przed Kornelem. Czas znowu jest dla mnie niezbyt łaskawy. On się nie nadaje do takich robótek... Oczywiście mowa o Kornelu. Gdzieś z tyłu głowy gra mi Czajkowski. Niechże się urzeczywistni. Puszczam jeden z walców. To ten co się zwie "Valse Sentimentale". Oczywiście muszę sama to wklepać, bo wczoraj Ona słuchała jakiegoś walenia kijem o pralkę. Z kim ja muszę to wszystko dzielić. Wkładam sobie jedną kredkę do ust, potem drugą. W rękach trzymam kanarkowy i cytrynowy odcień. Plamy żółci i pomarańczu. Zaaferowana całym procesem tworzenia prawie nie zauważam upływającego czasu. Mama woła na obiad. Zjem tylko trochę, w pokoju mam za łóżkiem niedokończoną bagietkę. Mam nadzieję, że Ona jej nie wyrzuciła. Znając Jej pedantyczny charakterek pewnie będę musiała obejść się smakiem. Na szczęście jest, oto i ona. Podłużna i chrupiąca, lekko wypieczona i zaskakująco świeża w środku. Poezja! Powracam na chwilkę do Myszkina. Cały dzień składa się z takich chwilek, całe moje życie składa się z chwilek. Kradzionych, przemycanych pod płaszczami w odcieniach beżu. Muszę wyjść z tego pokoju, muszę się przewietrzyć. Nie zważając na sypiący śnieg rzucam na łóżko książkę i wybiegam do przedpokoju. Naciągam płaszcz, szal i te koszmarne buciory które wybrała Ona. Wyglądam w nich jak członek Młodzieży Wszechpolskiej. Czapkę sobie podaruję, niech białe płatki tańczą w moich włosach. Spacer to kolejna kradziona chwilka. Nie przypominam sobie, żeby Ona spacerowała. Lenistwo toczy Ją jak robak który zagnieździł się w goździku zanim ten rozwinął swoją piękną główkę. Wzdycham ciężko. Zegarek na nadgarstku boleśnie przypomina mi o tym, że pora wracać do mieszkania. Cztery ściany, cynamonowe i ciężkie od niewypowiedzianych słów powietrze. Białe pastylki za łóżkiem i białe biurko. Czarna obudowa laptopa, czarne myśli. Pomarańczowa kredka, pomarańczowy sweter. Muszę się przebrać zanim przyjdzie Kornel. Przymus czy kolejna zachcianka? Wybieram coś czego Ona nigdy by nie założyła. Cienka koszula, nieco zbyt cienka jak na styczeń. Spódnica, długa jak na te czasy i nieco staromodna. Zbieram kredki do pudełka, chowam książkę, wyrzucam torebkę po herbacie. Robię miejsce dla Kornela. Mijam się z mamą w progu salonu, znów chwila zdawkowej rozmowy. Dodaję jej otuchy. Dziwi się dlaczego zmieniłam strój. Odpowiadam coś lekko i śpiewnie. Całuję ją na dobranoc, za oknem już dawno nie jest jasno. Wracam do siebie - nie siebie. W staromodnym ubraniu z umalowanymi rzęsami i rozpuszczonymi włosami kładę  się na wznak na łóżku. Wcześniej puszczam Chopina. Dźwięki rozchodzą się czysto po pomieszczeniu. Wodzę wzrokiem po suficie. W końcu przychodzi Kornel. Jest około jedenastej. Siada na parapecie wpuszczając do pokoju mroźne powietrze nocy. Ciemność chwilę spowija jego oblicze. Nie protestuję że tam się ulokował, to ostatnia osoba jaką bym podejrzewała o brutalne uśmiercanie parapetów. Porozumiewamy się jak zwykle, trochę bez słów, trochę szeptem. Ubieramy swoje wzniosłe myśli w maluczkie słowa. Słowa słowa słowa. 

- Wyglądasz tak żeby Ją zdenerwować prawda? - pyta mnie Kornel. Przeczesuje ręką słomianą strzechę na głowie. Nic to nie daje. Ten sam brzydki nawyk. 

- Tak czyli jak? - odpowiadam pytaniem na pytanie. 

- Inaczej - uśmiecha się wymijająco. Sprawiam wrażenie jakbym puszczała to mimo uszu, ale czuję jak to właśnie uszy mi się rumienią . Celowo ukryłam je pod włosami. Informuje Kornela gdzie co pokładłam i każe mu to wszystko przeczytać. Chwilkę słuchamy razem Chopina, trochę chyba płaczę. Tusz mi się rozmazuje. Wszystko tak jak miało być. Kornel na mnie patrzy i pyta co dziś robiłam. Chyba się martwi. Pokazuję mu słoneczniki. Nadal nie rusza się z parapetu więc do niego podchodzę. Niedobrze siedzieć w otwartym na oścież oknie, ale Kornel na to nie zważa. Kiwa głową na widok jaskrawego obrazka. Muska długim palcem chropowaty papier. Prosi mnie żebym podała mu telefon. Zbliża się północ, Kornel musi wyjść się przewietrzyć. Ale to zaraz, na razie trwa inna chwilka. Puszcza Gymnopedies Erika Satiego. Kojarzy mi się to z pogrzebem ale nic nie mówię. Oboje milczymy. Opieram głowę o jego ramię. Za minutę północ. Kornel koniecznie musi się przewietrzyć. Pozwalam mu, nie mogę być samolubna. Tego wymaga sytuacja. Cmokam go w policzek, ale nie napotykam oporu jego miękkiej skóry tylko pustą przestrzeń. Kornel ukradł mi tę ostatnią chwilkę. 

dywagacjeWhere stories live. Discover now