Rozdział 1

9.2K 141 54
                                    

ZDUMIENIE PANI MAŁGORZATY LINDE

Dworek pani Małgorzaty Linde stał w tym właśnie miejscu, gdzie wielki gościniec, prowadzący do Avonlea, opadał w dolinę otoczoną olchami i porosłą paprociami, poprzez którą przerzynał się strumyk mający swe źródło het, daleko w lasach otaczających dwór starego Cuthberta. Na początku swej wędrówki przez lasy strumyk ów był bardzo kapryśny i swawolny, spływał kaskadami lub rozlewał się w małe stawki, lecz zbliżając się do doliny Linde'ów stawał się coraz spokojniejszym i dobrze ułożonym potokiem, bo nawet strumień, przemykając się w pobliżu ogrodu pani Małgorzaty Linde, winien był pamiętać, „co wypada, a co nie wypada".Na pewno zdawał sobie sprawę z tego, że pani Małgorzata, siedząc właśnie przy oknie, baczy czujnym wzrokiem na wszystko, co się dzieje wokoło, począwszy od strumyków i dzieci, a jeśli zauważy coś niezwykłego, nie zazna spokoju, dopóki nie dojdzie przyczyny i celu tej rzeczy.
Wiele jest ludzi, zarówno w Avonlea, jak i poza jej granicami, którzy lubią zajmować się sprawami swych sąsiadów, a przez to zaniedbują swoje własne. Ale pani Małgorzata Linde należała do tych niezwykle
dzielnych osób, które dbając gorliwie o własne dobro, żywią jednocześnie gorące zainteresowanie dla spraw swych bliźnich.
Była ona wzorową panią domu, pod której okiem gospodarstwo szło jak w zegarku. Ona wiodła rej w Szwalni dla Dziewcząt, ona zajmowała się szkołą niedzielną, była jednym z głównych filarów parafialnego Związku Pomocy i Stowarzyszenia Pomocy dla Misjonarzy nawracających dalekich pogan.
Pomimo to pani Małgorzata miała jeszcze dość wolnego czasu, aby siedząc godzinami przy oknie kuchennym, robić szydełkiem kołdry bawełniane - a zrobiła ich już szesnaście, jak pełnym czci szeptem opowiadały sobie kumoszki z Avonlea - i czujnym okiem przyglądać się gościńcowi, który tutaj właśnie skręcał w dolinę, a potem wił się w górę po stromym wzgórzu.
Wobec tego, że Avonlea zbudowana jest na trójkątnym, małym półwyspie, wcinającym się w Zatokę Świętego Wawrzyńca, i z dwóch stron otoczona wodą, każdy, kto podążał do miasta lub zeń powracał, musiał przechodzić drogą prowadzącą ku wzgórzu. Tym sposobem, sam nie wiedząc o tym, mijał ulicę pod okiem wszystko widzącej pani Małgorzaty.
Pewnego popołudnia, w pierwszych dniach czerwca, siedziała ona na swym zwykłym miejscu. Ciepłe i jasne promienie słońca zaglądały przez okno. Koło dworku roztaczał się cudny sad, strojny teraz w najpiękniejszą szatę weselną z bladoróżowych i białych kwiatów, nad którymi unosiły się brzęcząc miriady pszczół.
Tomasz Linde - skromny człowieczek, którego mieszkańcy Avonlea zwykli byli nazywać „mężem Małgorzaty Linde" - siał późną brukiew na pagórku za stodołą. Sąsiad jego, Mateusz Cuthbert, niewątpliwie czynił to samo na wielkim polu nad potokiem, koło Zielonego Wzgórza. Tak myślała pani Małgorzata, słyszała bowiem poprzedniego wieczora w sklepie Williama Bakera, jak Mateusz mówił do Piotra Morrisona, że nazajutrz siać będzie brukiew. Naturalnie, że go Piotr musiał o to zapytać, bo Mateusz Cuthbert nie należał do ludzi, którzy opowiadają cokolwiek nie pytani.
A tymczasem, czyż to możliwe? Oto o godzinie pół do czwartej, w jasne popołudnie, i to w dzień powszedni, Mateusz Cuthbert jedzie wolnym truchtem drogą pod górę. Co dziwniejsze, ma na sobie biały kołnierzyk i odświętne ubranie, z czego należy wnosić, iż wyjeżdża z Avonlea. Jedzie zaś kabrioletem zaprzężonym w kasztankę, co wskazuje, że droga jest dość daleka Dokądże się wybrał i jaki mógł mieć interes?
Nie ulega wątpliwości, że gdyby chodziło o któregokolwiek innego z mieszkańców Avonlea, pani Małgorzata, zastanowiwszy się chwilę, odpowiedziałaby na oba pytania. Ale Mateusz tak rzadko wyjeżdżał z domu, że tylko jakaś nagła i nieoczekiwana sprawa mogła być tego powodem. Z natury bowiem był tak niesłychanie nieśmiały, że wyjazd z domu lub udanie się pomiędzy obcych, z którymi musiałby rozmawiać, uważał za wielką przykrość. Mateusz w białym kołnierzyku, w kabriolecie - było to zjawisko nieczęsto widywane.
Jakkolwiek pani Małgorzata długo biedziła się nad tym, nie potrafiła jednak dojść do żadnego wniosku. Spokój jej został zmącony!
„Nie ma innej rady - postanowiła wreszcie owa szanowna dama. - Po herbacie przejdę się na Zielone Wzgórze i wybadam Marylę, dokąd to Mateusz pojechał i w jakiej spranie. Przecież nigdy o tej porze roku nie jeździ do miasta i nigdy nie udaje się z wizytą, i to jeszcze w dzień powszedni. Gdyby mu zabrakło brukwi do siania i musiałby po nią jechać, nie ubrałby się przecież odświętnie i nie pojechałby kabrioletem. Nie wybrał się również po doktora, bo jechał zbyt wolno. Musiało tedy od wczorajszego wieczoru zajść u nich coś nieoczekiwanego! Nie mogę tego pojąć! Nie zaznam chwili spokoju, póła się nie dowiem, dlaczego Mateusz Cuthbert wyjechał dziś z Avonlea".
Zaraz więc po herbacie pani Małgorzata ruszyła w drogę do Zielonego Wzgórza. Niedługą miała wędrówkę. Wielki, rozlegle zbudowany i otoczony sadami dom, w którymi mieszkała rodzina Cuthbertów, oddalony był zaledwie o ćwierć mili gościńcem od dworku Linde'ów. Należało jednak przejść jeszcze kawałek boczną drogą. Ojciec Mateusza był równie milczący i nieśmiały, jak jego syn i budując swe domostwo postarał się umieścić je możliwie daleko od sąsiednich domów, nie ukrywając go jednak całkowicie w lesie. Dworek swój postawił tedy ną najodleglejszym krańcu polany, gdzie stał on do dzisiaj, widoczny z wielkiego gościńca, wzdłuż którego ustawiły się jakby dla towarzystwa wszystkie pozostałe domki Avonlea. Pani Małgorzata Linde dziwiła się zawsze, jak można było budować dom w tym miejscu i jeszcze nazywać go mieszkaniem.
„Ma się dach nad głową, to prawda - mówiła do siebie, krocząc boczną drogą o głębokich koleinach, okoloną krzakami dzikiej róży - ale nic więcej. Cóż dziwnego, ze Maryla i Mateusz są trochę dziwacy, żyjąc w takim odosobnieniu? Jeśli drzewa mogą służyć za towarzystwo, to mają ich, dzięki Bogu, aż nadto. Jednakże ja wdałabym patrzeć na ludzi. Co prawda, oboje wyglądają na zadowolonych, lecz przypuszczam, że przywykli już do takiego rodzaju życia. »Można się do wszystkiego przyzwyczaić« - rzekł pewien Irlandczyk, którego skazali na powieszenie".
Tak rozmyślając, pani Małgorzata weszła na wielkie podwórze Zielonego Wzgórza. Całe wśród zieleni, czyste i ładne, z jednej strony otoczone było wysokimi, starymi wierzbami, z drugiej zaś - równo przyciętymi topolami. Ani jeden kamyk, ani jeden niepotrzebny patyk nie leżał na ziemi, nie ulega bowiem wątpliwości, że pani Małgorzata zauważyłaby to natychmiast. W duszy żywiła głębokie przekonanie, że Maryla Cuthbert zamiata to podwórze równie często jak swoje pokoje. Można by śmiało jeść wprost z ziemi bez obawy połknięcia źdźbła brudu.
Pani Linde krótko a mocno zapukała do drzwi kuchni i usłyszawszy „proszę", weszła. Kuchnia na Zielonym Wzgórzu była niezmiernie wesoła, a raczej byłaby wesoła, gdyby nie owa przeraźliwa czystość, dzięki której miało się wrażenie, iż nikt tutaj nigdy nie bywa. Okna kuchni zwrócone były na wschód i na zachód. Ze strony zachodniej, od podwórza, wdzierał się tu potok łagodnego, czerwcowego światła słonecznego; od wschodu zaś, gdzie rozweselał oczy blask białego kwiecia wiśni z sadu i zieleń lekko kołyszących się smukłych brzóz, pięło się dzikie wino. Tutaj Maryla Cuthbert zwykła była siadywać, jeśli chciała chwilę wypocząć, zawsze „nieufnie spoglądając na słońce, które wydawało jej się zbyt wesołe i promienne dla poważnego świata. Tutaj też siedziała w tej chwili właśnie, zajęta robótką. Stół był nakryty do wieczerzy.Zaledwie Małgorzata zdążyła uchylić drzwi, już doskonale zauważyła wszystko, co stało na stole. Znajdowały się na nim trzy nakrycia; widoczne więc było, że Maryla oczekiwała jakiegoś gościa, który zapewne miał przybyć z Mateuszem. Lecz talerze były codzienne, na salaterce zaś tylko marmolada z jabłek i jeden rodzaj pieczywa. A więc ten oczekiwany gość nie był żadną czcigodną, wysoko cenioną osobą. W takim razie jednak, co znaczył biały kołnierzyk Mateusza i kasztanka? Pani Małgorzata zaczęła się gubić w tej zagadkowej sprawie, jaką odkryła, na tak cichym zwykle i bynajmniej nie osłoniętym tajemniczością Zielonym Wzgórzu.
- Dobry wieczór, Marylo! - rzekła wchodząc.
- Dobry wieczór, Małgorzato! - odrzekła wesoło Maryla. - Śliczny wieczór, prawda? Siadaj, proszę! Jakże się twoi miewają?
Coś, co w braku innego określenia można by nazwać przyjaźnią, istniało zawsze między Marylą Cuthbert a panią Małgorzatą, pomimo - albo może właśnie z powodu kontrastu ich natur.
Maryla była wysoką i szczupłą kobietą o nieco kanciastej budowie. Jej ciemne włosy o niewielu siwych pasmach zwinięte były stale w gruby węzeł, w morderczy sposób przeszyty, dwiema metalowymi szpilkami. Czyniła wrażenie osoby o niezbyt szerokim poglądzie na świat i bardzo wymagającej. Jednakże nieznaczny jakiś rys wokół ust, leciutko tylko naznaczony, zdradzał utajone poczucie humoru.Czujemy się wszyscy doskonale - odpowiedziała pani Małgorzata. - Lecz kiedym zobaczyła Mateusza jadącego gościńcem, przyszło mi na myśl, czy nie zaszło u was coś niepomyślnego. Sądziłam, że jedzie może po doktora.
Ledwie widoczny uśmiech zaigrał na ustach Maryli. Oczekiwała Małgorzaty, wiedziała dobrze, że widok Mateusza, wyjeżdżającego niespodzianie kabrioletem, niewątpliwie rozbudzi ciekawość sąsiadki.

Ania z zielonego wzgórza Tahanan ng mga kuwento. Tumuklas ngayon