Pierwszy dzień w mieście

5 0 0
                                    


  Całość zaczęła się jeszcze wiele miesięcy przed moim przybyciem do miasta, Jeffrey Kowalsky, bo tak nazywał się mój szef, skąpił informacji o tym, co robił na początku swojego pobytu w Los Santos. Wiem tylko tyle że wszedł w jakieś szemrane interesy z gangiem Niebieskich i Klubem Motocyklowym — niejakiego - Stalkera. Z relacji starszych stażem pracowników, dostałem o tym trochę więcej informacji, ale nie było to nic szokującego.
W tym świadectwie postaram się opisać historię mojego szefa, jego kuzyna i ich legendy w Los Santos. Z faktu tego, co uczynili, nie chciałbym, żeby pamięć ot, tak po prostu po nich przeminęła.
Nazywam się Alexander Hamilton, ale nie, nie jestem żadnym krewnym gościa od dziesięciodolarówki. Moi rodzice po prostu byli sfiksowani na punkcie historii i jeśli mogli skorzystać z tego, że mają syna, a nazwisko mego ojca to Hamilton, to po prostu to zrobili. Mam dwadzieścia siedem lat i studiowałem w Kalifornii, na wydziale bankowości. Odwaliłem kawał dobrej roboty, w końcu nie wiele osób potrafi wytrzymać na uniwerku aż do ukończenia magisterki, ale mi się udało.
Rok temu zgłosił się do mnie mój stary kolega ze studiów, wiedział, że szukam pracy i miał dla mnie ciekawą ofertę. Podobno w Los Santos było duże zapotrzebowanie na pracowników banku. Przedstawił mi całą ofertę pracy, jako który człowiek kiedyś pracował w tamtym miejscu i już się trochę orientował. Szczerze to obiecywał mi gruszki na wierzbie, a ja dałem mu się zwieść, wkrótce kupiłem bilet na samolot i tyle mnie widziano w San Diego.
Po dotarciu na miejsce, Los Santos było takie, jak opisał mi je mój kolega, z jedną niewielką różnicą, nigdzie nie było żadnej wolnej taksówki lub ubera. Stałem przed lotniskiem dobrą godzinę, wyszukując na internecie numery do kierowców, ale każdy był zajęty lub też nie odbierali. W końcu się wkurzyłem, poszedłem na przystanek i pojechałem autobusem, ten pomimo mniejszego komfortu przynajmniej mnie nie zawiódł.
W końcu dojechałem pod bank, zrobił na mnie niemałe wrażenie, wyglądał bardzo bogato i majestatycznie. Dokonałem małej wypłaty z konta i z powrotem udałem się na przystanek, postanowiłem, że na razie to autobus będzie moim głównym środkiem transportu. Jednak mijały minuty, a autobusu wciąż nie było. Już zrezygnowany miałem iść o własnych nogach, ale nagle pod bank podjechał jakiś czarny samochód. Szyba mimowolnie zjechała w dół, a przez okno wychylił się jakiś mężczyzna.
- Co, potrzebuje pan podwózki może? - zapytał się nieprzyjemny dla ucha głos mężczyzny, który młodość swego życia najpewniej zmarnował na piciu taniego wina. Przystąpiłem krok do przodu i się schyliłem do niego, opierając się o framugę okna samochodu.
- No w sumie, to czekam na autobus, ale coś go nie widzę. - odpowiedziałem nieco rozżalony, w końcu miałem nadzieję na przynajmniej jeden wolny środek transportu. Kierowa chwycił za klamkę i otworzył drzwi, po czym zrzucił z siedzenia jakieś resztki po jedzeniu z McDonalda.
- No to wsiadaj, warunków nie mam, ale przynajmniej moknąć nie będziesz. - powiedział i się zawadiacko uśmiechnął. Miałem już rezygnować, z reguły jestem czystym człowiekiem i nie lubię takich warunków, do tego w ogóle nie padało, ale gdy tylko oderwałem rękę od okna, nagle coś na mnie skapło. Spojrzałem do góry i zobaczyłem nad głową ciemne chmury, wcześniej nie zwróciłem na nich uwagi. Byłem w impasie, wsiąść do tego samochodu lub zmoknąć i mieć cały przemoczony garnitur, logika nad uczuciem zwyciężyła i już wkrótce byłem w drodze do apartamentu, który wynająłem jeszcze w San Diego.
- Pan nowy w mieście? - zapytał się uber, nie odwracając w ogóle do mnie wzroku, na moje szczęście ciągle patrzył na drogę, więc nie miałem się czego obawiać.
- Tak, przyjechałem dzisiaj, mam pracę w banku. - przyznałem. - Przez brak jakiejkolwiek taksówki, czy też ubera jestem już bardzo spóźniony. Dobrze, że się pan zjawił. - dodałem, omiatając wzrokiem najbliższą okolicę samochodu, w ogóle nie była ona schludna. Uber tylko coś chrząknął i dalej jechaliśmy w ciszy, na szczęście nie było już zbyt dużego ruchu na drogach, więc pod blok, w których miałem zamieszkać dojechaliśmy po kwadransie. Od razu wyjąłem portfel i wyjąłem pięćdziesiąt dolarów, z myślą, że będzie to aż nadto. Nie myliłem się, kierowca rozdziawił buzię, jak gdyby dostał najnowszego Bentleya na urodziny i mi podziękował.
- Jeśli pan będzie chciał jeszcze trochę zarobić, niech Pan poda mi swój numer, będę jeszcze dzwonił. Tylko jeśli mógłby Pan tu trochę posprzątać? - spytałem się, uśmiechając się krzywo. - Mam uczulenie na zarazki. - skłamałem. Mężczyzna zlustrował mnie wzrokiem i siedział przez chwilę w ciszy, w końcu jednak westchnął i się uśmiechnął pobłażliwie.
- Niech będzie, ogólnie to nazywam się George, a tu jest mój numer. - przedstawił się i podał kartkę z numerem telefonu, podziękowałem raz jeszcze za podwózkę i wyszedłem. Deszcz nadal padał, a w oddali słychać było przechodzącą burzę. Spojrzałem do góry i zobaczyłem moc świateł w mieszkaniach, najwyraźniej jeszcze nikt nie spał. Dłużej nie zwlekając, przystąpiłem do przodu i udałem się w kierunku bloku, w którym znajdowało się moje mieszkanie.  

You've reached the end of published parts.

⏰ Last updated: Jun 17, 2018 ⏰

Add this story to your Library to get notified about new parts!

Kowalsky CompanyWhere stories live. Discover now