Rozdział 4 Wyzwania

Start from the beginning
                                    

Nagle zadrżałam przerażona. Czyjeś ciepłe,silne palce zacisnęły się na moim nadgarstku. To on. Jego palce wysyłały przez moją skórę elektryzujące dreszcze. Patrzył na mnie,tymi błękitnymi oczami o barwie letniego,bezchmurnego nieba. Ale nie widziałam w nich już tej radości. Widziałam niezrozumienie. Ach,nic dziwnego.

-Jak się czujesz?-zadałam mu jedyne pytanie jako przyszło mi do głowy.

-Gdzie jestem?-spytał z nadzieją w głosie.

-W północnym obozie kocich zmiennokształtnych.-wyjaśniam szybko obserwując jego reakcję. On marszczy brwi i opuszcza wzrok na swoje palce wciąż zaciskające się na moim nadgarstku. Rozluźnia palce powoli i kładzie rękę na swoim udzie.

-Znalazłam cię nieprzytomnego w lesie. Jesteś świadomy sytuacji,w jakiej się znalazłeś?-mówię do niego spokojnie wiedząc,że wciąż jest bardzo skołowany i osłabiony przez gorączkę.

-Pamiętam...że biegłem.-mówi.-Szukałem kogoś,kto mógłby mi pomóc.

Widocznie jeszcze nie wszystko pamięta. Nie dziwię mu się. Musiał wiele przejść.

-Odpocznij...-podniosłam się,ale gdy to zrobiłam on niespodziewanie chwycił moją dłoń. Patrzyliśmy przez chwilę na siebie oboje nie wiedząc po co właściwie to zrobił.

-Wypocznij,jeszcze cię odwiedzę.-uśmiecham się zdawkowo i wychodzę.

I to by było na tyle. Oczekiwałam odpowiedzi,a znalazłam jedynie jeszcze więcej pytań. Nie jestem pewna,czego właściwie oczekiwałam przychodząc do niego.

Wychodzę z domu. Jest wieczór. Wszystkie koty kończą już swoje obowiązki i szykują się do snu.

Muszę porozmawiać z Harrym. Muszę ustalić z nim co zrobimy z tym młodym wilkiem i jestem gotowa przyjąć od niego każdą karę za swoją niesubordynację. Pytam więc pierwszego napotkanego mężczyznę gdzie go znajdę,a ten unosi dłoń wysoko ponad dachy domów.

-Jest na głównym posterunku z dowódcą.-odpowiada mi. Mierzę niepewnym spojrzeniem ciemne,wysokie korony drzew oznaczone mętnymi plamami ognistej poświaty pochodni. Wiszą nad moją głową jak czarne chmury. Nieznajomy kot trąca moje ramię i wskazuje palcem na drabinę,która przylega do jednego z drzew rosnących w obozie. Jest tak niewidoczna,że ledwie dostrzegam ją w półmroku.

-Okej,dzięki.-odpowiadam i ruszam pewnie w jej stronę. To nie to,że mam lęk wysokości,nie raz wspinałam się z Lucy po konarach z drzewa,ale te posterunki były umiejscowione na samych szczytach drzew i to jeszcze na skleconych z drewna kładek. Pewniej czułam się na grubym konarze niż na czymś tak niestabilnym.

Trudno. Zaczęłam wspinać się po drabinie pewnie trzymając ją dłońmi. Wysokość nie przeraża mnie,ale obawiam się o stabilność drabiny. W życiu są jednak sprawy,które wymagają od nas przełknięcia swoich lęków.

Odczułam jednak niewielką ulgę gdy stanęłam na pierwszym podeście. Był on połączony z innymi wąskimi i niezbyt solidnymi mostami linowymi. Szybko zlokalizowałam po zapachu,gdzie dokładnie znajduje się Harry i ruszyłam szybko przed siebie. Na kolejnych kładkach stali wartownicy bacznie obserwując moje poczynania,skrywając w drżących kącikach ust rozbawione uśmieszki. Mosty kołysały się pode mną niebezpiecznie gdy zwinnie sadziłam na nich dalekie susy,by jak najszybciej znaleźć się na bardziej stabilnych,drewnianych podestach. Jednak podczas tej niepewnej podróży zrozumiałam dlaczego Harry postanowił rozmieścić posterunki pod samymi koronami drzew. Po pierwsze,jako że znajdowały się one tak wysoko rozmieszczone w całym lesie doskonale można było obserwować z tą całą okolicę. Po drugie taka wysokość pozwalała pozostać niewidocznym. Trudno byłoby wrogom zwietrzyć nasz zapach wmieszany w gąszcz liści przesiąkniętych deszczem i wilgocią.

W mroku ciszyWhere stories live. Discover now